Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

czwartek, 19 stycznia 2023

Z rozkazu najwyższych władz…- Bohdan Rudawiec


                                                                           
       Z rozkazu najwyższych władz…-Bohdan Rudawiec

Byliśmy normalną polską rodziną z rodowodem i tradycjami patriotycznymi, tata nauczyciel, kierownik szkoły, mama nauczycielka pisarka, poetka i aktorka, siostra Halinka gimnazjalistka lat 14, no i ja Bohdanek 5 lat. Miejsce zamieszkania Grodno – Polska. Wszystko jeszcze było przed naszą młodą rodziną, cele, zamiary, marzenia. Dla mnie rodzice przygotowywali świetlaną przyszłość. Wybuch wojny i wkroczenie Armii Czerwonej do Polski i do Grodna zniweczył całkowicie wszystkie ich plany. Rozpoczęły się represje, przesłuchania i aresztowania a następnie zesłania na Syberię.

Tata został aresztowany za patriotyzm i ratowanie polskich książek, które przez okupanta sowieckiego przeznaczone były na spalenie. Za tę „zbrodnię” przeciwko Związkowi Sowieckiemu zesłano go do łagru. Mamę, przyjaciele i znajomi ostrzegali przed dalszymi represjami ze strony NKWD, co w stosunkowo krótkim czasie sprawdziło si ę. Zaczęli nas odwiedzać tajniacy wyrażając chęć kupna różnych rzeczy jak: dywanu perskiego, lisa srebrnego, futer. Mama jeszcze tego nie zrozumiała co nam grozi, ale był to już widoczny znak, że jesteśmy na liście do wywózki, a ci ludzie mieli ju ż tę świadomość.

Pierwsze transporty z deportowanymi odjechały z Grodna już w lutym 1940 r., a my za namową najbliższych przyjaciół mieliśmy się przenieść na wieś i tam się ukryć. Ponieważ mama po długich staraniach dostała zezwolenie od władz więzienia na przekazanie ojcu paczki w dniu 14 kwietnia, nasza ucieczka musiała się o kilka 



dni opóźnić. Do podania paczki nie doszło. Wspomniane zezwolenie, to była przewrotność i obłuda okupanta gdyż 13 kwietnia byliśmy już w pociągu wiozącym nas na zesłanie! Przyszli w nocy, uzbrojeni, kolbami karabinów uderzali w drzwi, mama nie otwierała naiwnie myśląc, że odejdą, że zrezygnują, pomyślą, że nikogo nie zastali. Otworzyła dopiero gdy zamierzali sforsować drzwi przy pomocy siekiery. Weszli, trzymając wycelowane w nas karabiny, obawiając się zasadzki. Dopiero jak zobaczyli bezbronną kobietę, a obok niej 14 letnią dziewczynkę wróciła im pewność siebie. Jeden z nich powiedział: „Nu hrabianka sobierajsia” – „Z rozkazu najwyższych władz Związku Sowieckiego jesteś skazana na zsyłkę na Sybir” – taki był wyrok.

Gdy przyszli po nas mama i Halinka jeszcze nie spały odmawiały modlitwę „Pod Twoja Obron ę”. Mnie obudziło łomotanie do drzwi, siostra płakał a, a ja czułem, że dzieje się coś złego. W końcu też zrozumiałem, że wyrzucają nas z domu. Do dziś mam przed oczami ten rozgardiasz spowodowany rewizją, rzeczy powyrzucane z szafy, książki z biblioteki leżące na podłodze, pościel rozrzuconą w nieładzie. Od tego momentu wszystko pamiętam, chyba spowodował to wstrząs jakiego doznałem po przebudzeniu się i wtargnięciu uzbrojonych obcych ludzi. Mama nie płakała, dostojna i wyniosła dla wroga, lecz wewnątrz całkowi-cie otępiała i roztrzęsiona nerwowo patrzyła na to ze zgrozą. W większej części bagaż podręczny, jaki wolno nam było zabrać, pakowany był przez Halinkę, jednak jeszcze jako dziecko, wkładała do niego przede wszystkim swoje ulubione książki i lalkę, a dla mnie parę gumowych krasnoludków, czyli bardzo niepraktyczne jak na Sybir rzeczy. Żadnych dokumentów nie pozwolili nam zabrać. W porozrzucanych rzeczach i książkach na podłodze Halinka zobaczyła teczkę naszego dziadka z dokumentami, rodowodem, historią rodziny, drzewem genealogicznym i innymi starymi pergaminami z pieczęciami lakowymi i wstążkami. Gwałtowność z jaką teczkę podniosła wzbudziła podejrzenie żołdaka, wyrwał jej z rąk i natychmiast ją zabrał. Pozostaliśmy bez dokumentów, utraciliśmy swoją tożsamość, staliśmy się ludźmi znikąd.

Uzbrojonych 3-ch mężczyzn wyprowadzało z domu kobietę z dwójką dzieci, padał deszcz, na dworzec towarowy w Grodnie wieźli nas przez miasto otwartą ciężarówką. Było mi zimno i mokro! Z opowiadań mamy i siostry wiem, że czułem się bardzo skrzywdzony. Gdy dotarliśmy na dworzec inni nieszczęśnicy już tam byli, pakowano nas do wagonów bydlęcych jak groźnych przestępców. Jedna prycza dla 3-ch osób. Kobiety, mężczyźni i dzieci w różnym wieku, kilkanaście rodzin w jednym wagonie. Zesłańców żegnał tłum krewnych, znajomych i przyjaciół, ale kordon uzbrojonych żołnierzy nie do-puszczał nikogo w pobliże wagonów. Pamiętam dobrze okrzyki pożegnań i płacz kobiet, ogólny rwetes przekrzykujących się wzajemnie ludzi. Przekazywano sobie ostatnie polecenia i wskazówki, a potem zgrzyt zasuwanych drzwi i dźwięk ryglowanych sztab, który towarzyszył nam już do końca tej naszej dwu-tygodniowej „podróży”. Pociąg ruszył wraz z pieśnią „Bo że coś Polskę” i dopiero teraz mama się rozpłakała. Za nami pozostał został spokojny, ciepły, zaciszny dom rodzinny, a przed nami daleka, zimna, obca Syberia.

Oko w oko z wilkiem

Od kilku dni szalała burza śnieżna tak zwany „buran”. Sąsiedzi rano odkopywali zasypane śniegiem drzwi od naszego baraku, mamie i innym groziło spóźnienie się do pracy i różne tego przykre konsekwencje. Moja siostra Halina nie mogła nabrać śniegu, aby po jego roztopieniu ugotować herbatę. W taką zawieję wyjście po wodę do studni wymagało nie lada odwagi, gdyż zdarzały się wypadki utraty orientacji przez śmiałków ryzykujących wyjście z baraku. Pomylenie kierunków w powrotnej drodze i pójście zamiast do baraku w step, to niemal pewna utrata życia, zwana tam „białą śmiercią”. Biel śnieżna zasypy-wała oczy, widoczność była na odległość wyciągniętej własnej ręki. W obawie przed zaginięciem podczas takiej zamieci niektórzy wysyłali po w odę swoich bliskich zabezpieczając im powrót przy pomocy sznurka przywiązywanego do odzieży, który pociągany przez domowników wskazywał drogę powrotu.
W tym czasie na polecenie lekarza mama dostała pracę zaliczaną do lek-kich. Była nią woszobojka, czyli obsługa szafy z grubej blachy, pod którą znajdowało się palenisko. Zawieszone w niej ubrania (najczęściej były to kufajki i watowane spodnie) ulegały w ten prosty sposób dezynfekcji, a dokuczliwe in-sekty ginęły. Aby osiągnąć temperaturę od 60 do 80 stopni w szafie trzeba było utrzymywać stały ogień w palenisku, co miało tą zaletę, że wokół woszobojki było stosunkowo ciepło.

W dniach, gdy zimowa aura była nieco łaskawsza pomagałem mamie dokładać opał do paleniska. Był to jednak środek zimy i nawet wówczas gdy nie było zamieci, temperatury były bardzo niskie. Nie siedziałem jednak w ba-raku bezczynnie, ale tak jak inne dzieciaki, 7/8-latki musiałem sam sobie radzić i pomagać mamie i siostrze. Dzieliliśmy zajęcia sprawiedliwie. Halinka jako
starsza (16 lat) bez względu na pogodę, miała obowiązek iść z kartkami
po dzienną porcję gliniastego chleba, która nam przysługiwała (200 g dla osoby
pracującej i po 100 g dla dzieci). Chleb był jak glina, w dodatku zmarznięty, co powodowało, że ważył więcej niż wynosiła jego faktyczna waga. Często trzeba było długo czekać na mrozie, ponieważ dowozili go nieregularnie. Dziś nie smakuje tak ciastko, jak wtedy ten gliniasty chleb i niezapomniane są chwile, gdy wieczorem po powrocie mamy z pracy siadaliśmy w trójkę na pryczy i niemal rytualnie zjadaliśmy, każdy swoją porcję z uprzednio na równe części podzielonego kawałka. Wtedy obiecywaliśmy sobie wzajemnie, że gdy Dobry Bóg da powrócić kiedyś do Polski, każdy z nas kupi bochenek chleba żeby go samemu zjeść. Tego przyrzeczenia nie dotrzymaliśmy, ale szacunek dla chleba już na zawsze pozostał, podobnie jak podświadomy strach przed tym, że w pewnym momencie może go zabraknąć. Marzenia nasze o tym co będziemy jedli po powrocie do Polski, na które wówczas nie było żadnej nadziei, popijaliśmy wodą ze stopionego śniegu.

Często do moich obowiązków należało przyniesienie przysługującej raz dziennie na kartki, dla każdego porcji wodo-zupy. Po taką zupę w skład, której wchodziła woda, a w niej kilka ćwiartek zielonych, niedojrzałych jeszcze pomidorów, albo inną dla urozmaicenia zwaną kapuśniakiem, czyli też woda z kilkoma pływającymi listkami kapusty. Chodziłem po tę zupę z dwoma pusz-kami po konserwach, jak z wiaderkami na drucianych rączkach. Ta „głodna kuchnia” znajdowała si ę w nieodległym sąsiednim baraku-lepiance. Udając się tam musiałem mieć na głowie czapkę uszatkę i ubraną kufajkę. Obydwie rzeczy były z osoby dorosłej, zatem czapka spadała mi na oczy, a w kufajce miałem podwinięte rękawy. A gdy śnieżyca, wiatr i mróz zelżały droga po zupę była łatwiejsza.


Stale jednak głód doskwierał ludziom i zwierzętom, a wygłodzone wilki podchodziły niemal pod zabudowania. Od czasu do czasu słyszało się, że ośmielone głodem bestie kogoś rozszarpały. Dużo nie brakowało żeby i mnie to się przytrafiło, gdy wracałem ze zdobyczną i drogocenną zupą, ostrożnie pokonując kilka oblodzonych schodków, żeby nie rozlać gorącej wodo-zupy i nie pozbawić całej naszej rodziny „kolacji”. Było ciemno, późne popołudnie, około godziny 16-tej. Gdy oderwałem wzrok od zlodowaciałej i śliskiej powierzchni śnieżnej ścieżki, ujrzałem wpatrujące się we mnie zielone oczy wilka w odległości 5, a może 7 metrów ode mnie. Stanąłem jak sparaliżowany, on siedział w pozycji wyczekiwania, widocznie zastanawiał się, czy zaatakować w takiej bliskości siedzib ludzkich. A może powstrzymywało go to, że był sam?

Myśli kotłowały mi się, i podpowiadały co robić? Co będzie z zupą? Chyba instynkt samozachowawczy sprawił, że postanowiłem powoli wycofać się. Czy robiłem to intuicyjnie? Czy ze względu na zupę (tego już nigdy nie ustaliłem)? Ale tak samo jak wilk we mnie, tak ja wpatrując się w tę żarłoczną bestię, ostrożnie cofałem się, aż dotarłem do schodków stołówki i dopiero wtedy zacząłem krzyczeć: Wołk! Wołk! Wybiegło kilku mężczyzn z łopatami do odśnieżania. Wilk niechętnie się wycofał i wnet zniknął w ciemnym stepie, a pode mną po tym spotkaniu długo jeszcze drżały nogi. Opatrzność Boża mnie uratowała! Nie było mi więc dane stać się ofiarą wilka, gdyż sam byłem jak ten wilk stepowy, gdy starałem się radzić sobie w różnych skrajnie niebezpiecznych sytuacjach.