Mój ojciec pochodził ze wsi Szumów, powiat Witonia, koło Kutna. Prowadził gospodarstwo rolne. W 1914 r. był na wojnie. Wiem, że był legionistą. W domu zawsze legionowe śpiewał piosenki takie, jak: „My, Pierwsza Brygada” , „O mój rozmarynie” i inne, ale te najbardziej utkwiły mi
w pamięci. Za swoją waleczność podczas wojny otrzymał ziemię na Kresach, koło Grodna. Tam ożenił się. Postawili zabudowania. Dorobili się ośmiorga dzieci. Pracowali na gospodarce i w sklepie spożywczym. Dobrze im szło.
W 1939 r. wybuchła wojna. Pamiętam pewien tragiczny dzień. Usłyszeliśmy silne wstrząsy. Mama pojechała tego dnia do Grodna po zakupy. Wszystkich jednak zawrócili z drogi. Nie można było pojechać do Grodna, bo wybuchła wojna. Niemcy bombardowali, ale my nie widzieliśmy Niemców, tylko Rosjan. Jechali konno, szli piechotą, przemieszczali się czołgami główną szosą Wilno-Grodno. Dniami i nocami. Głodni, brudni. Zabierali krowy, konie, co się dało. Tatuś mój bał się miejscowych ludzi, Białorusinów. Byli do nas wrogo nastawieni.
Tak było do 10 lutego 1940 r. W mroźną noc usłyszeliśmy walenie do drzwi – ktoś krzyczał: „otwierać!”. Otworzył stryjek, który był u nas. Weszło trzech żołnierzy rosyjskich z karabinami gotowymi do strzału. Ojca, stryja i mamę w bieliźnie ustawili pod ścianą. Jeden pilnował, żeby się nie ruszali. Drugi zaś wyciągnął jakiś papier i czyta rodzicom, że będziemy przesiedleni, ale nie powiedzieli gdzie i dokąd. My, dzieci spaliśmy w drugim pokoju. Zobaczyli nas i kazali ubierać się, a u nas zrobili rewizję. Szukali broni, ale jej nie znaleźli. Wolno nam było zabrać do 40 kilogramów bagażu. Co my dzieci wzięliśmy ze sobą, to potem na zsyłce mieliśmy.
Zawieźli nas na stację kolejową w Baranowiczach. Czekały tam na nas bydlęce wagony z zakratowanymi oknami. Załadowali nas do nich jak śledzie w beczce i ruszyliśmy w