Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

wtorek, 20 września 2022

Syberyjski szlak ojca Albina Janochy - Antoni Kuczyński



        

             Syberyjski szlak ojca Albina Janochy
 - Antoni Kuczyński

O. Albin Janocha, ksiądz, kapucyn, nauczyciel, na zesłaniu w latach 1940-1955, ur. 1912 r. w Krościenku Niżnym, pow. Krosno, zm. 2001 w Krakowie i tam został pochowany na Cmentarzu Rakowickim. Syn Jana i Anieli Kolanko. Uczył się w latach 1926-1929 się w Seminarium Serafickim w Rozwadowie. Do kapucynów komisariatu krakowskiego wstąpił w 1929 r. w Sędziszowie, nieopodal Rzeszowa. Tam złożył śluby proste (1930), a uroczyste w 1933 r. w Krakowie. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1936 r. Maturę zdał w gimnazjum św. Jacka w Krakowie (1933), potem kształcił się w Studium Filozoficzno-Teologicznym OO. Kapucynów w Krakowie. W latach 1936-1939 studiował teologię dogmatyczną na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, gdzie uzyskał stopień licencjata.

Kształcenie w Rzymie stale ubogacało wiedzę młodego zakonnika, jednak wieści dochodzące z kraju o możliwości wybuchu wojny skłoniły go, podobnie jak innych współbraci, by wrócić do Krakowa. Wspominał o tym po latach pisząc, iż „na gruncie miłości Ojczyzny, tęsknoty do niej, wyrosło u nas postanowienie powrotu do Polski właśnie na wypadek wojny. Wygląda to może zbyt patetycznie, zbyt powieściowo, jednak tak było w rzeczywistości. Nie przypuszczałem wtedy, że podobnie jak tylu innych, będę w kraju niepotrzebny, i że los rzuci mnie znowu daleko od Ojczyzny, i na długie lata”.

Istotnie tak było. Wydarzenia wojenne przyniosły kolejną zmianę w jego życiu. Początkowo wiązała się ona z opuszczeniem Krakowa i wędrówką na wschód, uciekając przed niemieckimi wojskami. Zakończyła się w klasztorze OO. Kapucynów w Olesku, miejscu urodzenia króla Jan a III Sobieskiego. Był tam duży klasztor ze
słynnym obrazem św. Antoniego, w którym O. Albin i jego współbracia zamierzali przeczeka ć niemiecki najazd. Wkrótce jednak okazało się, że do miasta wkroczyły wojska sowieckie. Nastał więc czas refleksji i wartościowania wydarzeń politycznych oraz dalszego świadczenia opieki dusz-pasterskiej. Początkowo O. Albin pełnił ją w Kuktorze niedaleko Oleska, skąd udał się do Lwowa aby zapisać się na wyjazd do Generalnej Guberni. Działała bowiem wówczas niemiecko-radziecka komisja ewidencjonująca tzw. uchodźców z terenów włączonych do Rzeszy umożliwiająca powrót do miejsc za-mieszkania sprzed września 1939 r.

Po dokonaniu stosownej rejestracji oczekiwał na dokument umożliwiający mu na powrót do Krakowa. Niestety 20 czerwca 1940 r . został aresztowany przez NKWD i skazany na zesłanie. Po kilku tygodniach uciążliwej podróży w dusznych i brudnych wagonach, z pryczami do leżenia przybył do Unżyńskiego łagru (Unżłag) położonego w dorzeczu rzeki Unży, będącej lewym dopływem Wołgi.

Pracował po 12 godzin dziennie, początkowo przy wytyczaniu trasy pod tor kolejowy, a potem jako drwal. Łagier usytuowany był w śród lasów, a do pracy, ogromnie ciężkiej, chodzono kilka kilometrów, przy ciągłym głodzie.
W takim codziennym udręczeniu doczekał się wolności, którą przyniósł układ polsko-sowiecki, zwany potocznie umową Sikorski-Majski, z 30 lipca 1941 r. postanawiający utworzenie w ZSRR armii polskiej. W odrębnym protokole do tej umowy stwierdzano, że „Z chwil ą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd sowiecki udziela amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy s ą obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź na innych odpowiednich podstawach”. Stosowny dekret o amnestii Prezydium Rady Najwyższej ZSRR wydało 12 sierpnia 1941 r.

W poszukiwaniu amnestyjnej wolności wyruszył O. Albin w uciążliwą drogę do miejsc tworzenia się armii polskiej. Spotykał na tym szlaku zesłańców, którzy podobnie jak on wybrali podobny długi marsz wiodący do wyjścia „z domu niewoli”. Przez Kazachstan i Uzbekistan dotarł do ośrodków tworzenia się armii polskiej. Od 1 marca 1943 r. był kapelanem w szpitalu 8 dywizji piechoty w Czok-Pak, w południowym Kazachstanie, a od 1 maja tego roku kapelanem rodzin wojskowych. Zrezygnował z propozycji wyjazdu z oddziałami wojska polskiego z ZSRR motywując to potrzebą pracy duszpasterskiej wśród Polaków przebywających w Kazachstanie. Długo nie cieszył się wolnością, pełniąc posługę duszpasterską w południowym Kazachstanie. Wyjeżdżał do większych i bardziej odległych rejonów, w których mieszkali katolicy różnej narodowości i podkreślał, że nigdy tego nie żałował tego. Został wędrującym duszpasterzem, na którego powołała go wiara ludu pragnącego Boga. Działalność ta była istotnym elementem komunikacji duchowej między zesłańcami, a odwiedzając ich O. Albin ożywiał wiarę i utwierdzał potrzebę trwania w modlitwie. Obserwacje te były dla niego zawsze pokrzepieniem i pociechą. Stąd mimo ograniczonych możliwości pokonywania większych odległości, wyjeżdżał do kołchozów gdzie było więcej Polaków – spowiadał, udzielał chrztów i odbywał wspólne modlitwy.
Po latach pisał, pisał:

„Gdy podczas Mszy św. widziałem rozmodlone twarze, gdy podczas kazania widziałem wpatrzone we mnie oczy i wzruszenie na twarzach, to utwierdzałem się w przekonaniu, że jestem tutaj potrzebny, że nie mogę tych ludzi opuścić tylko dlatego, że gdzie indziej byłbym bezpieczniejszy. [...]Praca moja nie ograniczała się tylko do Polaków w Turkiestanie, ale wyjeżdżałem równie ż do większych i bardziej odległych skupisk. Odbyłem także dwie podróże dusz-pasterskie do sąsiednich rejonów. W jednym – niestety nie pamiętam jego nazwy – pozostałem około dwu tygodni, w drugim spędziłem Boże Narodzenie i pozostałem więcej niż miesiąc. I tam oprócz pracy w centrum rejonu wyjeżdżałem do kołchozów, gdzie było więcej Polaków. W większości wypadków dzieci były już przygotowane, a ja tylko sprawdzałem ich wiadomości i dopuszczałem do spowiedzi i Komunii św. Zasadniczo ludzie mogli się gromadzić tylko w niedziele. Miejscowi spowiadali się w sobotę wieczorem, a w niedzielę rano ściągali ludzie z okolic i spowiedź trwała kilka godzin, potem Msza św., kazanie, czasem chrzty, śluby i rozmowy z rodakami.

Pamiętałem również o prośbie ks. bpa Gawliny1 i o mojej obietnicy, że pozostanę tak długo, jak będzie możliwe. A gdy później mnie aresztowano  i znalazłem się w więzieniu i obozie, gdy zaczęła się udręka, wycieńczająca praca, towarzystwo złodziei i różnych szumowin, gdy musiałem słuchać różnych przekleństw – przypominałem sobie te rozmodlone twarze promieniujące radością, przypominałem sobie to chwilowe szczęście, jakie ludzie przeżywali ze zjawieniem się kapłana, i nie żałowałem nigdy tego, że pozostałem na swoim stanowisku, na które powołały mnie – potrzeba ludu przywiązanego do wiary katolickiej, życzenie ks. bpa Gawliny i moje kapłańskie sumienie. Wspomnienie tych chwil było dla mnie zawsze pociechą i pokrzepieniem.


          Albin Janocha OFM Cap (Uzbekistan, Jangi-Jul 1942)

Podróże po tych okolicach odbywano w różny sposób, a więc naśladując Adama i Ewę, czyli pieszo, albo różnymi środkami lokomocji. Do jazdy wierzchem mógł służyć wielbłąd, osioł, czyli iszak, albo rzadziej koń. Można było równie ż skorzystać z samochodu ciężarowego albo z arby, czyli wysokiego dwukołowego wozu ciągnionego przez konia lub osła. Jazdy wierzchem unikałem, bo nie byłem do niej przyzwyczajony, chociaż raz dałem się namówić.

Zresztą i wielbłądy, pomimo, że wysokie i podczas jazdy wyglądające majestatycznie, budziły we mnie współczucie, bo były chude , a ich garby, w których gromadzi się tłuszcz, zwisały jak puste worki. Osły też, gdyż małe te stworzenia, tak niskie, że jeździec niemal nogami dostawał do ziemi, były bardzo pracowite, ale równocześnie źle odżywiane i wykorzystywane. Podróżowałem więc albo arbą, albo samochodem. Zresztą o środek lokomocji starali się Polacy”
Wypełniając lukę biograficzną znajdującą się w Słowniku Polskich Kapucynów , autorstwa J. L. Gadacza (Kraków 1985) spowodowaną komunistyczny-mi restrykcjami cenzorskimi wspomnieć należy, że 20 marca 1943 r. O. Albin Janocha został aresztowany w Kazachstanie. Władze radzieckie nie tolerowały jego pracy duszpasterskiej w okresie gdy armia polska dowodzone przez gen. W. Andersa opuściła Związek Radziecki. Przewieziono go do moskiewskiego więzienia na Łubiance, a potem osadzono na Butyrkach. Podejrzewany o szpiegostwo, po długim i uciążliwym śledztwie został skazany na 8 lat łagrów i odbył uciążliwą drogę do Uchty, pod Kołem Polarnym w Republice Komi. W 1948 r. przewieziono go do Kazachstanu, skąd po odbyciu wyroku został zesłany na bezterminowe osiedlenie w Krasnojarskim Kraju, gdzie pracował przy spławie drewna, sianokosach i wyrębie lasu. Znał świetnie polskie tradycje zesłańcze dotyczące XIX stulecia i pisał o tym, że:

„Teraz ja zdążałem w tym kierunku. Nie wieziono nas wprawdzie kibitkami, nie pędzono nas nahajkami, ale jak przystało na połowę XX wieku jechaliśmy pociągiem, a że w wagonach towarowych, czyli jak pospolicie mówiono– bydlęcych, to już nie miało dla nas większego znaczenia. Zresztą nie pamiętam z tej podróży żadnych szczegółów. Wiem, że jechaliśmy przez Krasnojarsk i tam kilka dni czekaliśmy, aż zebrała się odpowiednia grupa zesłańców prze-znaczonych do tasiejewskiego rejonu. Nieco lepiej pamiętam Kańsk, a raczej drogę do Kańska. Stąd jechaliśmy samochodami ciężarowymi, a trzeba pamiętać, że był to grudzień. Do Tasiejewa mieliśmy 140 km. Najbardziej marzła głowa, ale ja miałem oprócz buszłata jeszcze kurtkę, którą kupiłem w obozie, więc nią osłaniałem sobie głowę podczas jazdy i dzięki temu nawet zupełnie dobrze wytrzymałem tę podróż. Oczywiście zatrzymywaliśmy się w drodze dwa razy, ażeby się ogrzać w stołówce i spożyć ciepły posiłek.

W Tasiejewie oddano nas do dyspozycji zarządowi lespromchozu3, czyli przedsiębiorstwa, które na terenie całego rejonu zajmowało się wyrębem lasów. Opiekę nad nami objęło MWD przez swoich funkcjonariuszy, którzy w charakterze komendantów przebywali w miejscowościach, gdzie pracowali zesłańcy. Każdy z nas otrzymał legitymację, w której było zaznaczone, że jest zesłańcem, i rejon naszego przebywania. Z tą legitymacją mieliśmy co dwa tygodnie zgłaszać się do komendanta, przebywającego stale w Kapatiłowce. On sam dawał nam znać, kiedy mamy się do niego zgłosić. Jeden żądał byśmy przychodzili do niego, drugi sam przyjeżdżał do nas do domu albo nawet do lasu. Obydwaj zresztą byli ludźmi dobrymi, w żaden sposób nie podkreślali swojej władzy nad nami. Bez ich pozwolenia nie mieliśmy prawa zmieniać miejsca zamieszkania, ani nawet chwilowo gdzieś wyjeżdżać.

Jak z tego wynika, zesłaniec miał większą swobodę, niż więzień w obozie. Podobnie było także z robotą, zapłatą i jedzeniem. Pracę mieliśmy taką  samą, jak ludzie wolni i takie same były zarobki, toteż bardzo trafnie i dowcip-nie tę sytuację określił na łamach tygodnika „Po prostu” – gdy były dobre czasy i takie rzeczy można było pisać – były więzień z Workuty: „Bytowanie na dłuższej smyczy przy zwiększonym korycie”. Nic dodać, nic ująć.



                        Ojciec Albin Janocha OFM Cap (1912-2001)

Ja i jeszcze dwaj Rosjanie zostaliśmy przeznaczeni do Kapatiłowki. Było to małe osiedle robotnicze, gdzie mieszkali wolni i zesłańcy robotnicy lespromchozu i gdzie znajdowało się biuro i mieszkał naczelnik usolskiego sektora tasiejewskiego lespromchozu. Zaraz na drugi dzień, a było to tuż po Bożym Narodzeniu, spotkałem się z jedynym Polakiem, który tu pracował, z Wacławem Perlicem. Perlic pochodził z okolic Wilna, a może raczej z Nowogródka, i był zdaje się technikiem budowlanym. Był człowiekiem inteligentnym i sympatycznym. Ucieszyłem się, że go spotkałem, bo wiedziałem, że nie będę się czuł samotny. W 1953 roku na skutek amnestii po śmierci Stalina, został zwolniony z zesłania, nie powrócił jednak do żony, która tymczasem znalazła sobie kogoś innego, ale pojechał do Omska do swojej siostry.

Po kilku dniach pobytu w Kapatiłowce przenieśliśmy się do Wachowki. Wachowka to rzeczywiście wioska syberyjska, położona podobnie jak Kapatiłowka, nad Usołką, gdzie mieszkają kołchoźnicy. Domy zbudowane po obu stronach drogi, której nie można nawet nazwać gościńcem, bo to zwyczajna polna droga i na wiosnę nie można nią jeździć. Domy oczywiście drewniane, kryte dranicą. Zarówno domy mieszkalne, jak i budynki gospodarcze zaniedbane, ogrodzenie, jeżeli było, to zupełnie prymitywne. Podobnie na ogół wyglądało i wnętrze, żadnych lepszych mebli, wszystko proste, niemalowane. Jedno łóżko dla rodziców, a dzieci spały na podłodze lub na ławkach. Widać było, że nikomu nie zależało ani na lepszym ubraniu, ani na meblach, ani nawet najedzeniu. Prostota, a raczej prymityw, i niestety brud, prawie powszechny.

Dla uniknięcia wszelkich nieporozumień muszę jeszcze dodać, że znajdowaliśmy się w tajdze. Byliśmy prawie 200 km na północ od Kańska, czyli od transsyberyjskiej linii kolejowej, która przez Omsk , Nowosybirsk, Krasnojarsk, Irkuck prowadzi do Władywostoku i tyleż samo na północny wschód od Krasnojarska. Otaczały nas lasy, które ciągnęły się setki, a właściwie tysiące kilo-metrów we wszystkich prawie kierunkach. W śród lasów rozciągały się pola, które niegdyś należały do mieszkańców wioski, a później przeszły na własność kołchozu. Były to olbrzymie polany naturalne, które osadnicy odszukali i wykorzystali. Wachowka była wsią stosunkowo nową, bo jej mieszkańcy, Czuwa-sze4, przesiedlili się dobrowolnie podczas pierwszej wojny światowej z centralnej Rosji na Syberię. Była to wioska mała, liczyła zaledwie 12 do 15 domów.

Zresztą w tej części Syberii, w Krasnojarskim Kraju, w tajdze, bywały wioski jeszcze mniejsze. Po drugiej stronie Usołki była wioska o podobnej na-zwie, Wachowoczka, i tutaj mieszkańców było jeszcze mniej, bo zaledwie 10 do 11 rodzin. Ci przyjechali na Syberię później, w tym mianowicie czasie, gdy w centralnej Rosji rozpoczęła się kolektywizacja, czyli organizowanie kołchozów. Słyszeli, że na Syberii jest dużo ziemi, za którą nie trzeba płacić, ziemia dobra, drzewa pod dostatkiem, podobnie zwierzyny, ptactwa i ryb, a nie przypuszczali, że władza radziecka i tam zaprowadzi swoje porządki. Opuścili więc w 1929 roku okolice Pskowa i Leningradu i z całym dobytkiem przenieśli się na Syberię. Rzeczywiście, 200 kilometrów od linii kolejowej i tyle ż od miasta, w pobliżu ani tartaku, ani wielkiej rzeki, bo Usołka jest nieco większa od naszej Wisłoki – nic więc dziwnego, że było dobrze i spokojnie. Urodzaje były piękne, bo czarnoziem, mięsa dosyć, bo można polować na głuszce, cietrzewie, a łosie nawet przez okno zaglądają do izby. Gorzej, że można było spotkać się z niedźwiedziem, gdy się wyszło do lasu, ale tamtejsze niedźwiedzie nie są okrutne i nigdy człowieka nie atakowały.

Kolektywizacja przyszła oczywiście i tutaj, chociaż z pewnym opóźnieniem, i niektórzy powrócili do swojej poprzedniej miejscowości uważając, że zmieszania się ludności ugrofińjęzykiem należącym do rodziny najbardziej archaiczne, zbliżające  jeśli mają być w kołchozie tak czy owak, to już wolą mieszkać w swojej wsi rodzinnej. W ten sposób przestała nawet istnie ć jedna wioska w odległości 15 km od Wachowki; wszyscy jej mieszkańcy powrócili do centralnej Rosji.

W takiej to okolicy miałem mieszkać pięć lat… A ludzie? Ludzie okazali się nadzwyczaj życzliwi. I Rosjanie, i Czuwasze. Do Wachowki, jak już wspomniałem, przyjechaliśmy we trzech: Michajłow z okolic Leningradu, Piotrowski z Ukrainy, i ja. Piotrowski przyjechał kilka dni wcześniej, podjął się naprawy sań i zamieszkał przy pracowni, a ja z Michajłowem zamieszkaliśmy u rachmistrza kołchozu, Czuwasza, który za żonę miał Rosjankę. Mieszkanie było małe, jednoizbowe, rodzina składała się z pięciu osób: jeden sześcioletni chłopiec, drugi miał pewnie cztery lata, i dziewczynka w kołysce.

Ze spaniem było tak, iż jeden miał spać na szerokiej ławie, a drugi na podłodze. Ja chciałem od razu zająć miejsce na podłodze, ale Michajłow, który wiedział, że jestem księdzem, nie zgodził się na to, mieliśmy się zmieniać.

Pościel, a więc siennik, koc, jakąś poduszkę, otrzymaliśmy z magazynu „lespromchozu”. Nie mieliśmy jednak żadnych produktów, a w Wachowce nie było stołówki. I tutaj okazała si ę życzliwość naszych gospodarzy, dla których byliśmy przecież ludźmi zupełnie obcymi, i nie tylko obcymi, ale i przestępca-mi, bo odbywaliśmy karę – otóż przygotowali nam kolację, nawet nie pytając, czy będziemy mieli czym zapłacić. Inny zaś Czuwasz za kilka dni zaproponował nam, byśmy skorzystali z ich bani, czyli łaźni, bo jest przygotowana i dla nas. Nasi gospodarze należeli do biedniejszych i nie mieli łaźni. Podobnej życzliwości doznawaliśmy stale tak ze strony Czuwaszów, jak i Rosjan. Chętnie sprzedawali nam chleb, mleko, mięso czy jakieś jarzyny i wcale nie stawiali nam wygórowanych cen.

Ponieważ nie mieliśmy odpowiedniego obuwia (walonek) a lespromchoz też nie mógł nas w nie zaopatrzyć nawet za pieniądze, więc ominęła nas robota w lesie przy ścinaniu drzew. Nie byliśmy tym wcale zmartwieni, a przeciwnie, bardzo nam na tym zależało, żeby nie pracować w lesie. Chcieliśmy po prostu nieco odpocząć po ciężkiej pracy obozowej. Dano nam więc pracę na miejscu. Na brzegu Usołki leżały stosy drzewa, kloce różnej długości, od 4 do 9 m, przygotowane do spławu, ale niezupełnie, gdyż każda kłoda powinna mieć wy-cięty dłutem na jednym końcu numer usolskiego sektora, na drugim zaś długość i średnicę, a tego właśnie nie było. Otó ż myśmy mieli we dwójkę te braki uzupełnić. Praca zdawałoby się nieciężka, bo za narzędzia służyły drewniany młotek i dłuto, ale od tej pracy też bolały ręce, a oprócz tego, na tym samym stosie leżały bierwiona różnej długości, więc nieraz trzeba było dużego wysiłku, żeby dosięgnąć dłutem końca krótkiego kloca, wciśniętego między inne, znacznie dłuższe. Oprócz tego trzeba było się wspinać, gdyż stos na pewnym odcinku miał kilka metrów wysokości, a ponadto dolne rzędy bierwion były zasypane śniegiem, więc trzeba je było odkopywać łopatą.

Tutaj przekonałem się raz jeszcze, że mi nie odpowiada praca, która wy-maga szybkich ruchów. Zwykle obrabialiśmy ten sam stos, Michajłow z jednej strony, a ja z drugiej, i co jakiś czas liczyliśmy wynik swej pracy i podawaliśmy majstrowi. Już wtedy zauważyłem, że niekiedy była między nami pewna różnica na korzyść Michajłowa, ale to mogło wynikać stąd, że on miał więcej końców, na których wybijał dłutem mniejszą cyfrę, a ja miałem końce do wybijania na nich większej cyfry, co wymagało więcej czasu. W każdym razie mój partner nie kwestionował nigdy równości naszego zarobku. Później zaczęto do tego składu przywozić jeszcze bierwiona z lasu i te już na saniach cechowała jedna dziewczyna. Czasem obserwowałem jej robotę i nie mogłem się nadziwić szyb-kości, z jaką to robiła; zdawało mi się, że jakiś miniaturowy motorek porusza jej ręce i narzędzia. I wtedy zacząłem dopuszczać myśl, że Michajłow pracuje szybciej niż ja. Na takiej robocie upłynęła nam cała zima.

Zaraz po przyjeździe do Wachowki zacząłem pisać listy do znajomych w Związku Radzieckim i do rodziny w Polsce. Od znajomych wkrótce zacząłem regularnie otrzymywać listy. Z Polską trudniej było nawiązać kontakt. Wysyłałem listy do klasztoru w Krakowie i do mojego ojca. Pierwszą jaskółką z Polski był list od rodziny; doszedł do moich rąk w sam raz na Zielone Święta 1951 roku. Była to ogromna radość. Miałem pierwszą od kilku lat wiadomość z kraju. Zresztą radość była obopólna, bo wiem, że w rodzinie i w klasztorze, szczególnie w Kro śnie, gdzie gwardianem był o. Medard Parysz, modlono się za mnie, i to nawet jak za nieżyjącego. Radowali się także moi towarzysze, bo takie niezwykłe wydarzenie trzeba było odpowiednio podkreślić.5
To są zaledwie okruchy zesłańczego życia. Pełniejsze jego obrazy są w książce wspomnieniowej Ojca A. Janochy, która w pełni za sługuje na lekturę. Szczególnie może zainteresować tych, którzy prze żyli gehennę zesłania w tamtych dramatycznych latach, ale zapewne i tych, dla których wydarzenia sprzed ponad 60 lat są tylko historią wyczytaną z zesłańczych lektur. Po 16-tu latach zesłania doczekał się on wolności bowiem 22 sierpnia 1955 r. Rada Najwyższa ZSRR wydała dekret o przekazaniu władzom Polski Ludowej obywateli polskich przebywających w Związku Radzieckim. Tak więc bezterminowe osiedlenie w Kraju Krasnojarskim zakończyło się wolnością i O. Albin 29 grudnia 1955 r. powrócił do kraju.

Powrót do Ojczyzny i obowiązków zakonnych zaowocował w dalszym życiu O. Albina licznymi zatrudnieniami i obowiązkami. Prowadził aktywną pracę duszpasterską w Gdańsku, Wałczu, Rozwadowie, Sędziszowie i Krakowie. W Wałczu był prefektem szkoły podstawowej w latach 1957-1959, a potem w przez dwa lata (1959-1960) uczył łaciny i języka rosyjskiego w Niższym Seminarium Duchownym OO. Kapucynów w Rozwadowie Pracował też w Prywatnym Liceum OO. Kapucynów w Krakowie gdzie uczył religii, łaciny oraz języka rosyjskiego. Był spowiednikiem w kilku domach zakonów męskich i żeńskich. W latach 1976-1991 był archiwistą prowincjonalnym i kustoszem biblioteki klasztornej w Krakowie. Cieszył się wielkim szacunkiem, tak w społeczności zakonnej, jak i wśród Sybiraków, dla których był „ Żywym Sztandarem”, aż do chwili odejścia do Pana w dniu 25 lutego 2001 roku.

Za zasługi, głęboki patriotyzm i Zesłańczą Drogę Krzyżową O. Albin Janocha w 1988 r. został mianowany honorowym kapelanem Sybiraków. W 1989 r. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie odznaczył Go Złotym Krzyżem Zasługi, a w 1995 r. otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. W pierwszą rocznicę śmierci O. Albina, w dniu 24 lutego 2002 r. odbyła się w kościele Ojców Kapucynów przy ul. Loretańskiej w Krakowie uroczystość odsłonięcia tablicy memorialnej Jemu poświęconej, w której uczestniczył poczty sztandarowe Wojska Polskiego, Związku Sybiraków, Rodzin Katyńskich, Związku Kadetów II Rzeczypospolitej i innych organizacji kombatanckich, a Wiesław Krawczyński, żołnierz Armii Krajowej, wieloletni zesłaniec, który spotkał O. Albina w łagrze w Uchcie recytował własny poświęcony mu wiersz mówiący o tym, że był On „Bez skazy / niósł ciężar wiary / by świadczyć/ w Butyrkach, Łubiance / tajdze Sybiru / stepach Kazachstanu, / że jest Bóg / modlę się / o wieczne spoczywanie / w Bogu / Ojcze – Kapitan ie.6


/ Źródło: Zesłaniec, numer 61(2014) / 



RELACJE Z ZESŁANIA

 By czas nie zatarł śladów naszych do świadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzy ć nowy dział poświęcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłaj ą propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” po święcony Matkom Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Główne-go Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane były także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth. Obecnie zesłańcze relacje drukuje też rocznik „My Sybiracy” wydawany przez Oddział Związku Sybiraków w Łodzi.

Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacamy naszą historiografię o cenne źródła dotyczące deportacji Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne rejony Związku Radzieckiego. (red.)

*