Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

poniedziałek, 6 grudnia 2021

10 luty 1940 roku - Leonia Wałczyk


                                                      
 ♦10 luty 1940 roku - Leonia Wałczyk♦

Leonia Wałczyk urodzona 01.04.1936 roku w Łówczy pow. Lubaczów.
Rodzice : mama: Marcela z domu Dec; tata: Józef Wałczyk.
Rodzeństwo: siostry: Maria, Stanisława,
bracia: Tadeusz i Bolesław

Nasi rodzice byli osadnikami i dobrze nam się powodziło. Nie pamiętam tamtej tragicznej nocy sprzed 77 lat, miałam wówczas tylko 4 lata. Z opowiadań starszego rodzeństwa wiem iż tragedia naszej rodziny rozpoczęła się 10 lutego 1940 roku, około godziny 3:00 nad ranem.

Obudziło nas walenie do drzwi i okien. Do domu wtargnęło NKWD. Płacz przestraszonych i zbudzonych dzieci słychać było w całym naszym domu. Najmłodszy, wówczas dwuletni braciszek Tadeusz, tulił się mocno do mamy, cicho popłakując. W oczach mamy czaił się strach i przerażenie, a tata jak sparaliżowany stał bez ruchu pod ścianą. Na spakowanie się dostaliśmy tylko 15 minut, ale zdezorientowana i sparaliżowana strachem i płaczem dzieci niewiele mogła. Wyszliśmy w tym, co zdołaliśmy na siebie włożyć. W domu nie było chleba, mama miała upiec go rano, więc nie mogliśmy zabrać również jedzenia, czego skutki odczuliśmy już kilkanaście godzin później.
Na pytania rodziców dokąd i w jakim celu nas zabierają, żołnierze nie odpowiadali i nieustannie krzyczeli. Tacie powiedziano, że będziemy
musieli udać się pieszo do Lubaczowa i zabroniono nam odzywać się do siebie.

Mieszkaliśmy wtedy w Łówczy i była to dość duża odległość do pokonania, szczególnie dla nas – małych dzieci ( Marysia miała 11 lat, Stasia 6, a najmłodszy Tadeusz 2 i ja –wówczas 4 lata). Również dla naszej mamy podróż ta była wielkim wyzwaniem, ponieważ była w czwartym miesiącu ciąży.

Z relacji starszego rodzeństwa wiem, że zima była mroźna, panował prawie 40 stopniowy mróz. Ojcu udało się ubłagać enkawudzistów, abyśmy my, dzieci mogły jechać do miasta w saniach, które powoził wujek, Karol Dec. Jednak nasi rodzice musieli całą drogę do Lubaczowa iść piechotą.

Na stacji kolejowej w Lubaczowie stały już bydlęce wagony. W oczekiwaniu na kolejnych nieszczęśników przyszło nam stać na mrozie przez dwa dni. Okazało się, że są też rodzice mojej mamy, jej dwaj bracia i siostra.

To nie był jednak koniec dramatu. Od tej chwili mieliśmy „podróżować” bydlęcymi wagonami rzekomo przystosowanymi do przewozu osób. Wszędzie słychać było płacz,  jęki, modlitwy i prośby o litość,  jednak żołnierze byli nieubłagani i głusi.

Jak przez mgłę przypominam sobie rozstanie ojca ze swoim ukochanym koniem, który tego dnia wiózł nas po raz ostatni. Łzy w oczach taty, który tulił do siebie wielki łeb zwierzęcia i nakazywał mu odjechać. Koń rżał niesamowicie, był pobudzony - on również wiedział, ze już nigdy nie zobaczy swojego gospodarza. Wracał kilka razy do ojca, który ponownie zmuszał go do drogi, aż w końcu pobiegł przed siebie. Nigdy już nie dowiedzieliśmy się, co się z nim stało.

Ze stacji w Lubaczowie wyruszyliśmy dopiero po dwóch dniach, kiedy przybył parowóz. Pociąg na początku drogi liczył ok. sześciu ”tempików. Jednak w trakcie podroży doczepiano kolejne wagony z ludźmi.
Do wagonów, w których miano przewozić 20-30 osób, upychano ludzi tak długo dopóki wagon w całości się nie zapełnił. Było nas więcej niż 50 osób. Warunki w wagonach były straszne. Nie było ławek, na których można byłoby usiąść. Całe szczęście, że naszemu tacie udało się zabrać z sań trochę słomy, która długo służyła nam za łóżko. Brakowało ubikacji i swoje potrzeby fizjologiczne musieliśmy załatwiać w kącie wagonu, do wyciętego otworu, skąd dochodził potworny odór. Okna przerażały, były okratowane kolczastym drutem.

W wagonie panował niesamowity ścisk i brud, dzieci płakały z zimna i strachu, rodzice z bezsilności. Wkrótce zaczął doskwierać wszystkim głód, który od tej pory miał stać się nieodłączną częścią naszej egzystencji.
Żołnierze rzadko otwierali drzwi i tylko po to, aby raz na jakiś czas podać nam niewielkie racje żywności i wody, które znikały błyskawicznie. Nikt nimi nie nasycił głodu, a nasz biedny ojciec bardzo często oddawał swoje porcje nam i ciężarnej mamie.

W czasie rzadkich postojów nie pozwalano nam wyjść na świeże powietrze, zdarzało się, że staliśmy tak po kilka dni lub tygodni i w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Niepewność jutra, strach i głód odbierały powoli ludziom chęć do życia, rodzice musieli patrzeć na cierpienie swoich małych dzieci, które nie rozumiały, dlaczego nie ma jedzenia, płakały i traciły siły.

Ze względu na mróz, brak pożywienia, brak wody pitnej i dramatyczne warunki higieniczne, śmiertelność była bardzo wysoko. Podczas przerw w podróży z wagonów wynoszono ciała zmarłych - w większości dzieci i starców, dając tym samym pożywkę dzikim zwierzętom lub ptactwu.

Kiedy przekroczyliśmy Ural, zaczęły nam doskwierać jeszcze większe mrozy, dochodzące do ok. – 50 stopni C. Ludzie marli jak muchy wycieńczeni głodem i chorobami. Rodzice podnosili dzieci do ścian wagonu, a te zlizywały lód, żeby choć na chwilkę umoczyć spragnione i spieczone usta. Wszystkim wydawało się, że gorzej już być nie może, jednak to co mieliśmy zobaczyć przerosło nasze wyobrażenia.

Po drodze odczepiano kolejne wagony i zostawiano ludzi. Wreszcie i dla nas nastąpił kres naszej podróży.

Była wiosna, topniały śniegi – był przecież 27 maja 1940. Naszą rodzinę, dziadków i rodzeństwo mamy wysadzono w Kuźnicowie, maleńkiej wiosce w pobliżu Omska. To co zobaczyliśmy przerosło nasze wyobrażenia. Obca, nieprzyjazna ziemia. Bez domu, bez dachu nad głową, głodni i wyczerpani fizycznie i psychicznie nie wiedzieliśmy co czynić dalej.

Trafiliśmy do tajgi, gdzie stały drewniane baraki, wybudowane przez poprzednich zesłańców, którymi byli głównie Ukraińcy ukarani za sprzeciw przeciw kolektywizacji. Już następnego dnia po przybyciu trzeba było stawić się do pracy. A pracować musieli wszyscy, którzy ukończyli 14. rok życia. Jedzenie było marne. 500–600 gramów chleba przysługiwało tym, którzy pracowali, pozostali musieli zadowolić się 300-gramową porcją. Bywała też lurowata zupa. – To była jednak teoria. Pełny posiłek mogli jeść tylko ci, którzy wykonali normę dzienną. Jeśli się to nie udało, wtedy racje żywności obniżano. Kto zaś jadł niewiele, nie miał szans na wyrobienie normy.

W okresie od maja do początku września prawdziwym przekleństwem tajgi jest tzw. gnus – miliardy krwiożerczych owadów, przede wszystkim komarów i meszek. Obsiadają ludzi i zwierzęta. Oślepiają oczy, wpychają się do uszu i nosa, a ukąszone miejsca puchną i swędzą. Przetrwać to piekło można nosząc odpowiednie oraz ochronne siatki na twarz, ale myśmy takich ubrań i takich siatek na twarz nie mieli. Jedyną obroną było smarowanie twarzy i dłoni „dziegciem” – rzadką smołą wytapianą z kory brzozowej. Ataki meszek następowały w dni pochmurne i o zmroku, komarów przez całą dobę.

W dzień doskwierały nam meszki i komary, w nocy pluskwy, ponieważ baraki w których mieszkaliśmy były pełne wygłodniałych pluskiew, które dosłownie ”rzucały się” na zesłańców.

W lecie mogliśmy się posilić jagodami, grzybami i sokiem z wyciśniętych brzóz, który był bardzo dobry.

W tajdze grasowały wilki i niedźwiedzie i nikt z nas nie miał odwagi zagłębiać się w nią. A nocami głodne stada wilków podchodziły bardzo blisko chat. Ich przeraźliwe wycie mroziło krew w żyłach i budziło ze snu. Przerażone dzieci tuliły się do siebie i ze strachem w oczach czekały nadejścia ranka. W pamięci utkwił jeszcze jeden szczegół – wędrówka wilków w większych gromadach. W lutym, po kilkanaście sztuk szło obok wsi. Bywało, że wilki podążały za ludźmi przez całą drogę, nie atakując ich . Czasami jednak atakowały ludzi, którzy nie mieli szans z tak groźnym przeciwnikiem.

Mama była już w końcowym okresie ciąży. Mój braciszek Bolesław przyszedł na świat 21 lipca 1940 roku. Mama nie miała do pomocy żadnej akuszerki, jedynie znajoma Rosjanka pomagała jej przy porodzie. Do dziś nie wiem, jak ten braciszek przeżył. Chyba tylko cud to sprawił.

Z tajgi wyjeżdżaliśmy na własną rękę. Tata zrobił wózek z drzewa- koła i wszystko było drewniane. Na nim załadował cały nasz mizerny dobytek oraz młodszych braciszków i mnie. Niestety z braku sił rodziców po jakimś czasie wysadzono mnie z wózka i dalszą drogę musiałam pokonywać pieszo. Była to bardzo męcząca droga.

W końcu dotarliśmy do Iszymu obłość Omsk. Tam zamieszkaliśmy razem z rodziną Deców tj. Babcią Kaliną Dec, wujkami Karolem, Teofilem i Grzegorzem oraz ciociami Rozalia i Pauliną. Razem z nami mieszkało małżeństwo rosyjskie, jednak ta Rosjanka bardzo nas nie lubiła i mimo iż miała co jeść, nigdy się z nami żywnością nie podzieliła. Niedojedzone resztki wyrzucała, a my głodni wyjadaliśmy je, nie zważając na nic.

W pamięci rodzeństwa pozostaje jeszcze jedno wspomnienie. Zdechł koń i gdy ludzie dowiedzieli się o tym ruszyli do zdobyczy. Z niecierpliwością czekaliśmy na ugotowane mięso, ale i tak spragnieni i głodni wyciągaliśmy z gara surowe mięso. Na skutki nie trzeba było długo czekać- zatrucie i potworna biegunka to wynik zjedzonego, surowego mięsa.

Niedaleko znajdowały się sowchozy – miejsca, gdzie można było znaleźć pracę m.in. w mleczarni przy wyrobie nabiału. Brygadzistką była tam wówczas młoda Rosjanka Szura Bogdanow, dzięki której udało się nam przeżyć większość naszego pobytu na Sybirze. Pracowała ona w tzw. masłozawodie. Ryzykując życiem lub ciężkim więzieniem dostarczała ona regularnie niewielkie ilości jedzenia, które udało jej się wykraść z pracy. Wynosiła je daleko w pole i zakopywała latem w ziemi, a zimą w śniegu. Umieszczała w tym miejscu kijek ze wstążeczką, by moja siostra Stasia bez trudu odnalazła miejsce, w którym ukryte jest jedzenie. Chodziła po nie najczęściej nocą, z obawy przed Rosjanami.

Zanim jednak moja siostra poznała Szurę, chodziła po okolicznych domach miejscowej ludności i błagała o skrawek chleba. Nigdy wcześniej nie miałaby odwagi żebrać o jedzenie, jednak tam głód był silniejszy od wstydu i skrępowania. Chodziła do Rosjan, klękała, modląc się i czyniąc znak krzyża, i prosiła:” Podajcie miłościnki radi Chrysta”, co oznaczało mniej więcej:” Proszę, dajcie mi coś, na miłość Chrystusa”. Czasami dostawała jakieś obierki z ziemniaków, ale niejednokrotnie przeganiano ją i do domu wracała z płaczem.

Przez pewien okres mieszkaliśmy w miejscowości Oback, gdzie tato zatrudnił się do pracy przy wyrębie lasu. Ścinano grube i wysokie sosny, które cięto na odpowiednie kawałki i układano w stosy, przygotowując je do spławu i wysyłki. Praca była bardzo ciężka i wyczerpująca. Pracujący w lesie nie otrzymywali odzieży roboczej i każdy pracował w tym co miał na sobie. Gdy wracali z lasu po kilkunastu godzinach pracy ich odzież była przemoknięta, a szans na jej wysuszenie nie było żadnych.
                  
Do końca nie wiem, ale w pamięci rodzeństwa pozostaje jeszcze jedno wspomnienie związane z pracą naszego taty. Prawdopodobnie wiosną pracował przy spławianiu drewna przygotowanego zimą. Potężne rzeki mieszały klocami jak zapałkami. Zdarzało się, że pnie ustawiają się w poprzek rzeki, tworząc zator. A zadaniem naszego ojca i innych nieszczęśników było przywrócenie ruchu. Skacząc po chwiejnych pniach musieli dobiec do blokującego drzewa, przepchać je bosakami i wrócić na brzeg nim całość ruszy. Nie była to jednak prosta sprawa i niejeden zginął w nurtach spienionej wody, przygnieciony klocami. Praca przy wycince i spławianiu drzewa była bardzo męcząca i ciężka.

Warunki pracy przy spławianiu drewna opisuje wiersz p. Barbary Janczura, który za zgodą autorki cytuję:

 
Spławianie drewna - Barbara Janczura

Szybkości,
zwinności,
precyzji
wymagała ta praca.

Mokre,
obślizgłe belki,
kipiący nurt rzeki,
złe stąpnięcie-
i już w wodzie jesteś-
i już trzask słychać-
belki miażdżyły kości,
były za szybkie,
były za ciężkie,
nie można przed nimi uciec!

Ostatnie sęgi.
Idzie!
Rusza!
Powoli!
Do przodu!
Raz! Dwa! No jeszcze raz!

Ślizga się noga,
Potknięcie,
Upadek.
O Boże! Boże!
Szybciej!
Szybciej!
Belka leci.
Może zrzucić!

Z łoskotem pędzą belki w dół rzeki.
W dole -wyrównanie...
Podparcie...
Nie zdążył!
Szybciej! Wstawaj!

Krzyk-straszny!
przerażający...

Belki kotłują się w wodzie.
Znika wynurzona do połowy postać...
Jeszcze chwila...
Widać wyciągniętą rękę,
i ...
i nie widać już nic,
już nic...

I nasza rodzinę dotknęło nieszczęście. Nasz tata, człowiek dobroduszny i uczciwy, wierzył iż wszyscy są tacy, jak i On. Ukraińcowi, takie samemu nieszczęśnikowi jak i my, powiedział iż nadal wierzy, że " Polska jeszcze nie zginęła i wkrótce się odrodzi". Kolega licząc na uwolnienie powtórzył słowa NKWD, skazując tym samym naszego ojca na śmierć. Ukraińca nigdy nie uwolniono, a ojca uznano za groźnego szpiega i zesłano do kopalni złota na Kołymę, oddalonej od Polski aż 17250 kilometrów. Jak traktowano zesłańców na Kołymie, jak wyglądała tam praca, wiem od p. Barbary Janczura, córki i wnuczki Sybiraków, która spisała dzieje rodziny na podstawie opowiadań Dziadzia (zesłańca na Kołymę), Mamy , Cioć i Wujka.

… Nas skazańców wieziono bydlęcymi wagonami do Władywostoku. Kilkanaście tysięcy więźniów stłoczono na stojąco w ładowni ogromnego rudowęglowca, bez możliwości poruszania się i żadnych warunków sanitarnych. Jedynym pożywieniem była brukiew, którą zrzucano z góry na głowy. Chyba po 14 dniach podróży wysiadła chyba połowa z nas, ledwo co żywych ludzi. Zmarłych wyrzucano po prostu za burtę. W obozie pracy mieszkaliśmy w ziemiankach wykopanych w zmarzlinie, dziesiątkowani przez głód, choroby i wszy, które żywcem nas zjadały… warunki pracy w kopalni były przerażające … ziemia wokół była niemal czerwona, pracowałem w tej kopalni 60m pod ziemią… spuszczano nas nagich i dopiero na dole dawano szmaty, w których pracowaliśmy i w których nic ukryć nie można było …rudę wywożono na powierzchnię i transportowano do tzw. fabryki i tam wypłukiwano rudę na taśmach, a w słońcu błyszczały drobinki złota …zostałem tzw. górnikiem- kilofem rąbałem ziemię, a później na taczkach woziłem ją do szybu… praca była bardzo ciężka –pracowaliśmy po 10-16 godzin dopóki nie wyrobiliśmy normy… wielu z nas nigdy nie wyszło na powierzchnię… nigdy nie ujrzało wolnej Ojczyzny. Pracę przerywano dopiero przy minus 54 °C… było duszno, ginęliśmy od pragnienia… wiedzieliśmy, że wody kapiącej ze ścian nie wolno pić – była skażona, ale pragnienie było silniejsze od rozumu… upiłem parę łyków… stało się, na efekt długo nie czekaliśmy …ciała nasze puchły- ręce, nogi, brzuch… dużo ludzi umarło-nawet nie wiem ilu… widziałem jak umierali… widziałem …och! Cóż za męczarnia to była, straszne boleści, krwią plułem, wszędzie krew… i gdyby nie znajomy ksiądz, katorżnik, który pomógł mi, nigdy bym was nie zobaczył… nie byłoby mnie… miałem po prostu żyć, innym nie było to dane … Wszyscy wiedzieliśmy, że z tej ziemi i z tego obozu pracy nie ma powrotu, ale mimo wszystko każdy z nas w skrytości miał nadzieję na wolność.

Nasz tata marzył i wierzył , że wróci do Polski, do żony i dzieci, jednak los nie był dla niego przychylny. Zachorował na gruźlicę, a gdy był już tak slaby i nie mógł wstać do pracy, strażnik uderzył go w piersi i dosłownie dobił.

Po tej tragedii nasza mama wraz z piątką dzieci pojechała dalej. Zamieszkaliśmy w mieście Iszym, w małym mieszkanku, w suterynach, z gołymi ścianami i podłogą z gliny. Tu udało się naszej mamie dostać pracę, a ja razem z siostrą Stanisławą chodziłyśmy do szkoły. Największym problemem był brak zeszytów. Chodziłyśmy wiec po śmietnikach szukać wyrzuconych starych kartek, na których pisałyśmy. Atrament robiłyśmy z sadzy lub ze znalezionych chemicznych ołówków.

Moi bracia Tadeusz i Bolek w lecie jakoś sobie radzili , gorzej było w zimie. Leżeli na chlebowym piecu bez jedzenia i picia.

Dostawaliśmy trochę chleba - to była racja dzienna. Mimo iż głód skręcał nam kiszki nie ruszaliśmy go aż do powrotu mamy z pracy. W lecie wracała z pracy szybciej i czasami gotowała nam zupę z uzbieranej lebiody lub pokrzywy, z jadalnych korzeni-ale nikt z nas nie pamięta jakie to były.

W pamięci rodzeństwa pozostaje jeszcze święto zmarłych, podczas którego na groby wynoszono pokarmy. A my dzieci goniliśmy po tych grobach by tylko podkraść pozostawione jedzenie, by się najeść. Jeszcze do dziś czuje smak jajek, które kradłyśmy z pozostawionych na grobach misek.

Pamiętam też i takie zdarzenie. Zimą wracając do domu natknęłam się na Rosjanina na koniu, który gdy tylko mnie zobaczył zaciął konia i chciał mnie stratować. Koń stawał dęba, a jeździec bił go piętami po brzuchu. Mimo to koń nie stratował mnie, a ja ukryłam się w śniegu.
Moi bracia znaleźli gniazdo srok i chcieli podkraść jajka z gniazda. Rozwścieczone ptaki tak zaciekle dziobały braci po głowach, że ledwo uszli z życiem.

W 1943 roku mama urodziła jeszcze dziewczynkę, Jadwigę, która zmarła wskutek niedożywienia w wieku 7 miesięcy. Pochowaliśmy w pobliżu domu, zawiniętą w jakieś gałganki.

W 1946 roku po sześciu latach syberyjskiej tułaczki, wróciliśmy w końcu do kraju. Wszyscy płakaliśmy z radości. Przez trzy tygodnie byliśmy w Szczecinie, później w Poznaniu, później w Jarosławiu. Mój brat Bolesław mimo iż miał już sześć lat, nie potrafił jeszcze chodzić o własnych siłach. Dopiero w Polsce, gdzie wciąż dokuczała nam bieda, ale nie było już tak wielkiego głodu, zaczął powoli nabierać sił i stawiać pierwsze kroki. Po powrocie z Syberii nie wróciliśmy do Łówczy, gdzie nie było już naszego domu, lecz do wsi Tymce. Zaczynaliśmy wszystko od początku.

Gdy myślę o latach spędzonych na Syberii, zdumiewa mnie cierpliwa walka moich rodziców o minimum godnej egzystencji dla nas. Teraz wiem, że o przetrwaniu w warunkach urągających ludzkiej godności w dużej mierze decyduje hart ducha.
Przez rok czasu byłam u cioci w Jarosławiu. Tam też chodziłam do szkoły i przystąpiłam do I Komunii Świętej. Naukę kontynuowałam już na Tymcach. W 1955 roku poszłam do Klasztoru Zgromadzenia Św. Józefa (Józefinki), w którym przeżyłam 63 lata. Obchodziłam już 60 rocznicę ślubów.

Mimo przeżyć związanych z wywózką, mimo upływu lat nadal cieszę się dość dobrym zdrowiem i kiedy tylko mogę odwiedzam pozostające przy życiu lecz coraz słabsze rodzeństwo.