*
Henryk Paprocki – Tam był głód jak czort
Urodziłem się 3 czerwca 1914 r. w Pabianicach jako syn Józefa i Władysławy. Rodzice byli pracownikami fizycznymi. Ojciec pracował w tzw. „Częstochowie”, jak nazywano papiernię R. Kindlera. Ja pracowałem dorywczo. Czynną służbę wojskową odbywałem w latach 1936-1937 w Łodzi w kadrze zapasowej IV Szpitala Okręgowego.
W 1939 r. na skutek mobilizacji 2 września zgłosiłem się do oddziału w Łodzi, bo tam zostałem wezwany. Z tym oddziałem udałem się w stronę Warszawy. Oddział się przedzierał, bo stale były naloty samolotów i ostrzały artyleryjskie. Pod Reglami dostaliśmy się w potężny ostrzał artyleryjski. Jakoś to wszystko wyrwało na szosę i uciekło dalej przez Skierniewice do Warszawy. Przechodziłem przez most Kierbedzia akurat w czasie nalotu niemieckiego. Zdążyłem dojść przez most w krzaki, pod płotem. Potem cały oddział znowu się zebrał, ale już zmniejszony, bo zawsze ubywało po paru. Szliśmy dalej za Warszawę. Znowu był nalot. Po prawej stronie był las. W tym lesie były duże oddziały polskie. Schowały się przed nalotami.
Jak jechaliśmy, to ja do kolegów moich z Łodzi mówię – my tylko tam nie chodźmy do tego lasu. Po lewej stronie szosy były pola, rów. Nad tym rowem rosły drzewa. Mówię – chłopcy, tam w te drzewa. Jak przyleciały niemieckie samoloty, jak zaczęły bić w las, to tylko się kwik zrobił, bo tam była artyleria konna. Przeczekaliśmy ten nalot i dalej szliśmy, bodajże przez Żelechów. Głodni jak czort – jedzenia nie było. Doszliśmy do miasta. Tam rozbite sklepy. Stare ciasta, pierniki twarde jak kamień. Tego się parę sztuk złapało. W naszym oddziale było z 90 ludzi. Byli też oficerowie.
Doszliśmy kawał na wschód. Idziemy i strzały – biją do nas.
W pośpiechu oddział się rozdzielił. Jedni w tę, drudzy w tę stronę.