Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Wspomnienia z Kazachstanu (1951-1956)- Teresa Nowak

Wspomnienia z Kazachstanu (1951-1956)- Teresa Nowak

Urodziłam się 19 lipca 1939 roku w miejscowości Jurewicze, powiat Grodno. Przed II wojną światową mieszkałam tam z rodzicami i rodzeństwem: siostrą i bratem. Rodzice – Feliks i Klementyna – mieli gospodarstwo rolne wielkości 20 hektarów.

W czasie II wojny światowej mój ojciec należał do Armii Krajowej. Nasze ziemie znajdowały się najpierw pod okupacją radziecką, potem niemiecką, a od 1944 r. znów radziecką. W 1945 r. rozpoczęła się nasza gehenna – prześladowania Polaków działających w AK. Ojcu i bratu matki udało się przedostać przez granicę radziecko-polską i przez Białystok wyjechali do Łodzi, gdzie ojciec spotkał znajomego księdza i ten ułatwił mu ukrycie się w klasztorze Ojców Franciszkanów w Łagiewnikach. W tym klasztorze pracował prawie do końca życia, bał się wracać, by nie zostać odkrytym. W Jurewiczach została matka, rodzeństwo i babcia z dziadkiem – oboje po około 85 lat. Codziennie albo
i dwa razy dziennie mieliśmy rewizję. Żyliśmy w okropnych warunkach. Dlatego też zmarła moja siostrzyczka Alicja – miała dwa i pół roku. Pół roku po niej na dyfteryt umarł brat Marian – miał pięć lat. Mama była załamana, a w dodatku ja też zachorowałam, ale po pobycie w szpitalu w Grodnie wyzdrowiałam.

Nakładano na nas bardzo wysokie podatki, których mama nie była w stanie zapłacić. Wytoczono jej proces, a ponieważ nie stawiła się na ostatniej rozprawie, dostała zaoczny wyrok 10 lat pozbawienia wolności. Potem ukrywała się, a ja czas spędzałam u krewnych. Przechodziłam z rąk do rąk, aby za długo nie być ciężarem dla jednych.

Od 1951 r. rozpoczęły się wywózki Polaków. Wywieziono prawie wszystkich mieszkańców Jurewicz. Pierwszy transport odbył się zimą 1950/1951 r., a my pojechaliśmy drugim transportem – w połowie kwietnia lub maja 1951 r. Mamę aresztowano i przewieziono na stację, mnie także dowieziono, byłam wtedy u babci. Byłyśmy najbiedniejsze z tego całego transportu, ponieważ nic nie zdążyłyśmy wziąć, tylko ciocia zdążyła podać nam koc.

Przed samym wyjazdem przebywałyśmy w Skidlu (nieduże miasteczko
w powiecie grodzieńskim, ok. siedmiu kilometrów od Jurewicz). Na stację – nie pamiętam na jaką – zawieziono nas w nocy. Nie ruszyliśmy od razu, staliśmy tam jeszcze około 24 godzin. Jechaliśmy w wagonach towarowych, wyposażonych tylko w prycze, za ubikację służyła dziura wybita w podłodze.

Początkowo myśleliśmy, że wiozą nas na Syberię, ale później zorientowaliśmy się, że jedziemy do południowego Kazachstanu. Nasz transport najpierw skierowano w kierunku Buchary (Uzbecka SRR – W.M.). Jechaliśmy 15 dni, wiele osób umarło z głodu i wycieńczenia. Do jedzenia dostaliśmy tylko dwa razy jakąś okropną zupę, a poza tym tylko wodę.

Gdy przyjechaliśmy do Taszkientu (Uzbecka SRR – W.M.) byliśmy u kresu wytrzymałości. W Taszkiencie Uzbecy porozdzielali transport. Po 8-10 rodzin załadowali na ciężarówki. Zawieziono nas do kołchozu im. 1-ego Maja – obwód południowokazachski, rejon pachtaaralski, osada Sławianka (Kazachska SRR – W.M.). Po opuszczeniu ciężarówek przeczytano nam wyrok. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy wrogami ZSRR, że teraz możemy robić, co nam się żywnie podoba, możemy pracować lub nie pracować, jesteśmy jednym słowem wolni. Powiedziano nam: „Tak swojego ucha nie zobaczycie, tak i swojej Polski nie zobaczycie”. Zabrano nam dokumenty, a raz na tydzień musieliśmy osobiście potwierdzać swój pobyt, nie mogliśmy przekraczać odległości trzech kilometrów od naszej miejscowości. Zresztą wszędzie dookoła była pustynia, więc ten zakaz był właściwie zbyteczny.

No i zostawiono nas. Nie wiedziałyśmy z mamą, co ze sobą zrobić, byłyśmy głodne, wycieńczone, nie miałyśmy pojęcia, gdzie się udać, gdzie szukać pomocy. Zauważyłyśmy maleńką chatkę i do niej skierowałyśmy się. Mieszkała tam pewna Rosjanka, bardzo inteligentna i dobra kobieta, z córką, zięciem i wnuczką. Zgodziła się nas przyjąć, ale tylko na podwórko, bo w ich malutkim mieszkaniu nie było dla nas miejsca. Dała nam trochę mąki, ale nie miałyśmy w czym ugotować sobie jedzenia. Byłyśmy przerażone takimi warunkami. Dostałyśmy od mieszkańców stare, drewniane łóżko, postawiłyśmy je pod płotem i spałyśmy na nim.

Musiałyśmy z czegoś żyć, zgłosiłyśmy się do pracy do kołchozu. Pracowałyśmy na plantacji bawełny. Była to ciężka praca. Kilometrowe rzędy bawełny musiałyśmy pielić ogromnymi motykami. Pola były sztucznie nawadniane, ponieważ deszcze nie padały od maja do października.

Mogę powiedzieć o sobie, że miałam szczęście, ponieważ ulitowała się nade mną miejscowa nauczycielka. Jej mąż poszedł do wojska, a ona została sama z małym dzieckiem. Wzięła mnie do siebie i w zamian za opiekę nad dzieckiem mogłam u niej nocować. Kupiła mi trochę rzeczy do ubrania,

i co najważniejsze – już nie głodowałam. Dzięki niej mama nie musiała troszczyć się o moje wyżywienie, mogła myśleć tylko o sobie. Gdy przyszła zima, mama spała w obórce tej Rosjanki. Zimy na szczęście nie były mroźne, temperatury minimalne wynosiły 0º do -2º Celsjusza. Padało jednak dużo deszczu.

Oprócz nas, Polaków, było tam dużo przedstawicieli innych narodowości, a przede wszystkim dużo Czeczeńców. Wszyscy się ich bardzo bali, ponieważ znani byli ze swojej porywczości, wojowniczości, zawadiactwa i łatwo przychodziło im zadawanie śmierci. Jestem do nich bardzo uprzedzona i dlatego też teraz, gdy trwa wojna i oni są właściwie bardzo pokrzywdzeni, nie potrafię im współczuć. Po śmierci Stalina w 1953 r. Czeczeńcy wrócili do ojczyzny. Zostały po nich biedne lepianki, bez drzwi i okien, ale my Polacy pozajmowaliśmy je, w każdej po dwie polskie rodziny. Ja i mama zamieszkałyśmy też z jakąś kobietą i jej córką, a jej męża i synów – 19 i 21 lat – zamordowali Rosjanie. Nadal żyło się ciężko, często cierpiałyśmy głód.

Chodziłam do rosyjskiej szkoły, ale uczono w niej też języka niemieckiego. Skończyłam sześć klas. Szkoła reprezentowała niski poziom, trzeba było pracować. Płacono nam przeważnie mąką, więc jadałyśmy głównie zacierki. Na nic innego nie miałyśmy pieniędzy, zresztą trudno było kupić cokolwiek, brakowało chleba. Był tylko jeden mały sklepik, do którego towar dowożono raz w tygodniu, albo i rzadziej. Dodatkowo, gdy przyszły wakacje, dzieci były wywożone do pracy przy bawełnie. Pracowaliśmy w kołchozie o nawie „Pobieda”, nie było tam jednak żadnej osady, dzieci spały w namiotach, cały dzień na słońcu musiały pracować. Upały latem były okropne, temperatura dochodziła do 50ºC.

Byłam u kresu sił, zachorowałam na krwawą dyzenterię. Wzięto mnie do szpitala mieszczącego się w zwykłych barakach. Z braku miejsc na jednym łóżku spały czasem po trzy osoby. Miałam spaloną i popękaną skórę, miałam wszy i byłam w ogóle strasznie brudna, ponieważ rzadko myłyśmy się. Leżąc w szpitalu, modliłam się o koniec tej męczarni. I wtedy przyszedł kierowca, który pracował na pustyni razem z nami i powiedział mi, że wracam do Polski. Był to lipiec 1956 r. Po natychmiastowym zwolnieniu ze szpitala i z pracy tenże kierowca zawiózł mnie do naszego kołchozu. Matka zobaczywszy mnie tak chorą, przeraziła się, bo umieralność wśród dzieci i dorosłych była bardzo duża. Termin wyjazdu ustalono na koniec sierpnia, a my nie miałyśmy w ogóle zaoszczędzonych pieniędzy ani dokumentów.

Człowiekiem, który najbardziej nam pomógł w zorganizowaniu wyjazdu, był Andrzej Fojnicki – ok. 50 lat, wykształcony. Do ZSRR została wywieziona cała jego rodzina z tym, że jego żonę z dwójką dzieci wywieziono do Kazachstanu, a jego na Syberię. Wybłagał u władz możliwość odbywania zesłania razem z rodziną i przyjechał do niej z Syberii. Pojechał do Ałma-Aty, żeby wyrobić nam dokumenty. Dokumenty te: metryki i dowody osobiste wydawane były w języku kazachskim. My z mamą nie miałyśmy pieniędzy. Pan Fojnicki zorganizował składkę, by jechać mogli wszyscy, także ci najbiedniejsi. Załatwił transport kolejowy w Taszkiencie. Dzięki niemu wyjazd został zorganizowany bardzo szybko.

Rosjanie w Kazachstanie traktowali nas cały czas przyjaźnie i gościnnie. Na drogę do naszej Rosjanki dostałyśmy woreczek suszonego chleba i jeden kg cukru. Miało to nam wystarczyć na dwa tygodnie, bo na tyle obliczaliśmy czas podróży powrotnej. Tymczasem jechaliśmy miesiąc, ponieważ przetrzymywano nasz transport na stacjach po kilka dni. Ci, którzy mieli pieniądze, mogli sobie coś kupić. My nie. Podejrzewałyśmy, że nie damy rady dojechać, tym bardziej, że warunki podróży powrotnej nie różniły się od warunków w jakich jechaliśmy do Kazachstanu. Jechaliśmy w wagonach towarowych po ok. 25 rodzin w jednym wagonie, cały czas więc trzeba było stać. Gdy 6 września 1956 r. dojechaliśmy do Białej Podlaskiej (jechaliśmy przez Brześć), traciłam już przytomność.
Po przyjeździe do Polski mama wysłała telegram do ojca do klasztoru, by przyjechał do nas. Tak właściwie nie byłyśmy nawet pewne, czy go tam zastaniemy, czy ojciec dalej tam mieszka, czy nie założył nowej rodziny. Jego adres w Łagiewnikach miałyśmy dzięki jednemu listowi, który dotarł do nas do Kazachstanu za pośrednictwem rodziny z Białorusi. Zaraz na drugi dzień przyjechał ojciec, ale nie mógł nas zabrać, bo byłyśmy tak bardzo wycieńczone. Dlatego wynajął nam pokój gdzieś w pobliskiej wsi, byśmy się podleczyły i nabrały sił. Mieszkałyśmy tam dwa tygodnie. Najgorzej było z jedzeniem, to znaczy byłyśmy tak wygłodzone, że trudno było wrócić nam do normalnego sposobu odżywiania się.

Potem pociągiem pojechałyśmy do klasztoru, w którym pracował ojciec. Miał tam jeden pokoik, teraz dostał dwa z kuchnią. Rodzice znaleźli pracę w sanatorium w Łagiewnikach, w szpitalu chorób płuc. Ja skończyłam szkołę podstawową, potem średnią w Zgierzu. Po szkole poszłam do pracy. Pracowałam w trzech różnych zakładach w Łodzi. Po 35 latach pracy poszłam na emeryturę – obecnie jestem już czwarty rok po pracy. Wyszłam za mąż  w 1961 r., mam jedną córkę, zięcia i dwoje wnucząt. Mój mąż jest wychowawcą w domu poprawczym.

Bardzo dużo choruję na serce, mam osteoporozę, całkowite odwapnienie kości, już od wczesnej młodości mam owrzodzenie dwunastnicy. Przeszłam sześć operacji i ciągle się leczę. Obecnie połowę emerytury wydaję na lekarstwa. Wszystko to „zawdzięczam” Kazachstanowi. Niedawno pojechałam w rodzinne strony, aby odwiedzić mogiły mojego małego rodzeństwa, a tam – ani śladu jakichkolwiek grobów *.

* Relacja Teresy Nowak (z domu Jurowskiej) została nagrana 21 stycznia 1995 r. przez Franciszka Walinowicza, a następnie spisana przez Katarzynę Gorgolewską. W Archiwum Sybiraków UŁ nosi sygnaturę R-114. Jest to zapis przeżyć dziewczynki, która mając 12 lat została wraz z matką deportowana z rodzinnej Grodzieńszczyzny do Kazachstanu. Odbywające się wówczas wywózki miały związek z przeprowadzaną przez Sowietów akcją przymusowej kolektywizacji 16 . Warto dodać, że Polacy na ziemiach Polski wcielonych do Związku Radzieckiego byli wówczas ofiarami różnych form represji, w wyniku których wywożono ich w głąb tego państwa. Przykładowo w 1951 r. deportowano na Syberię (głównie do obwodu irkuckiego) ok. 4,5 tys. członków rodzin byłych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Sami żołnierze byli natomiast skazywani na wysokie kary uwięzienia w łagrach (np. na Workucie)17. Całkowity bilans wywózek z byłych polskich Kresów Wschodnich w głąb ZSRR na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX w. nie jest jeszcze dokładnie obliczony. Zapewne obejmuje jednak o wiele więcej osób, niż przytoczona liczba represjonowanych członków rodzin tzw. „andersowców”.

Prezentowane wspomnienia są interesującym świadectwem powojennych, mniej znanych sybirackich przeżyć Polaków. Autorka zrelacjonowała kolejne etapy represjonowania jej rodziny, które zakończyły się deportacją. Należy wyjaśnić, że – jak podaje Teresa Nowak – ostatnim przystankiem transportu z zesłańcami okazał się Taszkient w Uzbeckiej SRR, skąd przewieziono ich do rejonu pachtaaralskiego (obecnie maktaaralskiego) w obwodzie południowokazachskim (obecnie
16 Szeroko o tym problemie zob. w: M. Ruchniewicz, Wieś zachodniobiałoruska 1944-1953. Wybrane aspekty, Wrocław 2010.

17 Więcej patrz: J. Grzybowski, Powojenne losy żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie po powrocie na Białoruś, „Pamięć i Sprawiedliwość” 2007, nr 6/1 (11), s. 227-243; N. Ablazhey, L. Salakhova, Репатрианты-андерсовцы в Иркутской ссылке, „Wrocławskie Studia Wschodnie” 2018, nr 22, s. 61-76.
turkiestańskim) Kazachskiej SRR. Wybór stacji końcowej podyktowany był zapewne bliskością miejsca docelowego zsyłki – odległość z Taszkientu do graniczącego z Uzbekistanem rejonu była o wiele mniejsza niż z ówczesnej stolicy obwodu – Czymkientu (obecnie Szymkientu).

Następująca po śmierci Stalina stopniowa korekta kursu opresyjnej dotąd polityki władz radzieckich wobec Polaków skutkowała możliwością ich repatriacji. Z tej szansy skorzystała Autorka, która wraz z matką znalazła się w Łodzi. Jednak trwająca aż pięć lat sybiracka poniewierka pozostawiła na jej zdrowiu poważne rysy.

Tekst relacji został poddany nieznacznej korekcie redakcyjnej. Zachowano jednak oryginalny styl wypowiedzi Autorki.
                                                    Wojciech Marciniak


 Źródło: "Zesłaniec" Numer 79 (2019)

RELACJE Z ZESŁANIA


By czas nie zatarł śladów naszych doświadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzyć nowy dział poświęcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” poświęcony Matkom Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane były także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth, a także w roczniku „My, Sybiracy” wydawanym przez Oddział Związku Sybiraków w Łodzi.

Aktualnie relacje zesłańcze zgromadzone przez ten Oddział przekazane zostały do Instytutu Historii Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie utworzono Archiwum Sybiraków. Będą one stopniowo opracowywane i udostępniane na łamach „Zesłańca”, podobnie jak relacje znajdujące się w zbiorach Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku. Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacamy naszą historiografię o cenne źródła dotyczące deportacji Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne rejony Związku Radzieckiego. (red.)