Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Wspomnienie o Aleksandrze Huleckim


                                    
 Wspomnienia siostry naszego "dziadka" Olka, Aleksandra Huleckiego

 Żył tyle, by zdążyć ich odnaleźć

LUDZKIE LOSY 


„Myślę, że Bóg nad nami czuwa. I dane nam będzie spotkać się osobiście” – napisał do siostry, z którą przed sześćdziesięcioma laty rozłączyła go wojna i którą właśnie odnalazł. Nie zdążyli.

Jak wyglądałoby to ich pierwsze po latach spotkanie, o którym tak bardzo marzyli? Z pewnością nie zobaczyłby młodej, pełnej życia dziewczyny, którą zapamiętał. Maria zmieniła się w 78-letnią kobietę. Zapewne jeszcze raz, tym razem ze szczegółami, opowiedzieliby sobie swoje wojenne i powojenne losy. Pokłoniliby się w rozważaniach nad każdym z członków rodziny. Byłyby łzy i ból przywoływanych wspomnień, chwile wzruszenia i radość. Do spotkania jednak nie doszło. Po kilku listach i rozmowach telefonicznych z siostrą, zmarł. Maria przyjechała do Białej Podlaskiej rok później. 


Aleksander Hulecki, bo o nim mowa, zamieszkały w Białej Podlaskiej od 1948 roku do chwili śmierci w roku 2000, pierwotnie nosił nazwisko Izdebski i mieszkał na Wołyniu. Był najstarszym synem Wojciecha i Tatiany. Po jego narodzinach na świat przyszli także: Maria, Helena, Franciszka i Bolesław. Ojciec, legionista Piłsudskiego, zmarł jeszcze przed wybuchem wojny w 1939 r. „Wychowywałem się w duchu umiłowania

swojej Ojczyzny i w duchu nienawiści do bolszewizmu” – wspominał po latach. 

Rodzinny dom w Krzywczykach Olek opuścił jako piętnastolatek, by w położonym nieopodal Krzemieńcu uczyć się kowalstwa. Tu się wkrótce ożenił i osiedlił. Zmianę nazwiska wymusiły na nim okoliczności wojenne. Wojna zmieniła zresztą w jego życiu znacznie więcej, rozdzielając go najpierw z matką i rodzeństwem, których aresztowano i wywieziono do obozu na Syberii, a potem z żoną, gdy został wcielony do Armii Czerwonej i wysłany na wschodni front. Przez prawie sześćdziesiąt lat nie wiedział, co stało się z najbliższymi.
                                                                                                                               Tak, Aleksander, ja jestem Maria


W 1992 roku przyjechał do Krzemieńca szukać śladów bliskich. Dowiedział się wówczas, że jego żona zmarła dwa lata po jego aresztowaniu. O losach matki i rodzeństwa nie dowiedział się niczego. Ale pod koniec lat 90., już jako ponadosiemdziesięcioletni mężczyzna, Hulecki miał dziwny sen. Widział w nim zmarłego jeszcze przed wojną ojca oraz brata. Przez tyle lat mu się nie śnili. Czy to znak? Dla niego na pewno.
Utwierdzony w tym przekonaniu przez bliskich mu ludzi postanowił odnaleźć rodzinę. Wiedział o niej tylko tyle, że po aresztowaniu zimą z 1939 na 1940 r. przebywała w obozie pracy w Archangielsku. Hulecki wysyłał listy do instytucji w kraju i za granicą, które mogły mu pomóc, m.in. do Stowarzyszenia Memoriał w Moskwie oraz do Ośrodka KARTA. Otrzymywał strzępy informacji: że rodzina została w 1943 roku ujęta w spisie polskich rodzin wojskowych w Kazachstanie; że w latach 1946-1947 był poszukiwany przez matkę. I wreszcie konkret: Brytyjski Czerwony Krzyż podał mu wiadomość o siostrze Marii, mieszkającej w Anglii, i śmierci brata Bolesława. 


7 stycznia 2000 r. Hulecki wysłał list do domniemanej siostry: „Chciałbym dowiedzieć się, czy Ty, Maria Gardecka, to moja siostra Maria Izdebska, córka Wojciecha i Tatiany z domu Oleckiej, ur. 1922 r. w Kurhankach, do 1939 r. zamieszkała we wsi Krzywczyki, gmina Wiśniowiec, powiat Krzemieniec. Jeśli jesteś moją siostrą (…), to proszę o bliższe informacje o sobie i o moim bracie Bolesławie oraz o pozostałym rodzeństwie Helenie Izdebskiej ur. 1924, Franciszce Izdebskiej ur. 1926 r. oraz o matce Tatianie Izdebskiej ur. 1897 r.” – pisze. 


Na odpowiedź długo nie czekał: „Tak Aleksander, ja jestem Maria Gardecka, córka Wojciecha i Tatiany (…). Poznałam cię od razu na zdjęciu z 1948 roku, tylko tu masz krótkie włosy i rosyjskie ubranie. Płakałam za Tobą długo (…). Na końcu (…) patrzyłam na zdjęcie z 1996 r. Jesteś przygnębiony, bardzo smutny i zrezygnowany. Tu jesteś bardzo podobny do naszej matki, jak już była staruszką”. Hulecki z listu dowiedział się, że dotąd w Australii żyje jeszcze jedna jego siostra, Frania. W korespondencji do niej tak opisuje moment pierwszych po latach wiadomości od Marii: „Była to chyba najpiękniejsza chwila mojego życia (…). Szkoda tylko, że mama nasza, Bolek i Hela nie mogli jej doczekać, ale na pewno oni przeżywają tę radość w niebie razem z nami”.
Jak potoczyły się losy członków rodziny Izdebskich po wojennej rozłące? 


Ostatnie spotkanie


Bliskich Huleckiego aresztowano w 1940 roku. Maria tak opisała to zdarzenie: „10 lutego 1940 r. o godz. 6 Rosjanie i Ukraińcy bili kolbami do drzwi. To było straszne. Mama otworzyła, a oni krzyczeli: «Zabierajcie się stąd z rzeczami». Mama boleśnie płacząc, upadła. Bolesława postawili pod ścianę, przyłożyli rewolwer do głowy i jeden powiedział: «Ani się rusz». Młodsze siostry krzyczały przeraźliwie. Ja wpierw uspokoiłam mamę, a potem kazałam siostrom, żeby szybko ubrały się i pilnowały mamę. Pakowałam, co mogłam i co było potrzebne. Chciałam iść na strych po ciepłe rzeczy, ale mnie nie puścili. Potem kazali Bolesławowi ubrać się i pomagać pakować. To był dla mnie najcięższy dzień, dzień rozpaczy, musiałam wszystkim pokierować. Mama załamała się mocno”.
Sankami zawieźli ich na stację kolejową w Krzemieńcu. Tu po raz ostatni widzieli Aleksandra, który od znajomego dowiedział się o ich aresztowaniu. – Zdążył pożegnać się tylko z matką. Został przy tym zatrzymany, ale udało mu się uciec. Następnego dnia bał się już podejść do wagonów, bo były pilnowane. Jak po latach wyjaśni mu Maria w jednym z listów, wzmożona kontrola była spowodowana ucieczką jednego z aresztowanych – opowiada Jan Staniszewski z Białej Podlaskiej, którego matka była ostatnią żoną Huleckiego. 


Skazany za to, że czuł się Polakiem


Po aresztowaniu rodziny Hulecki mieszkał w Krzemieńcu jeszcze przez rok. Tu zresztą dotarła do niego ostatnia od nich wiadomość. Wiedział, że żyją, że są w Archangielsku. Sam przez rok był poszukiwany, ukrywał się, pracował w górnictwie wiertniczym. W marcu 1941 r., w Wielki Piątek, Hulecki został zatrzymany i wcielony do Armii Czerwonej.
Ze stacji w Krzemieńcu, z której przed ponad rokiem wywieziono jego bliskich, teraz w nieznane wyruszył on. Trafił do 742. batalionu roboczego 35. Pułku Saperów. Najpierw przewieźli ich do Lubyczy Królewskiej, a następnie w okolice Włodawy, gdzie przydzielili do budowy schronów. Potem, po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej armia, a wraz z nią Hulecki, cofała się w głąb Rosji, aż do Staliningradu. W liście do Marii pisze: „Było ciężko, szliśmy dzień i noc (…). Ja byłem przy budowie schronów, ziemianek i okopów. Na Dnieprze w połowie drogi przez most trafiła w niego bomba, rzuciło mnie do wody. Pół rzeki musiałem płynąć w pełnym rynsztunku z kołem. Na drugi brzeg wypłynąłem 1,5 km dalej na Połtawę. I znowu na piechotę dalej, aż do Staliningradu”. Tu podzielono ich na grupy. Huleckiego skierowano do Czelabińska na Uralu, gdzie dotarł na początku listopada. Dostał pracę w fabryce czołgów, był kowalem. W ramach obowiązków wysyłano go od czasu do czasu do kołchozów w rejonie suczańskim, 80 km od Czelabińska, gdzie zajmował się naprawą rolniczych maszyn.
Niecały rok później, 25 października 1942 r., Hulecki nagle został zatrzymany i osadzony w areszcie w Suczyńsku. Spędził w nim około pół roku. 4 stycznia 1943 r. dostał wyrok – obwodowy sąd czelabiński skazał go na 10 lat więzienia i ciężkich robót. Za co? „Za to, że był i czuł się Polakiem i nie zapomniał, że był synem żołnierza legionisty” – wspominał po latach. Po dwóch miesiącach wywieźli go pociągiem do Nowosybirska. Z dwóch tysięcy więźniów, którzy mu towarzyszyli w podróży, na miejsce dotarło zaledwie ośmiuset. Większość nie wytrzymała dwóch miesięcy w nieludzkich warunkach. Z Huleckim też nie było najlepiej. Ważył zaledwie 43 kilogramy. Miał 29 lat. 


Obozowe życie


Schorowany i wygłodzony trafił do obozu chorych Nie na długo. Podczas pracy w kuźni gorący metal uszkodził mu oko. Przewiezionemu do szpitala obozu głównego w Marynińsku więźniowi zaproponowano usunięcie narządu, ale ten nie wyraził zgody. Oka nie udało się uratować – po przeprowadzonej operacji zostało już na zawsze martwe. W Marynińsku Hulecki spędził trzy i pół roku. Wkrótce został skierowany do pracy w kuźni, którą zresztą sam najpierw zbudował.
„Robiłem rzeczy dla potrzeb szpitala, jak i dla lekarzy i NKWD”. Nie było łatwo. W liście do Frani napisał, że w obozie marynińskim w czasie przesłuchania wybito mu zęby kolbą karabinu. „Po wyjściu z obozu, ja młody, zdrowy i silny chłopak ważyłem zaledwie 45 kg”. Wspomina też: „Miałem odmrożone nogi, palce i stopy. Teraz bolą mnie (…) stawy. Tak to wychodzi Sybir przez kości”.
– Był kowalem. I to chyba ratowało mu życie w tych wszystkich obozach. Opowiadał, że wprawdzie ryzykując, ale więźniowie handlowali między sobą różnymi rzeczami, szmuglowali. Sam ukrywał jakieś rzeczy w skrytce w piecu. Przeszukującym enkawudzistom nie przyszło do głowy, żeby tam zaglądać – opowiada Staniszewski. – W obozie nie zapominał też o swoim kraju. Mówił o Polsce, agitował, i za to właśnie został skazany. W latach dziewięćdziesiątych którejś zimy jechałem z nim taksówką. Taksówkarz narzekał na mróz, było wtedy minus dwadzieścia. Wtedy dawny zesłaniec odezwał się: „Wie pan, jak u nas, na Syberii, temperatura wynosiła około minus dwudziestu stopni, to można było do pracy bez rękawic iść…”.
1 marca 1948 r. Hulecki otrzymał nakaz spakowania się. Miał dwie godziny. Wiedział tylko, że znów gdzieś go przewożą. Dlaczego, gdzie i po co – nie miał pojęcia. Dopiero później zorientował się, że kolejna podróż jest wynikiem zmiany wyroku: z dziesięcioletniego więzienia na wywiezienie poza granice ZSRR. Po dwóch miesiącach, 8 maja, pociąg wiozący około jednego tysiąca osób zatrzymał się w Brześciu. Jeszcze jakiś czas Hulecki spędził w miejscowym obozie, czekając razem z innymi na polską komisję repatriacyjną, i 2 czerwca trafił do Białej Podlaskiej. „W miejscowym punkcie repatriacyjnym dostałem skierowanie do pracy w stoczni w Szczecinie, ale ponieważ nie miałem tam nikogo, postanowiłem pozostać w Białej Podlaskiej, gdzie rozpocząłem nowe życie” – pisał. I dodał jeszcze: „Zamieszkałem u kolegi we wsi Sidorki. Pracowałem z nim w kuźni. Nocowałem w stodole i na strychu. Jesienią poznałem dziewczynę Weronikę. Zamieszkałem w jej domu razem z jej matką. 28 listopada ożeniłem się z nią”. Później, aż do emerytury, Hulecki pracował w Mieszalni Pasz Treściwych na Vinecie. 


I znów w rodzinnych stronach


Po śmierci żony, w maju 1992 roku Hulecki postanowił odwiedzić rodzinne strony. – Miał duże opory przed tą podróżą. Zapewniłem go jednak, że pomogę załatwić wszystkie formalności związane z wyjazdem za granicę – wspomina pan Piotr, przyjaciel rodziny. – Pojechaliśmy moim samochodem. Po drodze opowiadał mi trochę o sobie, o swoim życiu w rodzinnych stronach. Dowiedziałem się między innymi tego, że ojciec Huleckiego był piłsudczykiem i za wojenne zasługi otrzymał ziemię, na której gospodarzył.
Hulecki wyznał też wtedy, że jako młody chłopak był w partyzantce. – Pokazywał mi nawet las, w którym przechowywano broń. Zresztą podczas aresztowania też się bronił, rzucił nawet granatem. Ucieczka niestety mu się wówczas nie powiodła – opowiada pan Piotr.
Hulecki odwiedził Krzemieniec, gdzie spotkał dawnego sąsiada. Od niego dowiedział się, że jego pierwsza żona nie żyje. W liście do Marii Hulecki tak wspomina tamten wyjazd: „Od razu skierowałem się do rodzinnego domu w Krzywczykach. Stoi jeszcze nasz dom, ten ze słomy. Stodoły już nie ma, studnia zasypana, na naszym placu pobudowano nowy dom, w którym mieszkają obcy ludzie. Stał też dom sąsiada Dziuby. Wszystko inne wokoło zostało zaorane w jedno pole kołchozu. Tylko przy naszym domu został kawałek placu i kilka jabłoni”.
– Obok dawnego domu Izdebskich stanął drugi, nowych właścicieli. Przyjęli nas zresztą bardzo serdecznie. Częstowali, czym mogli – opowiada towarzysz podróży Huleckiego. – Chodził i przyglądał się uważnie każdemu owocowemu drzewu, dotykał je i płakał. Mówił, że sadził je jeszcze z ojcem. Przez cały pobyt w rodzinnej wsi był bardzo wzruszony.
W Krzemieńcu odnalazł jeszcze mniej śladów przeszłości. Nie zastał już domu przy Lipowej 7, gdzie kiedyś mieszkał. Od sąsiadów dowiedział się o śmierci pierwszej żony. „Tam, gdzie uczyłem się i pracowałem, nie było już kuźni. Ani śladu po tych, co tam mieszkali. Wróciłem do kraju smutny i samotny. Ale samemu jest ciężko żyć, więc postanowiłem ponownie się ożenić. Moja sąsiadka Jadwiga Staniszewska też była wdową, więc połączyliśmy się węzłem małżeńskim” – opowiadał siostrom w liście. 


W pociągu dzieci umierały z pragnienia


Co w tym czasie działo się z jego bliskimi? W styczniu 1940 roku jego matkę, brata i siostry załadowano do pociągu towarowego, który odjechał w nieznanym kierunku. W zamknięciu spędzili dwa miesiące. Maria tak to wspomina: „W pociągu małe dzieci umierały bez wody. Matki grabiły rękami śnieg z dachu wagonów przez małe okienko i topiły na wodę dla dzieci. Jak ktoś umarł, to zabierali z wagonu i kładli na śniegu obok pociągu. Od 10 lutego do 17 kwietnia byliśmy zamknięci w towarowych wagonach. Spaliśmy na gołych półkach z desek. Dopiero 17 kwietnia wyładowali nas w Kotłusie, to jest ogromne miasto portowe. Potem znowuż małymi saneczkami wieźli nas przez zamarzniętą rzekę aż do Jareńska. Po kilku dniach dojechaliśmy do dużego przystanku. Tu podzielili transport na dwie grupy, każda jechała w innym kierunku. Tak dojechaliśmy prawie pod wieczór do posiołku – wpierw wszystkie kobiety i młode dziewczyny prosto do bani. Po trzech dniach posłano dorosłych do pracy”.
Bolesław trafił do brygady zajmującej się wycinką drzew. Helenę przydzielono do obcinania gałęzi. Wiosną oboje wysłani byli na spław drzewa 100 km od obozu. Spędzali tam całe lato. 


Na ratunek siostrze


Maria miała za zadanie oznaczanie kategorii drzew, wycinała na nich znaki dłutem. Przejęła też na siebie obowiązek opieki nad chorą matką i Franciszką. „Biedna Franciszka chorowała mi ciężko i nie było jej czem odżywić, walczyłam o jej zdrowie. Mama i Franciszka były pod Boską opieką i moją”. Wspomina, że latem w sosnowych barakach zesłańcy zmagali się z gryzącymi niemiłosiernie pluskwami. By choć na chwilę pozbyć się problemu, spali na strychu, którego podłoga posypana była piachem. „Wieczorem musiałam mamę i Franciszkę wciągnąć po drabinie do góry. Rano, dopóki nie poszłam do pracy, znowuż pomału zabierałam je na dół. Franciszka była mocno chora i płakała, że umrze i zostanie na zawsze tam. Nieraz całą noc, siedząc na tym piasku, trzymałam ją w ramionach biedną”.
Franciszka nie tylko takie problemy sprawiała starszej siostrze. Pewnego jesiennego dnia nie wróciła razem z dwiema koleżankami z oddalonego o sześć kilometrów od obozu miejsca wycinki drzew. Miała 13,5 roku. Maria, niewiele myśląc, kazała bratu zawiadomić komendanta obozu, że ruszyła na poszukiwania. Poszła w głąb lasu, nie wiedząc, gdzie dokładnie szukać. Po dwóch godzinach udało się. Dziewczynki siedziały na drzewie. „Były spłakane, głodne i wystraszone” – wspomina po latach. Ruszyły w drogę powrotną, ale ponieważ zbliżała się noc, postanowiły przygotować prowizoryczne posłanie z drzew. „Komary cięły bez litości (...). Dzieci spały mocno, ale ja oka nie zmrużyłam. Rano ruszyłyśmy. Odeszłam jakieś dziesięć metrów, bo chciałam sprawdzić trasę, i wpadłam do bagna. To było okropne, toniesz w błocie. Dziewczynki związały trawą kilka długich kijów i rzuciły koniec do mnie”. Udało się im ją wyciągnąć. Wkrótce napotkały w lesie starca, który wskazał im drogę do obozu. Kiedy dotarły na miejsce, Marię od razu wezwano do komendantury. Poszła od razu, cała w błocie. Przed nią siedziało pięciu mężczyzn z NKWD. Zarzucali, że chciała uciec. Broniła się. Wreszcie dali wiarę, że poszła tylko ratować siostrę. 


Długa podróż do wolności


„Był listopad, kiedy nas zwolnili. Dali pociąg, raz dziennie kromka chleba i czarna, gorzka herbata. Dowieźli niedaleko Moskwy i cofnęli transport z powrotem w puste pole. Tak nas wozili od stacji do stacji i nigdzie nie było dla nas miejsca. W końcu skierowali pod chińską granicę (…) do Kazachstanu. Wyładowali nas na gołą trawę, pod Boską opiekę. 48 godzin: śnieg, deszcz, głód. Potem porozwozili nas po kołchozach. Bolka zabrali do polskiego wojska, a my zostałyśmy. Radziłyśmy sobie, jak mogłyśmy, byle żyć. Jednej nocy zabrałyśmy mamę pod pachy, Frania niosła tobołeczek z jedzeniem (parę lepioszków) i tak uciekałyśmy przez trzy mile do pociągu (…). Dojechałyśmy w strachu do polskiego sztabu”.
Tu zaczęła się ich długa i niebezpieczna wędrówka do nieokreślonego bliżej celu. Przez Morze Kaspijskie okrętem dotarły do Iranu, potem do Indii (Karaczi), a następnie do południowej Afryki, skąd już pociągiem trafiły do Północnej Rodezji (dawna kolonia brytyjska). „Tam byłyśmy aż do 1948 roku. W maju były połączenia dla rodzin wojskowych, ja z mamą przyjechałam do Anglii 28 czerwca. Hela i Frania wyszły za mąż, zmieniły nazwiska i nie mogły jechać z nami” – pisała Maria. Ona sama oraz Franciszka wyszły za mąż za Polaków z pochodzenia. Mąż Heleny był pół Francuzem, pół Belgiem. Żona Bolesława również była Polką. 


Miał cztery miesiące, by nawiązać kontakt


Jak mówi Jan Staniszewski, Hulecki zaczął poszukiwania rodziny głównie za namową jego mamy. – Przez te wszystkie lata chyba przyzwyczaił się do myśli, że jest sam. Jednak kiedy okazało się, że Maria i Franciszka żyją, był bardzo szczęśliwy. Cieszył się z każdego kontaktu, z każdej przekazanej mu wiadomości. Z Marią udało mu się porozmawiać telefonicznie. Niestety, czuł się coraz gorzej. Jeszcze przed śmiercią otrzymał od Franciszki list, do którego dołączyła swoje zdjęcie. Zdążył jeszcze je zobaczyć – wspomina pan Jan.
Matka Huleckiego zmarła w Anglii w 1968 roku, siostra Helena w Rodezji w 1986 r. brat Bolesław, który z Anglii wyjechał do Kanady – w 1997 r. (wtedy właśnie śni się Aleksandrowi). W 2000 roku, 4 maja, do grona zmarłych rodziny Izdebskich dołączył Aleksander. – Na pogrzeb przyjechała córka Marii: Felicja. Jej samej nie pozwoliły na to problemy z formalnościami.
Jego grób zobaczyła rok później, gdy po raz pierwszy i jedyny przyjechała po wojnie do Polski.
Aleksander Hulecki wiadomość o siostrze z Czerwonego Krzyża otrzymał pod koniec grudnia 1999 roku. Patrząc na tę historię, nie można więc oprzeć się wrażeniu, że żył akurat tyle, by jeszcze przed śmiercią zdążyć skontaktować się z rodziną i poznać tę część jej historii, której nie znał przez niemal całe swoje życie – stwierdza Staniszewski. 


Maria Gardecka zmarła 26 sierpnia 2011 r.
Kamila Kolęda
k.koleda@slowopodlasia.pl
fot. z archiwum rodziny Staniszewskich


Po odnalezieniu rodziny Hulecki wysłał podziękowania instytucjom i organizacjom, które mu w tym pomogły. Sprawą zainteresowały się media. Stacje telewizyjne chciały przedstawić relacje z wyjątkowego rodzinnego spotkania po latach. Śmierć białoczanina nie pozwoliła zrealizować tych zamierzeń. 




Opublikowane za zgodą Jana Konstantego Staniszewskiego