Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

czwartek, 19 stycznia 2023

Wspomnienia Sybiraczki - Nadzieja Bobrowko-Alter


   
       Wspomnienia Sybiraczki - Nadzieja Bobrowko-Alter

Nazywam się Nadzieja ALTER z domu BOBROWKO. Urodziłam się 26 marca 1921 r. w Iwkach pow. mołodecznieński, woj. wileńskie (7 km na zachód od granicy polsko-radzieckiej sprzed II wojny światowej).
Mój Ojciec Antoni Bobrowko, z zawodu elektryk, do 1925 r. pracował w szkole w Krasnem jako nauczyciel matematyki.
W 1928 r. przyjechałam z Mamą i młodszą siostrą do Łodzi i rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej. Następnie ukończyłam prywatne Gimnazjum pani Adeli Skrzypkowskiej – byłej sekretarki Marszałka Józefa Piłsudskiego, który w latach 1905–1907 działał w Łodzi w PPS. W 1939 r. zaczęłam naukę w liceum w tejże szkole, lecz okupanci zamknęli szybko szkoły.
W szkole średniej wykazywałam zdolności do nauk ścisłych, a szczególnie do matematyki. Potrafiłam logicznie myśleć. Nie miałam zdolności do pisania wierszy, nie prowadziłam pamiętnika, jak inne koleżanki. Lubiłam czytać książki, szczególnie interesowała mnie historia i geografia, stąd lubiłam czytać książki historyczne i podróżnicze. Uwielbiałam podróżować palcem po mapie, lecz nigdy nie przypuszczałam, że odbędę tak daleką podróż, jaką mi życie i „przyjaciele” zafundowali. Marząc o podróży, nigdy nie sądziłam, że może być ona wbrew własnej woli i w niewiadomym kierunku.
Przez 5 lat okupacji niemieckiej bałam się najpierw wywiezienia do Niemiec, a był również czas, że mogłam powędrować do obozu koncentracyjnego.
Okres okupacji uniemożliwił mi ukończenie szkoły średniej. Początkowo nie pracowałam, chciałam najpierw zdobyć jakiś zawód. Uczęszczałam na komplety i w ten sposób ukończyłam technikum 



geodezyjne, a potem, pracując, chciałam jeszcze zaliczyć medyczne. Pracę udało mi się dostać dzięki koleżankom – ewangeliczkom, z którymi chodziłam przed wojną do szkoły średniej. Była to praca w biurze geodezyjnym w Łodzi w charakterze kreślarki, a po pewnym czasie w charakterze technika geodezyjnego. Miałam dostęp do map, a znajomy – Teodor Żurawlew – łodzianin (bratanek profesora muzyki i pianisty Jerzego Żurawlewa z Warszawy) namówił mnie do współpracy tj. do przekazywania fotokopii map terenów leśnych z terytorium przede wszystkim przyłączonego do Reichu. Nigdy nie powiedział dla kogo pracuje, sam znał bowiem tylko jedną osobę, z którą się kontaktował. Takie były zasady konspiracji: im mniej się wiedziało – tym lepiej i bezpieczniej. Zdawałam sobie sprawę, że muszę być bardzo ostrożna, nie może być żadnych znaków, skąd pochodzą te mapy i jakiego terenu do-tyczą. Większy teren leśny był dzielony na dwa lub cztery kawałki. Żyłam w ciągłym strachu. Uspokoiłam się dopiero, gdy byłam wysłana 1 VIII 1944 r. z miejsca pracy na kopanie okopów między Aleksandrowem Kujawskim a Piłą. 15 października wróciłam do Łodzi z powodu wysokiej temperatury, z rozpoznaniem kamicy nerkowej. Po dłuższym zwolnieniu lekarskim wypisano mnie do pracy, lecz nie na długo. Już w pierwszych dniach stycznia 1945 r. Niemcy uciekali z Łodzi. Biuro moje zamknięto, a nam pracownikom kazano zgłosić się do Arbeitsamtu. Oczywiście nikt się nie zgłosił, ale każdy bał się pokazać na ulicy.
W dniu 19 stycznia 1945 r. do Łodzi wkroczyły wojska radzieckie i polskie. W miesiącu lutym zaczęły się aresztowania. 13 lutego aresztowano moją koleżankę z pracy, Irenę Lisowską, po mnie przyszli enkawudziści 27 lutego, a 26 marca odszedł z nami z Łodzi transport samochodami ciężarowymi do Warszawy, a dalej w wagonach towarowych na Wschód. Zostałam internowana do ZSRR, gdzie po długim, męczącym śledztwie przerzucana byłam z więzienia do więzienia, z obozu pracy do innego obozu karnego. W trzecim roku deportacji, bez przewodu sądowego – 11 listopada 1947 r. w więzieniu w Swierdłowsku na Uralu odczytano mi wydany przez specjalną Komisję w Moskwie, zgodnie z osławionymi artykułami 58-3 i 58-11 wyrok: 5 lat pozbawienia wolności.
Po odbyciu tej kary, myślałam, że wrócę do Polski. Tymczasem internowano mnie do Krasnojarskiego Kraju, bez określenia czasu pobytu.
Była to dla mnie trudna szkoła życia. Wiele przeżyłam, wiele widziałam i wiele się nau-czyłam. Było ciężko, bardzo ciężko, ale nie winię za to ani ludzi radzieckich – tubylców Uralu i Syberii, gdzie najdłużej przebywałam, ani nawet nadzoru więziennego i łagrowego, a tym bardziej ziemi, nazwanej przez kogoś bez zastanowienia „nieludzką”. Określenie to szybko przyjęło się, przeważnie wśród polityków, szczególnie tych wrogo nastawionych do ludzi zamieszkujących tereny na wschód od Bugu. Co im zawiniła ziemia tak wielkiego kontynentu, o tak zróżnicowanym klimacie, która przecież jak w każdym zakątku kuli ziemskiej jest piękna! Wystarczy tylko trochę wyczucia piękna i nieco wrażliwości.
Przemierzyłam Ural, Mordwińską ASSR i Syberię aż do Bajkału, a mojego późniejszego męża, dr med. Leopolda Altera, którego poznałam w Irkucku na Syberii, los rzucił na Daleki Wschód do Magadanu, gdzie był ponad 8 lat. Następnie był na Płaskowyżu Sajanów, a potem już razem byliśmy na zesłaniu w Krasnojarskim Kraju. Byliśmy tam wbrew własnej woli. Wi-dzieliśmy Syberię nie tylko z platform wagonów towarowych tzw. lor, czy przez szpary wa-gonów bydlęcych, strzeżonych przez żołnierzy NKWD.
Żyliśmy tam i pracowaliśmy. A praca? Praca niepomiernie ciężka, bardzo wyczerpująca, zwłaszcza, że wyżywienie było bardzo liche, a do tego ubranie i buty nieodpowiednie, nie chroniły nóg przed mrozem ani wilgocią. Stąd częste przeziębienia i wysoka temperatura, bóle stawów i mięśni, bóle głowy. Pracowałam w zimie przy wyrębie lasu, na budowach obiektów przemysłowych, przy pracach polowych w kołchozach latem, które tam jest bardzo krótkie. Ludność miejscowa pocieszając nas żartowała, że „u nas zima trwa tylko dziesięć miesięcy, a reszta to lato i lato”.
Zima rzeczywiście bardzo długa, mrozy w zależności od tego jak daleko od Koła Pod-biegunowego. Najniższa temperatura, jaką przeżyłam to –64○ C. Najbardziej przykre były burze śnieżne, tzw. purgi, które potrafiły trwać po kilka dni. Podczas takiej zawiei lepiej nigdzie nie wychodzić, a nas czasami do roboty pędzono, mówiąc, że „podczas purgi i mrozu to na-wet sumienie zamarza”.
Lato bardzo krótkie, za to słońce mocno przygrzewa i prawie nie zachodzi – są tam białe noce. Plagą lata były komary i małe muszki, zwane tam moszkami. Atakują ludzi niezwykle agresywnie. Tu nie trzeba dużej wyobraźni, jak wyglądała praca na powietrzu i jak wyglądał pracujący, szczególnie jeśli był alergikiem i ciężko przeżywał wszelkie ukąszenia owadów.
Urok Syberii jako ziemi – to nie tylko bezkresne tundry i torfowiska, ale i tajga – pełna potężnych drzew (szczególnie piękne są tam limby, nazywane „cedrami”), pełne zwierzyny i owoców leśnych od malin i poziomek, czarnej porzeczki po orzeszki cedrowe i grzyby. Ogromna ilość rzek malowniczo położonych, pełnych słodkowodnych ryb. A przepiękne góry obfitują w bogate surowce mineralne. A ludzie? Ludzie jak wszędzie – byli dobrzy i źli. To nie zależało wcale od wiary, narodowości, czy rasy. To u nas pokutuje pogląd, że widzialne znaki dewocji są podstawowym kryterium oceny wartości człowieka, niezależnie od tego kim on jako człowiek jest naprawdę. Tam surowy klimat i ciężkie warunki życia sprawiają, że ludzie musieli współżyć, pomagać siebie nawzajem, nie tylko radą, ale także niesieniem sobie konkretnej pomocy. Ta więź między ludźmi to wspaniała sprawa. Wspaniała i zaskakująca – jak ludzie różnej narodowości, rasy i wiary komunikowali się i współżyli ze sobą w tych ciężkich warunkach. Na Uralu, Syberii aż po Daleki Wschód jest tak dużo narodowości, że trudno wyliczyć. Rdzennymi, zwanymi tubylcami są: Jency, Neńcy, Tuwińcy, Jakuci, Burłaci, Tatarzy, Chantowie, Kirgizi, Kałmucy, i inni. Z pozostałych mieszkańców najliczniejszą grupę stanowili Rosjanie, zarówno potomkowie dobrowolnych osadników, jak i skazańców – kryminalistów, a także więźniów politycznych z okresu caratu oraz z okresu władzy radzieckiej.
Polacy trafili tam za uczestnictwo w powstaniach narodowych i ruchu robotniczym. Następnie po zajęciu ziem polskich we wrześniu 1939 r. przez Związek Radziecki- za „wrogi stosunek do ZSRR”. Trafili tam z tego samego powodu Litwini, Łotysze, Estończycy, jak również Białorusini, Ukraińcy, Rumuni, Żydzi, Cyganie, Niemcy – po napadzie na ZSRR
w 1941 roku. Następna fala zesłanych na Syberię Polaków, jak i innych narodowości nastąpiła w latach 1944 i 1945, kiedy wojsko radzieckie idąc na Berlin wkraczało na ziemie polskie i inne.
Było tam też sporo Chińczyków, Koreańczyków i Mongołów, którzy również zostali ze-słani za niesubordynację i podejrzenie o szpiegostwo. Zastanawiam się, czy taki konglomerat narodowościowy współżyje w zgodzie i poszanowaniu wzajemnym jeszcze obecnie. Na całym świecie spotkać można się z nacjonalizmem, wyrażającym się egoizmem narodowym, manią wielkości, dyskryminacją religijną i wrogością w stosunku do innych. W środowisku, w którym się obracałam, tego nie było. Myślę, że to nie tylko surowy klimat i ciężkie warunki ekonomiczne łączyły ludzi, ale również przemoc, jaką stosowała władza wobec ludności. Tak, temu reżimowi stalinowskiemu zawdzięczam, ze przez 10 lat i 10 miesięcy byłam „Sybiraczką”.
Do obszerniejszych wspomnień z mojego pobytu w więzieniach, łagrach i na zesłaniu – wrócę po „Szlaku obozowym mojego męża dr med. Leopolda Altera”.

II. SZLAK OBOZOWY MEGO MĘŻA dr med. LEOPOLDA ALTERA

Mąż nie napisze swych wspomnień, gdyż zmarł 10 marca 1980 r. Nasze wspólne trzydziestoletnie życie i częste wspominanie tych czasów głęboko tkwią we mnie. Choć na pewno z czasem zatarło się bardzo wiele przykrych wspomnień, uleciały z pamięci nazwiska ludzi, z którymi dzieliło się trudne życie. Nie należeliśmy do tych, którzy długo pamiętają zło, tym bardziej, że oboje byliśmy ludźmi głęboko wierzącymi.
Nie chcę wracać do zła, wolę wspominać miłe chwile – bo i takie były, oraz takich ludzi, którzy sami nie mając wiele, pomagali innym.
Mąż urodzony we Lwowie 28 września 1899 r., po ukończeniu tamże medycyny na Uniwersytecie Jana Kazimierza, w 1925 r. został skierowany do pracy w poliklinice kolejowej w charakterze lekarza internisty i ftyzjatry.
18 marca 1940 r. został wezwany do Lwowa w sprawie dokumentów tożsamości i dyplomu ukończenia medycyny oraz prawa wykonywania zawodu lekarza. Po stwierdzeniu, że jest wszystko w porządku zażądano sowieckiego dowodu osobistego. Doktor nie spieszył się z wyrobieniem takowego, gdyż oznaczało to przyjęcie obywatelstwa ZSRR. Odpowiedział, że ma obywatelstwo polskie i taki sam dowód. Nazajutrz pod konwojem odtransportowano go do więzienia w Drohobyczu. Nie pozwolono na żadne widzenia ani kontakty z rodziną. Po półrocznym pobycie w więzieniu został doprowadzony nie na rozprawę sądową, a tylko na wysłuchanie wyroku, mocą którego – zgodnie z paragrafami 58-1 i 58-11 został skazany na 10 lat łagrów karnych za przynależność i działalność w organizacjach wrogich władzy radzieckiej (ZWZ).
Na początku października rodzina i wszyscy bliscy (ze Lwowa i Krakowa) znajdujący się w tym czasie w jego domu w Samborze zostali deportowani do Kazachstanu.
Doktora Altera po odczytaniu wyroku załadowano do wagonów towarowych i wywieziono do łagrów na drugi koniec Związku Radzieckiego. Podróż trwała dwa i pół miesiąca. Zesłańców przywieziono na Daleki Wschód, aż nad Morze Ochockie. Były to obozy zbudowane na początku lat trzydziestych przez inteligencję rosyjską. Baraki z drewna, ogrzewane były piecykami zwanymi „kozami”, które grzały póki się w nich paliło, lecz gdy ogień gasł, temperatura spadała i równała się z panującą na zewnątrz. W każdym łagrze było światło elektryczne dzięki agregatom lub własnym elektrowniom wodnym. Musiał być prąd, żeby druty kolczaste okalające łagier były pod napięciem. Obozy zakładano tam, gdzie budowano linie kolejowe, kanały, gdzie były stare lasy bogate w drewno, potrzebne do produkcji papieru i płyt pilśniowych, lub gdzie ziemia kryła bogactwa naturalne. Szczególnie rozbudowywano przemysł i hutnictwo po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, po 21 czerwca 1941 r. Wszystko i wszyscy musieli pracować dla wojska i frontu. Przywożono coraz więcej więźniów z różnych zakątków Kraju Rad. Trafiali tu na mocy zaocznych wyroków wydawanych w Moskwie przez Specjalną Komisję (Osoboje Sowieszczanije). Byli to „wrogowie narodu lub kra-ju”, albo członkowie ich rodzin, oraz zwykli kryminaliści i bandyci, zwani urkami. Wśród ze-słanych znajdowali się nie tylko obywatele ZSRR, ale również tacy, którzy wyemigrowali i zdobyli inne obywatelstwo, trafili tu jako wrogowie władzy radzieckiej, oskarżeni o szpiegostwo. Najwyższe wyroki otrzymali „wrogowie narodu”, pełniący przed aresztowaniem bardzo wysokie stanowiska w partii, armii i rządzie.
Pierwsi więźniowie z Polski, którzy pojawili się w łagrach w pierwszych miesiącach 1940 r., to wojskowi, policjanci, kolejarze i inni tzw. mundurowi oraz osadnicy-legioniści, pracownicy biur powiatowych i wojewódzkich, oraz inteligencja tj. prawnicy, lekarze, dziennikarze, nauczyciele, aktorzy. Ich rodziny najczęściej trafiały do Kazachstanu.
Doktor Alter trafił pod koniec grudnia 1940 r. do szpitala łagrowego w Magadanie z powodu silnego wycieńczenia fizycznego i psychicznego, z silnymi obrzękami kończyn. Przyplątał się również szkorbut. Lekarz obozowy, Niemiec z republiki niemieckiej znad Wołgi serdecznie się nim zaopiekował. Za pół roku miał wyjść na wolność. Był również więźniem politycznym z paragrafu 58. Namawiał Altera aby starał się o pracę w szpitalu obozowym, bo na ogólnych robotach długo nie wytrzyma. Magadan był znanym obozem karnym, praca i wa-runki klimatyczne były trudne i ciężkie. Niemiec pomógł Alterowi, przetrzymując go w szpita-lu ile się dało; postarał się o podręczniki do nauki języka rosyjskiego i wypożyczył podręcznik medyczny, aby doktor Alter mógł zapoznać się z rosyjskim nazewnictwem medycznym. Dr Alter urodził się w zaborze austriackim, znał więc dobrze oprócz języka polskiego, język nie-miecki i ukraiński, nieźle władał angielskim i swobodnie porozumiewał się z Czechami i Słowakami, a teraz szybko robił postępy w nauce języka rosyjskiego. Nowo po-znany przyjaciel stale tłumaczył, jak postępować w tych nowych warunkach, jakie panowały w łagrach, jak pokonać stresy fizyczne i psychiczne. Tłumaczył, aby nie dał się zastraszyć ani naczalstwu ani więźniom (szczególnie kryminalistom), nie rozpaczał i nie tracił wiary w przyszłość, bo zostanie tzw. dochodiagą, czyli więźniem u kresu sił, a tacy na zawsze pozo-stają w tajdze.
Lekarzowi – Niemcowi znad Wołgi udało się znaleźć pracę dla kolegi z Polski, lecz nie udało się wyjechać nad Wołgę do swoich. W przeddzień jego zwolnienia rozpoczęła się wojna niemiecko- radziecka. Stalin wydał dekret, że nie należy powoływać Niemców – obywateli sowieckich do Armii Czerwonej, a jeśli już byli w czynnej służbie to należy ich zwolnić i stworzyć z nich Armię Pracy tzw. trudarmię. Większość trudarmiejców trafiła na Ural, Syberię, lub na Daleki Wschód do pracy w zakładach przemysłowych, kopalniach, kołchozach – wszędzie tam, gdzie wszyscy i wszystko pracowało dla armii i frontu. Praca trwała ponad 12 godzin dziennie.
Trudarmiejcy po przyjeździe na nowe miejsce zamieszkania i pracy budowali bardzo solidne fabryki, domy dla swych urzędów i urzędników oraz ogólne baraki dla siebie. Baraki miały nieduże sale, aby łatwiej było je ogrzać Prycze były dokładnie wystrugane, jakby pola-kierowane. Zbudowali również całe zaplecze: piekarnie, kuchnie, łaźnie, pralnie. Budowali dla siebie, więc bardzo solidnie, żeby w tych dalekich krainach zimą nie zamarznąć, ochronić się latem od komarów i małych muszek (moszek), pluskiew i kleszczy. Czuli, że nie ma innego wyjścia, że muszą zostać tu i nie wiadomo na jak długo. Jeśli ktoś z Niemców skończył w tym czasie „odsiadkę” – pozostawał na miejscu, lecz już nie za drutami lecz na „wolności”, z której nie wolno im było wyjeżdżać bez zezwolenia i przepustki.
Lekarz – Niemiec był teraz na takiej wolności. Pozostał w Magadanie, a pracował nadal w obozowych szpitalach. Przeprowadzał tzw. komisow, czyli okresowe przeglądy chorych w szpitalach, aby chorzy nie „zależeli się”. Ozdrowieńców wypisywał na roboty oraz dokonywał przeglądu nowo przybyłych więźniów, przyznając im przydatność do pracy (tzw. OK) lub stwierdzając inwalidztwo.
Niemiec bardzo się zmienił, posmutniał, stał się milczący. Nie grał w obozie „pierwszych skrzypiec”, bo był Niemcem, byłym więźniem politycznym, co stale podkreślali nowo przybyli lekarze wojskowi, którzy z powodu wady wzroku lub słabego słuchu, czy jakiegoś innego inwalidztwa nie mogli być na froncie.
W 1941 r. dr Alter został przeniesiony do Komsomolska nad Amurem. Komsomolsk tak jak Magadan rozpoczęto budować w tajdze w 1932 r. dla członków Komsomołu, przybyłych ze wszystkich stron ZSRR. Bardzo ciężkie warunki klimatyczne i bytowo-socjalne, szczególnie brak mieszkań i odpowiednich wygód, szybko „skosiły” młodzież. Część umarła na zapalenie opon mózgowych, gruźlicę, różę i inne choroby zakaźne, część po prostu uciekła. Rozpoczęto więc dowożenie więźniów politycznych, a także – żeby było straszniej – ugołownych, tj. bandytów i złodziei z dużymi wyrokami. Zaczęto od wyrębu lasów, tzw. pował, potem zbudowano baraki dla siebie z całym zapleczem gospodarczym. Zbudowano szpital dla chorych zesłanych a także szpital dla chorej młodzieży, który szybko okazał się za mały. Po wybudowaniu nowych oddziałów szpitalnych, stary został przekazany dla więźniów politycznych. W nowych szpitalnych barakach dla ludzi wolnych zorganizowano osobno oddziały dla kobiet i oddziały dla mężczyzn. Szpital obozowy został ogrodzony i był pilnowany przez strażników NKWD. Chorych przywożono ze wszystkich okolicznych łagrów. Pracowali tu jako lekarze zesłańcy polityczni.
W Komsomolsku i okolicach więźniowie pracowali przy wyrębie lasów, spławie drewna, przy robotach ziemnych w budownictwie mieszkaniowym i przemysłowym, w kopalniach węgła, rudy żelaza, przy budowie kolei transsyberyjskiej i rafinerii. Najczęściej obozy znajdo-wały się w pobliżu miejsc pracy i nazywano je zgodnie z wykonywaną pracą: górniczy, węglowy, naftowy, żelazny, złoty, rybny, budowlany i inne.
W obozach, a szczególnie w miejscach pracy, zdarzały się wypadki. Konieczna była po-moc lekarska, a nawet interwencja chirurgiczna. Chorych przywożono do szpitala. Lekarze jak mogli, tak pomagali. Najgorzej było z lekami, których stale brakowało. Tak samo z materiałami opatrunkowymi, ale te było łatwiej zorganizować przez zastąpienie białym materiałem bawełnianym. Najlepszym lekarstwem było ciepłe, miękkie łóżko (chociażby siennik wypchany sianem), trochę ciepłej lekkostrawnej potrawy i pewność, że chory będzie miał jakiś czas ciszę i spokój, że nikt go nie będzie poganiał, popychał, szczuł psami. Również miły i serdeczny stosunek personelu szpitalnego robił swoje.
Więźniowie pracujący w kopalniach i przy tzw. ciężkich pracach byli licho ubrani, nieodpowiednio do miejscowego klimatu. Gdy mrozy stawały się coraz bardziej dokuczliwe więźniowie dostawali używane buchłaty – pikowane, watowane kurtki, takie same spodnie i czapki uszanki. Najgorzej było z obuwiem. Walonki były stare, znoszone przez wojsko i NKWD, łatane i donaszane przez obozowiczów. Czasem robiono łapcie z łyka. Szczególnie w mokrych kopalniach walonki nie spełniały swojego zadania, gdyż w wodzie przemiękały, a w drodze powrotnej do łagru przymarzały do nóg i w ten sposób powstawały odmrożenia, które kończyły się fatalnie. A zima była długa i mroźna, z częstymi wichrami i purgami. Szczególnie od połowy grudnia do połowy stycznia dni były krótkie i ciemne, trwały około godziny. Często pojawiały się zorze polarne. Za to latem, które tu trwa krótko – dni były długie, szczególnie koniec maja, czerwiec i początek lipca. W czerwcu były tzw. białe noce. Ba-dzo przykre były natomiast pory deszczowe z wichurami i monsunami. Więźniowie pracujący na barkach przy połowie ryb i przetwórstwie rybnym, lub przy załadunku drewna i węgla na statki, przy przedostawaniu się na barki (zarówno latem, jak i zimą) musieli się mocno trzymać lin. Wiatr miał tak wielką siłę, że zmiatał z nabrzeża lub z kładki, prowadzącej na kuter lub barkę.
Kilka słów o wyżywieniu. Było ono w łagrach bardzo zróżnicowane, ale nie jakościowo, a ilościowo. Podzielone było na tzw. „kotły” czyli „racje dzienne”. Kilka takich „kotłów” przeznaczonych było dla więźniów w zależności od wyników i wydajności pracy.
Najgorszy był kocioł karny. Otrzymywał go ten, kto nie pracował, lub pracując nie wykonywał normy. Otrzymywał dziennie 300 gram chleba „cegły” (kirpicza), chochlę rzadkiej zupy oraz kubek wrzątku rano i wieczorem. Kocioł pierwszy to już było 450 gram chleba, czasem dwie kostki cukru i wrzątek rano, na obiad – zupa z kawałkiem ryby solonej, a czasem zamiast ryby dwie łyżki kaszy, wieczorem – wrzątek. Na kocioł drugi i trzeci dawano już 750 gram chleba , 4 kostki cukru, kubek wrzątku, na obiad zupa, kawałek ryby lub kaszę, a na kolację kaszę z wrzątkiem. O czwartym i piątym kotle krążyły tylko legendy. Należało wyrobić dwie normy dzienne aby dostać taki kocioł. A normy były tak zawyżane, że prawie nieosiągalne. Chyba, że była to robota brygadzistów, którzy „swoim” wpisywali wyrobienie normy, zaniżając ją innym. Inaczej wyglądało wyżywienie w obozowych szpitalach. Sam szpital dzielił się na rożne oddziały: chirurgiczny, ogólny – interna, kobiecy, zakaźny chorób jelitowych i innych chorób infekcyjnych, a także tzw. OK (ozdrowieńców) i innych inwalidów. Na każdym oddziale były różne normy, w zależności od stanu zdrowia. Były to diety płynne tj. rzadkie zupki i kleiki (podawane po operacjach brzusznych i infekcjach jelitowo-wątrobowych). Były diety bezsolne lub solone, węglowodanowe i białkowe. Dla inwalidów to kocioł pierwszy. OK – ozdrowieńcy byli to więźniowie wygłodzeni i wyniszczeni. „Pomogli” im dojść do takiego stanu brygadziści i ugołowni, okradając z wyżywienia i zaniżając wyrabiane normy.
W szpitalu otrzymywali podwyższone racje dla nabrania sił. Do OK zaliczano również pacjentów po przebytej operacji lub chorobie zakaźnej.
Jeśli przyłapano któregoś więźnia okradającego kolegę lub personel szpitalny, natychmiast wypisywano go ze szpitala na roboty ogólne. Wszyscy bali się tych robót i dlatego przeistaczali się w „świętoszków” – byli grzeczni, pomagali w pracach pielęgnacyjnych i porządkowych na salach chorych i przy pracach ogrzewczych.
Dr Alter pracował tam osiem lat, lecząc nie tylko więźniów. Często był wzywany na konsultacje do szpitala do rodzin wojskowych, samych wojskowych i nawet NKWD, a zdarzały się wypadki, że nawet do domów prywatnych. Zachowało się zaświadczenie przysłane przez władze Gułagu Komsomolsk, potwierdzające, że pracował on w szpitalu jako lekarz, zaznaczając, że pracę tę wykonywał odbywając wyrok karny. Zaświadczenie takie doktor potrzebował na zesłaniu dla otrzymania wyższej grupy wynagrodzenia zgodnie ze stażem pracy. Niestety, nie zostało ono uwzględnione, gdyż zaznaczono, że pracował odbywając karę, a na wolności tej pracy do stażu nie zaliczono. Teraz takie zaświadczenie stanowi dokument archiwalny (zał. nr 1). Jednocześnie przysłano zażądane przez szpital w Komsomolsku świadectwo ukończenia Wydziału Lekarskiego w 1925 r., które potrzebne było przy zatrudnieniu go jako lekarza naczelnego w szpitalu obozowym (zał. nr 2).
Po odbyciu 8 lat (z 10) kary, doktorowi chciano podwyższyć wyrok o dalsze 5 lat. Oskarżono go o to, że próbował uciec z obozu do Ameryki i różne inne bzdury. Odizolowano go i osadzono w osobnej celi, gdzie przebywał ponad 7 miesięcy. Częstym gościem uwięzionego był śledczy z obstawą, zadawał dwa – trzy pytania i często nie czekając na odpowiedź, odchodził. Więzień dla zabicia czasu, oczekując na dalsze posunięcia NKWD, codziennie zabierał się do mycia, prania i sprzątania celi. Miewał gości – codziennie o tej porze (rano), zjawiała się mała myszka i czekała na kawałeczek chleba, względnie sama zbierała okruszki z podłogi. W południe przylatywał gawron, siadał na parapecie i domagał się uwagi – pogawędki i resztek z obiadu. Odizolowany był sam, jedynie strażnik czasem chodził po korytarzu, krzątał się przy piecu, a najczęściej siadał pod drzwiami i słuchał. Wzywany, nie otwierał drzwi, tylko okienko w drzwiach i przez nie podawał wodę, posiłek, czasem ogień do papierosa. Strażnik siadał pod drzwiami, gdy więzień się modlił, śpiewając różne modlitwy i pieśni gregoriańskie, które znał (jako dziecko służył do mszy, a jako student śpiewał w chórze kościelnym). Będąc melomanem często śpiewał najbardziej znane i popularne arie operowe i operetkowe, nie tylko po polsku, również po niemiecku i rosyjsku. W szpitalach były głośni-ki, a przez radio często nadawano muzykę rosyjską – ludową, różne pieśni i piosenki oraz operowe i operetkowe; nauczył się słów i poszerzył znajomość języka rosyjskiego.
Któregoś dnia zachorował: miał gorączkę, bolało go gardło. Nie wstał z pryczy, leżał odwrócony twarzą do ściany. Nie podszedł do okienka po wodę ani po posiłek. Zaniepokojony strażnik zameldował władzom więziennym, że z doktorem jest źle. Nie rusza się, milczy, nie śpiewa i nie zabiera posiłków. W celi zjawili się śledczy, komendant i lekarz aby sprawdzić co się dzieje. Lekarz po zbadaniu, stwierdził, że chory potrzebuje leczenia szpitalnego. Śledczy sprzeciwił się. Więźnia nie wolno było wypuścić z izolatki. Początkowo więc lekarz z pielęgniarką bywali codziennie. Znalazła się ciepła woda do mycia i wrzątek do picia. Ze szpitala przynoszono lepsze wyżywienie. Podczas wizyty lekarz zostawiał leki, papierosy i białe sucharki dietetyczne. Urządzono kąpiel w tej małej izolatce. Co tydzień zmieniano cho-remu bieliznę osobistą i pościelową. Po przeszło siedmiu miesiącach wezwano chorego do są-du. Każdego dnia rozprawa trwała po 7–8 godzin, a nie jak zwykle – 15 minut. „Proces” trwał całe trzy dni. Po odczytaniu oskarżenia przystąpiono do przesłuchania świadków. Niektórzy świadkowie od razu odwoływali swe zeznania twierdząc, że to śledczy wymusił na nich pod-pis, w niektórych przypadkach nie dając nawet do przeczytania tego, co się podpisuje. Tym, którzy sprzeciwili się i podpisać nie chcieli zagroził, że będą tego żałować. W trzecim dniu dopuszczono do głosu bardzo młodego obrońcę z urzędu. Po kilku jego zdaniach, oskarżony poprosił sędziego, aby pozwolił mu zabrać głos, bo chce się sam bronić.
Niektóre zarzuty wy-kluczały się. Cała mowa obronna trwała prawie 4 godziny i gdy mówca skończył, sędzia po-wiedział, że jest zaskoczony znajomością języka rosyjskiego, a „nasi prawnicy mogliby się od oskarżonego wiele nauczyć” i ogłosił przerwę na naradę. Oskarżonego odprowadzono do celi. Narada była, czy jej nie było, ale wyroku nie odczytano.
Dopiero po kilku dniach z obozu przyszli rachmistrze i sprawdzili, czy w celi jest wszystko w porządku, a potem spisali jakie rzeczy osobiste posiada przy sobie oskarżony, a jakie w przechowalni. Poprosili o kwit; na drugi dzień przyniesiono rzeczy. W południe pod-jechało auto ciężarowe ze śledczym. Odwieziono więźnia na dworzec kolejowy w Komsomolsku i rozpoczął się transport pod konwojem. Jak zwykle nikt nie powiedział dlaczego i dokąd go wiozą. Trafił do Tajszetu – miasta w obwodzie Irkuckim, położonym na płaskowyżu Sajanów, bogatego w lasy mieszane, zdominowane przez limby syberyjskie. Sam płasko-wyż to kolorowe granity – budulec na pomniki. Wydobywanie bloków granitowych, ich cięcie i szlifowanie to bardzo ciężka i niebezpieczna praca, którą wykonywali przeważnie więźniowie polityczni. Zimą dochodziła jeszcze praca przy wyrębie lasów. „Po takim procesie” – myślał doktor – „nie mając żadnych znajomości i poparcia, trafię na ogólne roboty”. Naczelny lekarz, który przyjmował nowo przybyłego do łagru – ucieszył się, że w jednej osobie trafił się ftyzjatra i rentgenolog. W szpitalu wojskowym, poza obozem, był aparat rentgenowski, ale nie było specjalisty umiejącego z niego korzystać. W tym czasie chorował naczelnik Gułagu Tajszetu. Miał obfite krwioplucie, nie nadawał się do transportu do Irkucka, nawet samolotem, gdyż obawiano się krwotoku. Należało szybko działać. Skorzystano, że zjawił się rentgenolog, który prześwietlił naczelnika i zdecydował, że należy zastosować odmę. Nie było przeszkód, bo aparat do zakładania odmy (a także jej dopełniania) był, więc chory został na miejscu w szpitalu wojskowym. Lekarza zostawiono na tym samym oddziale, żeby opiekował się cho-rym. Po kilku dniach pułkownik poczuł się lepiej i wtedy przypomniano sobie, że nowy lekarz powinien być w obozie. Był to łagier o zaostrzonym reżimie. Przygotowano w szpitalu obozowym specjalną separatkę i sprowadzono nowy aparat rentgenowski, ponieważ częste zapalenie płuc i pylice prześladowały nie tylko więźniów ale również ich nadzorców. Dr Alter czę-sto był wzywany na konsultacje do szpitala wojskowego, gdzie potem został zatrudniony na dwie godziny dziennie jako rentgenolog. Był wzywany bez względu na porę dnia czy nocy do rodzin wyższych rangą wojskowych i NKWD. Zachowało się świadectwo o pobycie i pracy w Tajszecie w szpitalu (zał. nr 3) – nie w obozie, więc to świadectwo wzięto pod uwagę do stażu pracy, gdy potrzebne było do wyliczenia ilości przepracowanych lat już na zesłaniu w Krasnojarskim Kraju.
Kiedy zbliżał się koniec wyroku (10 lat) rozpoczęto namawianie doktora do pozostania jako wolny, opłacany pracownik szpitala łagrowego. Obiecano nawet dwa etaty, aby się mógł szybko dorobić, a także pomoc w budowie własnego domu, a na razie mieszkanie z wygodami blisko miejsca pracy. Lecz doktor wierzył, że wróci do Sambora lub Lwowa i odnajdzie rodzinę.
Po zakończeniu wyroku nie wydano mu papierów zwalniających go z obozu, lecz znów pod konwojem przywieziono na dworzec w Tajszecie. Wciąż nie wiedział dokąd pojedzie, czy znów na wschód? Ucieszył się, gdy załadowano wszystkich zebranych więźniów do pociągu, który ruszył pod konwojem na zachód! Niestety pociąg zatrzymał się w Krasnojarsku nad Jenisiejem. Znów odstawiono wszystkich do więzienia, gdzie gromadzono byłych więźniów skazanych albo i nie skazanych na zesłanie w tym kraju. Tu segregowano ludzi według zapotrzebowania różnych kołchozów lub budów na robotników różnych specjalności albo do robót ciężkich.
W Niedzielę Wielkanocną 12 kwietnia 1950 r. wywoływano po kilka osób, potem od-prowadzano do piwnicy, gdzie był bardzo szeroki korytarz. Rozpoczęto wywoływanie byłych więźniów i sprawdzanie dowodów osobistych. Byli wśród nich nie tylko byli więźniowie polityczni ale również ci, których nie zasądzono na obozy karne, tylko na deportacje z Moskwy lub Leningradu. Przeważnie byli to wojskowi, którym nie udało się wydostać z okrążenia niemieckiego. Po kilku latach odnajdywano ich i zsyłano nie wiadomo dokąd i na jak długo – bez przewodu sądowego i wyroków.
Gdy zakończono sprawdzanie danych mężczyzn, rozpoczęto wywoływanie kobiet, wśród których byłam i ja, już po odbyciu 5 lat łagrów karnych. Sprawdzono mnie i kazano stanąć w nowym szeregu przed mężczyznami. Mężczyzna, który stał za mną zwrócił się do mnie po polsku: – Cieszę się, że Pani żyje, jak tam Pani serduszko, czy lepiej teraz? –. Widząc moje zdziwienie, przedstawił się: – Jestem lekarzem Leopoldem Alterem ze Lwowa, poznaliśmy się nad Bajkałem, jakieś półtora roku temu; udzieliłem Pani pierwszej pomocy. Czy chociaż długo Panią przetrzymano w szpitalu w Irkucku? Gdzie Pani potem była? –
Tak los sprawił, że spotkaliśmy się powtórnie. Tak rozpoczęła się nasza znajomość, a potem wspólne bytowanie na Syberii do końca 1955 r. O pierwszym spotkaniu piszę w moich wspomnieniach.

III. MOJE ZNIEWOLENIE

W dniu 19 stycznia 1945 r. do Łodzi wkroczyła Armia Czerwona, a wraz z nią Wojsko Polskie, przynosząc nam długo oczekiwane wyzwolenie spod okupacji hitlerowskiej.
Od pierwszych dni lutego zaczęły się aresztowania. W dniu 13 lutego została aresztowana moja koleżanka z pracy, Irena Lisowska. Do nas również przyszło NKWD i zabrało mojego Ojca. Podoficer, który przyszedł po Ojca powiedział, że może plecaka nie brać, bo jeszcze tego samego dnia wróci do domu. Rzeczywiście, przesłuchali Go i wypuścili. Ale po kilku dniach tj. 27 lutego aresztowano mnie i doprowadzono do Urzędu Śledczego, który mieścił się przy ul. Kilińskiego naprzeciw ul. Wigury. Wprowadzono mnie do zatłoczonego, dużego holu i przyległych korytarzy. Większość zatrzymanych to byli mężczyźni w różnym wieku. Po godzinie doprowadzono jeszcze trzy kobiety: dwie starsze panie były siostrami, jedna z nich żoną doktora Rosiewicza – pediatry. Trzecia – młoda osoba, Elżbieta Gadomska okazała się koleżanką mojej młodszej siostry. Obie uczęszczały na komplety w czasie okupacji. Siedziałyśmy w korytarzu prawie do północy. Następnie zabrano nas na I piętro i każdą we-pchnięto do innego pokoju. Pomieszczenie, w którym się znalazłam było zadymione i pełne odoru alkoholowego. Nie był to pokój przesłuchań, tylko noclegownia. Stały tam piętrowe łóżka, a na nich leżeli rozchełstani i pijani żołnierze NKWD. Zrobiłam w tył zwrot i wybiegłam na korytarz, wpadając na podoficera, który kilka dni temu był u nas po Ojca. To wtedy chciałam odprowadzić Go i nieść Mu plecak (Mama przygotowała nam wszystkim takie bagaże, gdyby trzeba było wyruszać w drogę). Podoficer ten nie pozwolił wtedy brać żadnego bagażu, tylko legitymację pracowniczą i „palcówkę”, jaką mieliśmy. Podoficer poznał mnie i zapytał, co ja tu robię, czyżby Ojciec nie wrócił do domu? Młodszy oficer wybiegł z pokoju za mną i chciał mnie siłą wciągnąć z powrotem. Starszy – kazał młodszemu ubrać się. Gdy wyszedł na korytarz ponownie, był już w mundurze. Pozwolił mu wejść do gabinetu kapitana i nie zamykając drzwi został na korytarzu. Przy wypełnianiu jakiejś ankiety młodszy oficer utknął na miejscu mojego urodzenia i zaczął wypytywać kiedy i dlaczego uciekłam z Białorusi przed władzą radziecką. Nie pomogły tłumaczenia, że gdy się urodziłam, miejsce mego urodzenia – Iwki, należało do Polski i ja wyjeżdżając w 1928 r. nie przekraczałam żadnej granicy. Od 1928 r. do chwili aresztowania stale mieszkałam w Łodzi. Adresu nie zmieniałam, w Związku Radzieckim nigdy nie byłam. Ponowne tłumaczenie nie pomogło, kazał żołnierzowi odprowadzić mnie na dół do celi.
Byłam tak wstrząśnięta sposobem aresztowania i przesłuchania, że nawet myśleć nie mogłam. Zrozumiałam, że trzeba być czujnym i ostrożnym w działaniu, a tym bardziej w mówieniu. Logiczne myślenie i dedukcja pomogły przeżyć okupację niemiecką, zapewne pomogły potem przeżyć więzienia, obozy i zesłanie. Przetrwałam Ural, Mordwińską ASSR i Syberię, ale na początku zaskoczyło mnie ich traktowanie.
Po wprowadzeniu mnie do celi, w której było już kilka kobiet, żołnierz wskazał mi miejsce na sienniku, leżącym na podłodze. Usiadłam i przesiedziałam z podkurczonymi nogami do rana. O godzinie 6.00 rozpoczęło się trzaskanie drzwiami, zgrzytanie kluczami w zamkach, otwieranie żelaznych drzwi i wyganianie do toalety. Ledwo wróciłyśmy do celi już czekało na nas kilku żołnierzy, którzy poprowadzili nas na przesłuchanie. Wprowadzono mnie do pokoju i kazano czekać. Enkawudzista stanął przy drzwiach, a ja zatrzymałam się za krzesłem pod ścianą. Do pokoju wpadł kapitan z biczem w ręku, prześwidrował mnie wzrokiem i wściekł się, że nie siedziałam na krześle na środku pokoju i tak mocno uderzył biczem o biurko, że wszystko, co na nim leżało, podskoczyło i zabrzęczało. Opanowałam się i nie da-łam po sobie poznać, że się przestraszyłam. Ale widocznie w mym spojrzeniu odbiła się moja myśl: „jakiś wariat”. Huknął jeszcze raz i zwrócił się do tłumacza z pytaniami. W tej samej chwili dyktował sekretarzowi niby moje odpowiedzi. Szybko zaoponowałam , tym bardziej, że tłumacz wcale nie tłumaczył tylko potakiwał. Powiedziałam kapitanowi, że „tłumacz nie tłumaczy tylko powtarza to, co pan kapitan mówi, a tak jak pan kapitan mówi po rosyjsku, to i ja tak potrafię. Mogę sobie sama być tłumaczem i na pytania odpowiadać będę ja, nie pan kapitan”. Kapitan znów zaczął walić biczem po stole wrzeszcząc, że nie ścierpi aby go pouczano. Wyciągnął pistolet i zaczął strzelać wokół mojej głowy. Wbiegło kilku oficerów, okrążyli go i rozbroili, a mnie żołnierz wypchnął z gabinetu i odprowadził do celi. Dwa dni miałam spokój. Na trzeci dzień wezwano mnie do lekarza, a potem kazano siedzieć na korytarzu pod drzwiami gabinetu kapitana. Po korytarzu kręcili się różni oficerowie, jedni pytali co ja tu robię, cze-mu i na kogo czekam; odpowiadałam wszystkim, że „sama się dziwię, że tu jestem”. Po kilku godzinach wyszedł lekarz ze swego gabinetu i zdziwiony powiedział, że przecież kapitan jest chory i przesłuchania nie będzie. Wszyscy dobrze wiedzieli o tym, a kazali mi czekać. Nie wiem, co chciał zobaczyć dyżurny, który był przy drzwiach na korytarz, że mnie cały czas obserwował? Więcej żadnego śledztwa w Łodzi nie było, a po kilku dniach wyprowadzono mnie ze sporą grupą ludzi z Urzędu Śledczego i popędzono pod konwojem do więzienia przy ul. Kopernika. W więzieniu tym z samego rana wszystkie kobiety zatrudniono do pracy w pralni, kuchni i do sprzątania biur. W nocy były tzw. prowierki (sprawdziany) – trzeba było klęknąć w jednym szeregu twarzą do wejścia i czekać aż podejdzie major – kierownik więzienia i każe każdej wymienić nazwisko, imię i rok urodzenia. W dniu 9 marca sprzątając gabinet naczelnika i odkurzając aparat telefoniczny, usłyszałam sygnał. Zadzwoniłam szybko do Elektrowni Łódzkiej, ale mego Ojca nie było w pokoju. Prosiłam więc, żeby przekazano inż. Bobrowko, że starsza córka jest w więzieniu przy ul. Kopernika – żyje i jest zdrowa. Nie mogłam więcej mówić. Odłożyłam słuchawkę, gdyż usłyszałam zbliżające się kroki na korytarzu. Do gabinetu wszedł major, a ja gorliwie wycierałam z biurka kurz, wytarłam jeszcze parapet i wyszłam. Nie byłam pewna, czy przekazano wiadomość.
10 marca, już o świcie załadowano nas na ciężarówki; żałowałam, że prosiłam przekazać tę wiadomość, gdyż niepotrzebnie Rodzice będą się poniżać i prosić aby mi coś przekazać, a mnie przecież już tam nie będzie. Ciężarówki jechały do Warszawy m.in. ulicą Pomorską, gdzie mieszkałam. Gdy przejeżdżaliśmy koło domu w którym mieszkałam, na chodniku stała moja Mama i czekała, żeby auta ją minęły. Widocznie chciała przejść na drugą stronę ulicy. Krzyknęłam: „Mamo, jestem tu i na pewno wrócę, nie martw się o mnie, wrócę!” Okazało się po powrocie, że Mama pamięta, że dużo samochodów przejeżdżało i tak jakby słyszała mój głos – „ja wrócę, wrócę!” Widziałam Mamę, bo specjalnie patrzyłam na dom. Chciałam ją ostatni raz zobaczyć. Wiedziałam, że wrócę, muszę wrócić. Ona mnie w tłumie głów nie wi-działa i nie słyszała, ale jakąś intuicją wyczuła, że mogłam być w tym transporcie, bo zapłakała nad losem tych ludzi, których wieziono nie wiadomo dokąd. Rzeczywiście wróciłam, ale dopiero po 10 latach i 10 miesiącach.
W dniu 10 marca po południu po pontonowym moście przewieziono nas do prawobrzeżnej Warszawy. Wozili nas długo i nareszcie przywieźli do rozwalonej fabryki, a może lokomotywowni w Rembertowie. Wprowadzono nas za kolczaste druty, a potem do hal z piętrowymi pryczami. W jednej były kobiety, słabo było widać, gdyż zamiast szyb była dykta lub tektura w oknach. Nie mogłam przyzwyczaić się do ciemności i nikogo nie rozpoznawałam. Usłyszałam nagle znajomy głos Ireny Lisowskiej i przeraźliwy krzyk: – Nadziu! Ty też tu? Chodź do nas! – i nagle przykry szept : – Tu dla niej nie ma miejsca, po co ona nam?! – Głosu ani twarzy tej osoby nie znałam, ale była tak samo nieprzyjemna jak szept. Nagle poczułam jak jakieś przyjazne dłonie chwyciły moje ręce i pociągnęły ku sobie i usłyszałam: –Chodź do nas, miejsca jest dość! – Jedna dziewczyna była młodsza ode mnie – Stefcia z Milanówka, a druga dużo starsza, pani Justyna – nauczycielka z Mińska Białoruskiego. Mówiła dobrze po polsku. Obie pracowały w pralni. Na drugi dzień zabrały i mnie, mogłam skorzystać z ciepłej wody, wykąpać się i wyprać swoją bieliznę. Zostałam razem ze swymi barakowymi sąsiadkami w pralni. Pomagałam suszyć bieliznę i prasować. Miałam zajęcie i nie miałam czasu na rozmyśla-nie. Tak minęły dwa tygodnie. Przyjeżdżały rodziny, matki, żony – poszukujące swoich bliskich. Było sporo z Łodzi, prosiłam aby przekazano do Elektrowni Łódzkiej mojemu Ojcu, że jestem w Rembertowie. Ale gdy nasi Ojcowie, tj. Ireny i mój dotarli do Rembertowa, nas już tam nie było.
W dniu 25 marca 1945 r. – w dniu Zwiastowania Najświętszej Marii Panny, a była to sobota przed Niedzielą Palmową – wszystkie kobiety z tej hali zaprowadzono do wagonu sanitarnego, gdzie mogłyśmy się wykąpać i umyć głowy. Po kąpieli prowadzono nas torami do stacji, nie wiem czy to była Warszawa Wschodnia czy Wileńska. Na stacji było pełno przekupek, sprzedawały różne smakołyki, jak chleb czy masło, a przede wszystkim palemki do po-święcenia w Niedzielę Palmową. Jedna z kobiet rozwiązała chustę, gdzie miała gałązki wierz-by jeszcze nie powiązane w bukiety. Zaczęła je po kolei rozdawać każdej z nas po gałązce, życząc szczęścia w życiu i szybkiego powrotu do swoich, do domów. Gałązkę tę, jak talizman miałam przez cały czas pobytu w łagrach.
Załadowano nas do dwóch wagonów bydlęcych z dwiema bocznymi pryczami. Stefcia, ja, Irena oraz dwie Elżbiety trafiłyśmy do jednego wagonu, ażeby było jeszcze śmieszniej na jedną pryczę. Pani Justyna znalazła się w drugim wagonie. Czasami spotykałyśmy się przy noszeniu wody na postojach. Przy załadunku, jeszcze w Rembertowie, pani Stefci przekazali jacyś chłopcy, żeby w nocy nie spać, bo mają nas odbić. W nocy było słychać gdzieś z daleka strzały, ale koło wagonów było cicho.
26 marca 1945 r. w dzień mych 24 urodzin pociąg szarpnął, przejechał kilka metrów i znów stanął. Tak przez dwie godziny, może trochę dłużej, wekslował raz do przodu, to znów do tyłu. Nareszcie szarpnął i ruszył naprzód. Torowiska po przejściu frontu były nierówne, więc kołysało nami na boki, a co najgorsze – często pociąg hamował. Myślałyśmy, że pospadamy z prycz. Po dwóch dniach pociąg stanął w polu, gdyż wjechał na boczny tor, który się kończył. W polu błyszczał strumyk. Otworzono wagon i wypuszczono 10 kobiet, dano metalowe wiaderka po ogórkach konserwowych. Każda otrzymała dwa i poszłyśmy nabrać wody, a potem roznosiłyśmy do wagonów. Było 48 wagonów załadowanych ciasno ludźmi. Wszyscy byli bardzo spragnieni, bo pogoda była bardzo ciepła i słoneczna. W kobiecych wagonach było po 50–60 osób, za to w męskich – ponad setka. Przy każdym otwieraniu wagonu zawsze zgłaszałam się do noszenia wody. Chciałam się trochę rozruszać, a przy okazji pomóc ludziom i dowiedzieć się jaka to miejscowość. Niektóre kobiety nie wyszły ani razu. Twierdziły, że po takim ruchu będą bardziej głodne, a ja uważałam, że najlepiej nie myśleć o jedzeniu, wtedy głód nie dokucza.
W naszym wagonie była Cyganka z zespołu cygańskiego z Krymu. Zespół ten sprowadzono do Warszawy i występowała w klubach i restauracjach dla Wehrmachtu. W czasie Po-wstania Warszawskiego Cyganka zagubiła się i nie wyjechała do Niemiec. Została w Polsce. Śpiewała po cygańsku, mówiła po rosyjsku i niemiecku. Zorientowałam się, że nie tylko rozumie po polsku, ale i mówi zupełnie poprawnie, oczywiście z akcentem cygańsko-rosyjskim. Po jakimś czasie zaczęła razem z nami wychodzić. Czasem brano z drugiego wagonu kilka kobiet i wtedy zawsze wychodziła pani Justyna. Panowie polubili Cygankę, była ładną i dowcipną kobietą. Często podśpiewywała. Przygrywali jej panowie, którzy mieli ustne harmonijki. Bardzo często śpiewając prowadziła agitację, abyśmy nie dawali się oszukiwać i każdego dnia żądali chleba, cukru i ryby, bo inaczej konwojenci nasz prowiant zamienią na wódkę. Mówiła po niemiecku lub po polsku. Większość konwojentów jej nie rozumiała i kazali sobie tłumaczyć, co mówiła. Oczywiście, nikt nie umiał przetłumaczyć. Pewnego dnia młody porucznik NKWD wstawił się za Cyganką mówiąc, że Cyganie lubią kawały opowiadać i śpiewać „czastuszki”. Potem podszedł do niej i uprzedził aby nie agitowała, bo nie będzie jej bronił. Chleb rozdawano co drugi dzień, ale ani cukru ani ryby nie było. Pierwszy raz dzięki Cygance była ciepła strawa w Smoleńsku. Na dworzec przyszła „władza” w randze pułkowników i wtedy Cyganka złożyła skargę, że nie mamy ciepłych posiłków ani wrzątku, aby się napić. Wie, ile się internowanym dziennie należy. W Warszawie ładowano worki cukru, wędzone ryby, mleko w proszku. Trzy wagony wiozące prowiant zniknęły po trzech dniach, a pojawiły się dwa wago-ny zmarłych.
Drugi ciepły posiłek był w Moskwie. Na dworcu towarowym byliśmy wszyscy w łaźni i tam dano nam gorącą zupę i dwie łyżki kaszy. W Moskwie wymieniono konwojentów, a kierownika konwoju prawdopodobnie aresztowano. Przestano nas wypuszczać po wodę i tak 29 kwietnia dojechaliśmy do Sośwy (północny Ural). Wyładowano nas, ustawiono czwórkami i przeliczono. Potem znów podzielono: młodych i zdrowo wyglądających mężczyzn zostawiono w Soświe i wyprowadzono poza stację. Kobiety i resztę siwych mężczyzn załadowano na platformy, tzw. lory, bez zabezpieczenia. Wzdłuż platformy był przeciągnięty gruby łańcuch na wysokości pasa. Mężczyźni ustawili się z obu stron łańcucha, trzymając się go mocno. Kobiety trzymały się mężczyzn lub siebie nawzajem. Od zewnątrz ochraniali nas znów mężczyźni. Za mną stał asystent biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Spóźnił się na „odczyt” Millera, co uratowało mu życie. Nie wiem, czy udało się mu ponownie ocalić życie na Syberii, bo rozłączono nas w Stupinie. Jechaliśmy wąskotorówką przez całą noc z Północnego Uralu do Wierchnoturskiego Gułagu. W dzień zaczęto wywoływać najpierw mężczyzn. Na każdym postoju kogoś zostawiano. Każdy postój to nowy łagpunkt tj. nowy zakład karny i każdy miał co innego do spełnienia. Z jednego brano do pracy przy układaniu nowych torów kolejowych, z drugiego zatrudniano więźniów przy wyrębie lasu, z innych w kopalniach.
Reszta – 30 kwietnia 1945 r. dotarła po południu do Bieriozowki. Zbiórkę zorganizowano na placu w samym środku łagru Bieriozowka. Był to obóz, który zbudowali dla siebie mieszkańcy – trudarmiejcy. Gdy nas przywieziono jako internowanych z Polski, Niemców przesiedlono poza obóz, ścieśniono ich z tubylcami w ich chatach. Potem dowożono jeńców Wehrmachtu, którzy zbudowali dla siebie nowe domy. Drzewa było dużo, bo wkoło lasy. Po przybyciu do obozu i „wyliczance”, pozwolono rozejść się do baraków według podanych wskazówek. Gdy weszłam do środka, byłam zaskoczona czystością ścian, prycz, jakby je ktoś dokładnie wystrugał, a potem papierem ściernym przetarł i polakierował. Czym prędzej we-szłam na pryczę i wyciągnęłam strudzone nogi – były okropnie spuchnięte i bolesne od wielogodzinnego stania i naprężenia mięśni. Pomyślałam, zamykając oczy: „Boże, miej mnie w Swej Opiece”. Nie wiem jak długo spałam, zbudziła mnie bardzo młoda dziewczyna w mundurze. Zapytała mnie, czy znam język polski, niemiecki, a może i rosyjski, a czy pisać też potrafię po rosyjsku, bo ta obywatelka, wskazując na Elżbietę, powiedziała, że pani jedyna zna te języki. Wiedziałam, że nie gorzej ode mnie władały inne tymi językami, ale się nie przy-znały. Krasnoarmiejka spytała mnie przymilnie, czy nie mogłabym jej pomóc. Pomyślałam, że nadarza się sposobność, abym pracowała w pomieszczeniu, a nie w lesie. Wstałam i poszłam za tą dziewczyną, prosząc panią Twardowską o przypilnowanie moich rzeczy. Pod moją pryczą miejsce zajmowała pani Schmeling z Rygi. Obie te panie były ze mną dwa i pół roku w różnych obozach, rade, że wciąż trzymały się razem. Okazało się, że dziewczyna, która prosiła mnie o pomoc nazywała się Szura (zdrobniale od Aleksandry). Jej powierzono uaktualnienie kartoteki o osoby nowo przybyłe oraz zrobienie spisu osób w poszczególnych barakach. Trudność, jakiej Szura nie mogła pokonać polegała na tym, że Rosjanie nasze H piszą w niektórych przypadkach jako G, np. Hitler – Gitler, Hans – Gans itp. Gdy Szura odczyty-wała H jako G nikt się nie zgłaszał, bo w tym baraku nikogo takiego nie było, a jeśli w następnym była, to nie zgadzało się imię, ani data urodzenia i miejsce zamieszkania. Oczywiście nikt na takie zmiany swego nazwiska czy i imienia nie reagował. Wyjaśniłam jej przyczynę niepowodzenia i zaproponowałam aby kartę rejestracyjną podzielić na dwie części: jedną pisać alfa-betem łacińskim, a drugą – cyrylicą. Robota ruszyła z miejsca. Zaczęłyśmy od szpitala – najpierw żyjących, potem ile osób zmarło i kiedy, i tę kartotekę odłożyłyśmy osobno. Pozostali musieli, w wyznaczone dni dla poszczególnych baraków, zgłaszać się do biura. Następnie mieszkańcy każdego baraku wybrali spośród siebie swego reprezentanta, który załatwiał różne sprawy w biurze, odpowiadał za porządek, wyznaczał dyżurnych i zgłaszał chorych.
W domu, gdzie był gabinet naczelnika obozu, był również gabinet głównego księgowego i jego pomocników, a naprzeciwko pokoju Szury miał pomieszczenie normirowszczyk, który na podstawie wykonanej pracy przez internowanych, obliczał procent wykonania pracy oraz określał racje żywnościowe, tzw. „kocioł”. Naszymi władzami okazali się trudarmiejcy. Głów-nym księgowym był F. Lejsle z Engelsa, normirowszczykiem – E. Nuss, a z nim pracował mecenas Jan Chmielewski z Warszawy.
W obozie ogłoszono kwarantannę z powodu kilku przypadków tyfusu plamistego. Były ogólne szczepienia i nie wyprowadzano nikogo przez trzy tygodnie do pracy i nikomu z zewnątrz nie wolno wchodzić do obozu. Mógł wejść tylko naczelnik, główny księgowy, normirowszczyk i zwykle dwa razy dziennie: rano i w południe – wchodziło dwóch strażników aby sprawdzić, czy stan obecnych zgodny jest z kartoteką. Wszyscy oni wchodzili w białych fartuchach.
Główny księgowy strasznie się martwił, że nie zdąży zrobić półrocznego bilansu. Ja oraz kilku panów zgłosiło się do pomocy. Chociaż nigdy nie pracowałam w księgowości, obiecałam szybko się nauczyć. Zaczęłam od pomocniczych prac – przygotowania druków. Na papierze pakunkowym trzeba było równo narysować odpowiednie rubryki. Pomagałam dwóm panom: jednym był łódzki jubiler p. Hempel, drugim – księgowy z Czech, p. Józef Polaczek. Oni wstawiali dane do rubryk, a ja umiałam posługiwać się liczydłami, więc wszystko musiałam podsumować. Przypadkowo udało mi się z huby brzozowej zamiast atramentu zrobić tusz (ciemna sepia). Dotychczasowy atrament jasno-brązowy na beżowym czy szarym papierze pakunkowym był słabo widoczny. Tusz natomiast był ciemny i błyszczący. Ciemny wyszedł tylko przez przypadek – za długo się woda z hubą gotowała i została tylko połowa. Tyle ile wyszło, wlałam do osobnego naczynia, a do huby nalałam znów wodę i postawiłam na ma-szynce i poszłam spać, choć na dworze było bardzo widno, bo w połowie czerwca były tam białe noce. Gdy się trochę przespałam i wróciłam do pracy, w wiaderku był znów ciemny tusz. Poprosiłam aby mi przynieśli z lasu jeszcze trochę huby, bo nie wiem, czy starczy nam tego atramentu. W ten sposób stałam się producentem tuszu, stale były zamówienia, nawet z Gułagu. Kto raz spróbował pisać tym tuszem na papierze pakunkowym, to już nie chciał innego.
Za bilans półroczny i tusz główny księgowy Lejsle otrzymał nagrodę w wysokości 500 rubli, a za moje przeszkolenie otrzymał drugie 500. Władze Gułagu podejrzliwie patrzyły na tak szybkie opanowanie przeze mnie umiejętności: prowadzenie kartoteki i pomoc w księgowości. Zrozumiałam, że w tych warunkach nie należy się w niczym wyróżniać, lepiej zostać szaraczkiem. Ale moi Rodzice zawsze powtarzali, że „jeśli coś robisz, to rób to dobrze i dokładnie”. Ponadto nie patrzyłam na wykonywaną pracę na Syberii jako na karę, starałam się zawsze doszukać sensu w tej robocie i poczuć do niej zainteresowanie. Ale dopiero jako pielęgniarka byłam z pracy w pełni zadowolona, bo mogłam cierpiącym w widoczny sposób po-móc. Jeśli praca była zbyt ciężka i uciążliwa, a do tego niebezpieczna, próbowałam się buntować. Ale o tym później.
W czerwcu 1945 r. przybył nie zapowiedziany śledczy z żołnierzem NKWD, który do-prowadzał do śledczego, urzędującego w biurze naczelnika obozu – obozowiczów wg listy zrobionej przez śledczego. Kolejni więźniowie musieli pozostać w konkretnym dniu w obozie i czekać na przesłuchanie. Jak się przekonałam potem, jego najważniejszym chwytem śledztwa było położenie na biurku pistoletu – na postrach ( w każdej chwili może być użyty) i drzwi zamknięte na klucz (nigdzie nie uciekniesz od przeznaczenia!). Dla większości przesłuchiwanych było to pierwsze przesłuchanie na terenie ZSRR i nie było przeważnie przyczyny aresztowania. Przesłuchanie zaczynało się więc jednakowo: – mów, wiesz przecież sama, co przeskrobałaś –. U mnie było inaczej, już było wpisane w aktach, że uciekłam z ZSRR. Padło więc pytanie: – kiedy i dla-czego uciekłaś ze Związku Radzieckiego? – Zaczęłam, jak poprzednio, że nie uciekłam, bo nigdy w nim nie byłam, jestem pierwszy raz w Związku Radzieckim – i byłabym zrobiła dalej wykład z historii, ale nie dał mi dokończyć zdania. Posypała się wiązanka przekleństw i brzydkich słów. Nie mogłam tego słuchać, choć nie znane mi były te słowa. Krzyczał bardzo głośno, zatkałam sobie uszy, bo było już tego za wiele. Powiedziałam: – przepraszam, ale mam bardzo wyostrzony słuch i nie mogę przebywać w hałasie, bo mogę ogłuchnąć. – A ja myślałem, że jesteś subtelną i delikatną kobietą i zaraz odpowiesz mi na pytania – – powiedział już ściszonym głosem. Przerwałam mu mówiąc: – Chciałam, a pan mi nie pozwolił dokończyć. Wstał i bez słowa wskazał mi drzwi. – To proszę drzwi otworzyć, bo są zamknięte. –. Śledczy wstał i wypchnął mnie na korytarz.
W lipcu 1945 r. (nie pamiętam, którego dnia to było) przeżyłam po raz pierwszy zaćmie-nie słońca. W biały dzień (a dni w tym czasie były jeszcze bardzo długie) zaczęło się raptownie ściemniać i słońce zaczęło się chować jakby za czarną kulę, było widać coraz węższy i węższy pasek słońca, aż zupełnie stało się ciemno. Trwało to bardzo krótko, a mnie zdawało się, że wieki. Serce trzepotało w piersi, jakby chciało wyskoczyć, momentalnie rozbolała głowa. Gdy znów stopniowo robiło się coraz jaśniej nie mogłam dojść do równowagi. Wiele osób podobnie przeżyło to zjawisko.
Na początku sierpnia 1945 r. odszedł transport zesłanych – przeważnie chorych, do Pol-ski. Ze znajomych do Łodzi wyjechała Irena Lisowska i Oleg Birgiel. Oleg zaproponował, abym napisała list do swoich Rodziców, a on przekaże go po powrocie do kraju. Napisałam na chusteczce do nosa tuszem i wszyłam pod podszewkę jego płaszcza. Irena obiecała, że odwiedzi Rodziców i przekaże to, co jej powiem. Prosiłam więc, aby tak opowiadała, by ich nie zmartwić i dodałam, że „bardzo ich kocham i tęsknię za nimi”. Zamiast Ireny Rodziców moich odwiedził jej ojciec. Był bardzo przygnębiony i zmartwiony chorobą córki. Oleg przekazał Rodzicom mój list i długo opowiadał jak się żyje w obozie. Pochwalił mnie, że dzielnie się trzymam. Po moim powrocie do kraju spotkaliśmy się w Łodzi, chociaż on mieszkał już w Krakowie z żoną, a ja w Rabce-Zdroju.
Odbiegłam w czasie od tematu, ale chciałam koniecznie napisać, że szczęśliwie dotarli do swych domów. A wyjechali w odpowiednim momencie. W łagrze skończyła się kwarantanna i zaczęto nie tylko zdrowych ale również inwalidów i OK (ozdrowieńców), a nawet pracowników szpitala wyprowadzać do pracy w kołchozie. Najpierw do grabienia siana i układania w stogi, a we wrześniu – do zbierania ziemniaków i kapusty. Było już gorzej, bo zaczęły padać deszcze, a nawet deszcz ze śniegiem; było bardzo zimno i mokro.
Przed 20 października 1945 r. kazano przygotować kartotekę wg listy przysłanej przez NKWD. Na tej liście były prawie wszystkie kobiety! Główny księgowy wcześniej dowiedział się, że odjedzie transport, tylko nie wiedział dokąd. Zapytał mnie, czy chcę zostać. Bałam się, bo jeśli to transport do domu, to interwencja księgowego zamiast mi pomóc mogła mi zaszkodzić. W końcu dowiedział się, że ten transport nie odjedzie do Polski, tylko 40 km dalej – do Stupino. Pojechał więc do naczelnika obozu – pułkownika Biestużewa i powiedział, że w nowym transporcie przyjedzie bardzo dobry księgowy, który pracował w Bierozowce i nazywa się Bobrowko. Naczelnik podziękował i wyraził zgodę na zatrudnienie protegowanego pracownika.
20 października dojechaliśmy do Stupina, był to obóz-szpital, należący do Wierchnoturskiego Gułagu. Przed bramą było kilku sanitariuszy z noszami, leżących zabrali na noszach do szpitala, a potem wrócili po pozostałych chorych, których można było przyprowadzić podtrzymując pod ręce. Nagle usłyszałam swoje nazwisko i podeszłam do wołającego. Był to naczelnik obozu, bardzo wysoki i przystojny mężczyzna – pułkownik Biestużew, spojrzał na mnie i zapytał: a ty kuda sudarinia? (uprzejmy zwrot do kobiety). – A ja Bobrowko – odpowiedziałam. Popatrzył na mnie i tylko pokiwał głową. Może niepotrzebnie się odezwałam mówiąc: – ja naprawdę jestem dobrym księgowym. – Za dwie godziny masz być w księgowości – powiedział naczelnik. – A czy potrzebny jest może normirowszczyk? Czy mogę przy-prowadzić? – Głośno się roześmiał i powiedział : – Przyprowadź! To był pierwszy człowiek, z którym zetknęłam się w nowym obozie. Miał bardzo donośny głos, podwładnych trzymał na dystans, a ci bardzo się prężyli, gdy salutowali lub składali raport. Ale wyczuwało się w nim dużą kulturę i dobre maniery. Głównym księgowym był Trietiakow, były więzień polityczny, obywatel sowiecki skazany wraz z żoną na 10 lat łagrów za „nieodpowiednie pochodzenie”. Był bardzo cichy i smutny. Okazało się, że kilka miesięcy przed naszym przybyciem stracił żonę i dziecko, które razem z matką zmarło przy porodzie. Nie udało się uratować ani dziecka, ani żony; prawdopodobnie przez niedopatrzenie lekarza. Rzeczywiście w tym obozie było dwóch lekarzy, którzy siali postrach i antypatię jeńców i internowanych. Jeden to położnik – ginekolog, Rosjanin, drugi – internista, nazywany przez wszystkich „gnidą”. Był rumuńskim Żydem. Było jeszcze dwóch chirurgów, ale z nimi zetknęłam się dopiero pod koniec, gdy przywieźli do szpitala 25 lipca 1946 r. z I obozu postrzelonego, wykrwawionego Teodora Żurawlewa – łodzianina. Podobno jeden z jeńców krzyknął do strażnika, że tam ktoś ucieka. Strażnik niezorientowany w sytuacji zaczął strzelać we wskazanym kierunku. Miał to być podobno tylko żart, a zginął człowiek. Nie podaję nazwiska, niech mu Pan Bóg wybaczy ten niecny uczynek. Chirurdzy robili co mogli, lecz kula zrobiła duże spustoszenie w brzuchu i zahaczyła o serce. O uratowaniu życia nie było już mowy. Ranny zmarł w Stupinie 26 sierpnia 1946 r. po 20 godzinach od wypadku. Bardzo mile wspominam doktora farmacji – patologa dr Perczyńskiego. Urodzony w Gruzji, był wnukiem powstańca listopadowego, zesłanego do Gruzji. Dziadek jego, jako oficer i Polak był mile widziany w pewnej bardzo bogatej rodzinie książąt gruzińskich. Rozkochał w sobie jedynaczkę gospodarzy i oddali ją mu za żonę. Urodził się syn, pół-Polak, pół-Gruzin. Dziadek – Gruzin chciał, aby wnuk był wychowany w tradycji gruzińskiej, a ojciec – Polak chciał, aby skończył medycynę. Po studiach syn pracował w Kisłowodsku, w kurorcie, gdzie leczyło się bardzo dużo bogatych Rosjanek. Ojciec doktora ożenił się z bardzo bogatą Rosjanką i dlatego dr Perczyński, jak sam mówił, jest mieszanką wybuchową: polsko-gruzińsko-rosyjską. Wybrał jak ojciec – medycynę. Bardzo kochał całą rodzinę, dlatego do żadnej z tych narodowości nie czuł ani żalu, ani nienawiści. Uwielbiał jednak dziadka Polaka. Wszystko, czego się od niego nauczył, pomogło mu przetrwać najtrudniejszy okres życia. Modlił się z jego książeczek, ze złotego ołtarzyka, który to modlitewnik przywiózł dziadek z Polski. Czytał również Ewangelię w języku polskim, ale po polsku mówił słabo. Płakał, gdy nas wywożono z tego obozu 3 września 1946 r. w niewiadomym kierunku. Twierdził, że pod koniec życia usłyszał prawdziwą polską mowę, taką jaką mówił jego dziadek. Bardzo go to odmłodziło, przypomniało beztroskie dzieciństwo i początek młodości, bo potem już było coraz gorzej. Za nasze pojawienie się i za wszystkie przeżycia do końca swych dni miał dziękować Bogu. Życzył nam powodzenia w życiu i szybkiego powrotu do kraju. Nie tylko wierzył, że wrócimy, ale był pewny, że tak musi się stać. Zresztą wszyscy Rosjanie – więźniowie polityczni, z którymi zetknęliśmy się twierdzili, że na pewno wrócimy. Nawet pragnęli, żeby się tak stało, żebyśmy mogli opowiedzieć, co się na Syberii dzieje. Może to chociaż częściowo odmieniłoby ich los, albo chociaż los ich dzieci.
Po przybyciu do Stupina okazało się, że jest tu kilka osób, z którymi zetknęłam się w Rembertowie, potem w transporcie do Sośwy i z Sośwy. Nawet ci, których zabrano z Bieriozowki do szpitala w Stupinie.
Przyjęto mnie do księgowości, a pana mecenasa Jana Chmielewskiego zatrudniono jako normirowszczyka. W księgowości, oprócz głównego księgowego pana Trietiakowa, był jeszcze jeden więzień polityczny, który odsiedział 10 lat, a potem z powodu wybuchu wojny dołożyli mu jeszcze 5 lat. W zaufaniu powiedział, że zarobił na ten wyrok, bo był głupi i zapisał się do partii, a gruzińska szlachta nie lubiła tych, którzy wyłamywali się spod ich wpływów i sfabrykowali oskarżenie o kradzież.
Przykro mi, ale to już 50 lat upłynęło i zapomniałam nazwiska niektórych osób, innych imiona. Zachowało się w pamięci to, co było w użytku, do kogo i jak się zwracałam. Bardzo miło i serdecznie wspominam panią Twardowską z Warszawy, panią Schmeling z Rygi, Walę Murat-Glińską z Dęblina (jej ojciec był wykładowcą w szkole wojskowej w Twierdzy Dęblińskiej), Wandę Różańską, bodaj z Konstancina pod Warszawą. Zapamiętałam i mile wspominam młodego inżyniera chemika pana Romana z Radomia, który pracował w pralni w Stupinie i bardzo troskliwie opiekował się młodym kolegą Zdzisławem, który stracił wzrok po przebtej róży twarzy w Soświe. Zdzisław po odzyskaniu przytomności i spadku temperatury nie chciał żyć, załamał się, lecz dzięki troskliwej, bezustannej opiece i pomocy pana Michała, jakoś pogodził się z losem i nabrał chęci do życia. Bardzo lubiłam panią Bronisławę Dąbrowską, byłą druhnę harcerską – humanistkę. Znała bardzo dużo wierszy, pieśni i piosenek. Lubiła re-cytować i bardzo często była inicjatorką różnych zebrań i śpiewów.
Gdy nastało uralskie lato i zrobiło się ciepło, po pracy nosiły kobiety z lasu gałęzie limby lub świerku, podpalały i paliły ogniska, a dym był bardzo pachnący i jednocześnie chronił przed komarami i moskitami. Siadaliśmy na ławeczkach na placu w środku obozu. Rozmawialiśmy i śpiewaliśmy, marzyliśmy o powrocie do domu. Często naczelnik Bestużew wychodząc do domu zatrzymywał się na wysokim ganku i przysłuchiwał się tym śpiewom, ale nigdy nie zabraniał nam tych zebrań.
Często przychodziło jeszcze dwóch Rosjan, którzy odbywali karę. Byli więźniami politycznymi, jak my wszyscy, ale byli trochę faworyzowani przez naczelnika obozu i głównego księgowego. Jeden z Leningradu, skrzypek z zawodu – Piotr Andriejewicz, który mieszkał i pracował w kartotece, nigdy w dzień nie grywał na skrzypcach. Dopiero wieczorem, gdy wszyscy wyszli z budynku. Drugim był Michaił Bułhakow, który przychodził do księgowości i zdawał nam relacje z ruchu chorych i diet. Ci dwaj stale nucili. Świetnie im to wychodziło, gdy siadali na ganeczku i śpiewali pieśni Czajkowskiego, Rachmaninowa lub różne arie z oper rosyjskich kompozytorów i nie tylko; znali dobrze muzykę poważną. Często przyłączali się do naszego muzykowania. Gdy zrobiło się już zimno, zaczęliśmy się zbierać w aptece. Dr Perczyński jako gospodarz starał się jak mógł mówić po polsku i stale przepraszał za zły akcent i wymowę, ale my twierdziliśmy, że wszystko jest w porządku. Chętnie wyjmował swoją ustną harmonijkę i akompaniował.
Bardzo zagadkową osobą był Michaił Bułhakow, nigdy nie pytałam co robił na wolności, ale często przychodząc do księgowości prosił o papier do pisania, a gdy było więcej osób zostawiał przygotowaną karteczkę z prośbą o papier i szybko wychodził. Często przesiadywał w gabinecie skrzypka – Piotra, lub nawet w gabinecie naczelnika przy małym stoliku za drzwiami. Z tego miejsca miał dobry widok na wachtę i jeśli naczelnik wchodził na teren obozu nie sam, szybko wszystko zbierał i wychodził. Naczelnika zresztą nie trzeba było widzieć, jego było najpierw słychać. Gdy szedł do biura nie sam, a z jakąś komisją, to dzwonił z wachty do Piotra pytając, czy ktoś był lub jest i czy czeka na niego. Widocznie był to umówiony znak, żeby jeśli w gabinecie był Michaił, Piotr zawsze zdążył go zawiadomić.
W dniu 3 września 1946 r. przygotowywaliśmy się do nowego transportu w niewiadome. Po pożegnaniu z doktorem Perczyńskim spytałam, czy mogłabym pójść do Michaiła, pożegnać się. Był operowany z powodu żółtaczki, spowodowanej przez lamblie. Doktor powiedział, że Michaił odzyskał już przytomność, ale z nikim jeszcze nie rozmawiał. Gdy weszłam do sali, był sam. Leżał z zamkniętymi oczami i był nadal bardzo żółty. Nie wiem dlaczego powiedziałam po polsku: „O mój kochany żółtku, nie wiem czy mnie słyszysz, przyszłam się pożegnać i życzyć tego, czego sam sobie życzysz”. Lekko się uśmiechnął, długo się nie odzywał, a gdy wzięłam go za rękę, szepnął: – wsiech błag Nadia (wszystkiego najlepszego Nadziu). Zastanawiałam się zawsze, do czego mu tyle papieru potrzeba. Nigdy nie zapytałam, skoro sam nie mówił, a nie chciałam być wścibską babą. Po powrocie do Polski w latach 70-tych dostałam od męża na gwiazdkę powieść Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”.
Z zainteresowaniem przeczytałam, zresztą często do niej wracałam, jako do najciekawszej lek-tury. Szkoda, że nie podano w niej chociaż krótkiego życiorysu autora. Byłam pewna, że chodzi o tego samego Michaiła Bułhakowa z obozu w Stupinie. W czterotomowej encyklopedii z 1972 r. wymieniony jest Michaił Bułhakow, urodzony w 1891 r. na Ukrainie, zmarł w 1940 r. Podano również jego dorobek pisarski. Zaczęłam kojarzyć fakty i zastanawiać się, czy to możliwe, żeby uśmiercony człowiek żył jeszcze w 1946 r. w Stupinie. Nie mógł być to ten sam, bo musiałby mieć około 55 lat, a wyglądał na około 40 lat. Niedawno (chyba w 1993 r.), dowiedziałam się, że jest jeszcze drugi pisarz o tym samym imieniu i nazwisku, ale młod-szy. Nie chcę jednak spekulować, czy ten z łagru Bułhakow jest tym młodszym pisarzem, czy chodzi może o jeszcze kogoś innego?
W kwietniu 1946 r. zmarł w szpitalu okulista z Poznania dr Wł. Mielnik z powodu róży, wysokiej temperatury, niewydolności krążenia i uszkodzenia mięśnia sercowego.
Nie należałam do najzdrowszych i najsilniejszych dziewcząt, stale coś się ze mną działo. Byłam zmarzlakiem, często się przeziębiałam, wysoko gorączkowałam. Jestem i zawsze byłam alergikiem. Silnie reagowałam na wszelkie ukąszenia: pszczół, os, komarów, moskitów, pluskiew, a Syberii dodatkowo – moszek. Pewnego dnia wróciłam z łaźni i zostawiłam otwarte pudełko z mydłem i położyłam się spać. Okazało się, że mydło jest szczurzym przysmakiem. Gdy szczur poruszył pudełkiem, machnęłam ręką i on uciekając po mojej twarzy podrapał mi policzki brudnymi pazurami. Gorączkowałam bardzo wysoko, miałam silny odczyn na twarzy – zaczerwienienie i obrzęk, że nic nie widziałam. Tylko dzięki opiece doktora Perczyńskiego przeżyłam, a na policzkach koło nosa pozostały tylko małe blizny. Od tej pory coraz częściej miewam bóle głowy, silnie reaguję na zmiany pogody – dusznościami, kołataniem serca i silnym obrzękiem oraz bólem kończyn. Muszę jeszcze nadmienić, że w Bieriozowce i początkowo w Stupinie byliśmy razem: internowani i jeńcy wojenni. Nie było kradzieży, awantur ani w samym obozie, ani w miejscu pracy, nikt nikogo nie bił. Dopiero w kwietniu 1949 r. przywieźli transport składający się z Cyganów, Rumunów, Żydów, Mołdawian, którzy wpadli w łapy NKWD przy przekraczaniu granicy w Rumunii w 1940 r.; był to już element ludzki, który odbył już prawie pięcioletni staż obozowy i to obozów, w których górowali złodzieje i bandyci. Nauczyli się od nich różnych złodziejskich sztuczek i przez zaskoczenie chcieli zastraszyć porządnych ludzi w naszym obozie. Myśleli, że będą mogli robić co będą chcieli, tym bardziej, że to byli niemieccy jeńcy wojenni tj. faszyści. Wpadli do baraków, pozrzucali plecaki z prycz, wybierali co tylko chcieli, albo co miało jakąkolwiek wartość, a resztę wyrzucali. Ci, którzy przebywali w tym czasie w obozie zebrali się na placu i tłukli czym i w co się dało, najczęściej w menażki, krzycząc, że napadli na nas bandyci i złodzieje i niszczą nam nasze rzeczy osobiste. Nadszedł pułkownik – naczelnik obozu. Wezwano gongiem wszystkich na apel, również i nowo przybyłych, których przywódcą był były naradczyk, wybrany w poprzednim obozie przez więźniów. Przywiózł do obozu swoich ludzi i tu pozostał nadal naradczykiem, bo nikt nie dałby sobie rady z tymi ludźmi (do jego zadań należało: zbieranie ludzi przed bramą przy wyjściu do pracy, pilnowanie, aby nie zabrakło opału ani w szpitalu, ani w kuchni, ani w barakach; pilnowanie porządku w barakach i wyznaczanie dyżurnych w barakach i samym obozie, wyznaczanie ludzi do zamiatania i usuwania śniegu ze ścieżek zimą).
Naradczyk stanął przed swoimi ludźmi i bawił się moim scyzorykiem. Nie wytrzymałam, widząc moją własność w jego ręku. Całe szczęście, że scyzoryk był zamknięty i kto nie wiedział jak go otworzyć, nie otworzył. Zapytałam po polsku, jakim prawem rabowali i wyrzucali nasze rzeczy, zajmowali nasze miejsca, kto dał im takie prawo? „Nikt tu nie kradnie” – odpowiedział – „chyba, że wy”. Zdenerwował mnie tym jeszcze bardziej: – Mówisz, że nie kradniecie, a trzymasz w ręku moją własność, czy wiesz chociaż co to jest? – Mówiliśmy po polsku, ale naczelnik zorientował się o co chodzi, bo widział jak rozcinałam tym scyzorykiem kartki papieru. Kazał podać sobie scyzoryk i zapytał: – Czy to ten sam scyzoryk, który widziałem u ciebie? – I nie czekając odpo-wiedzi schował go do kieszeni, a naradczyka zapytał, czemu nie stoi na zbiórce i gdy ten oci-gał się, huknął: – Na miejsce! A teraz słuchajcie, nowo przybyli, zbiórka przy wachcie i pięć dni karceru! – Stali jak wryci. Naczelnik oświadczył: – Jeśli trzeba wam to przetłumaczyć, to mecenas Chmielewski to zrobi.
Podczas gdy nowo przybyli byli w karcerze, nas ścieśniono i zwolniono jeden barak dla nich. Nie mieli prawa wchodzić do naszych baraków, a tym bardziej do szpitala. Wszędzie byli postawieni dyżurni, którzy wpuszczali do tych baraków tylko mieszkańców. Najgorzej było w miejscu pracy, gdzie urządzali bójki, a w stołówce wyrywali chleb z rąk. Naradczyk dochrapał się tej funkcji pod warunkiem trzymania swoich ludzi w ryzach, tylko nie na długo.
W dniu 3 września 1946 r. – jak już wspomniałam – nastąpił nowy etap, tym razem Chudziakowo na środkowym Uralu – obóz internowanych i jeńców Wehrmachtu. Na nasze nie-szczęście pojechali z nami wszyscy Rumuni, również lekarz Rumun, „gnidą” nazywany. Po przyjeździe do Chudziakowa wywołał bójkę z jakimś Niemcem i tak silnie uderzył go w pod-żebrze, że pękła śledziona. Niemiec zmarł z powodu krwotoku wewnętrznego. Pozostali Niemcy podnieśli krzyk i pan doktor został aresztowany i odwieziony do więzienia w Swierdłowsku. Co się z nim stało potem, nie wiem.
Chudziakowo było obozem pracy dla internowanych i jeńców wojennych. Najcięższy obóz, szczególnie dla kobiet. Już było bardzo zimno, miejscami mokro, to znów mroźno, a praca polegała na wycinaniu i ładowaniu drzewa na platformy. Dowożono nas do pracy na platformach bez barierek. We wszystkich poprzednich obozach pilnujący strażnicy mieli przewieszoną przez ramię strzelbę, lecz nikt na ogół nie strzelał do więźniów. W tym obozie zdarzyły się takie wypadki i to właśnie dwie kobiety zmarły, a kilka było rannych. Odebrano strażnikom broń, a dano do pilnowania tresowane psy. Strażnikami byli bardzo młodzi chłop-cy – górale, urządzali treningi z psami. Przy wychodzeniu ludzi do pracy strażnicy zabierali internowanym rękawice albo czapki, dawali psom wąchać te rzeczy, a potem kazali im szukać właściciela. Znalazłszy, psy powalały go na ziemię i czekały na dalsze rozkazy, jeśli zaatakowany nie bronił się. Gorzej jeśli zaczynał się bronić, a kobiety najczęściej uciekać, to pies szczekał i tym wzywał pomocy. Reszta psów wyrywała się i szła na odsiecz. Czasami dochodziło do ogólnego popłochu. Raz mężczyźni musieli przyjść z pomocą: zagrozili, że elektrycznymi piłami pozarzynają psy, jeśli strażnicy jeszcze raz urządzą taką zabawę. Właśnie tego dnia było najwięcej pogryzionych kobiet, przyszły do mnie do szpitala, żebym poszła z nimi i służyła im za tłumacza. Byłam wtedy chora, miałam zakrzepowe zapalenie żył na obu podudziach. Trudno, a nawet nie wolno mi było spuszczać nóg, a tym bardziej chodzić. Za-bandażowałam je i poszłam jednak z kobietami do naczelnika obozu. Był tam również naczelnik drugiego oddziału i lekarz ze szpitala, który gdy mnie zobaczył, strasznie mnie obrugał, że wstałam z łóżka bez jego zezwolenia i wyszłam ze szpitala. Zagroził, że skoro chodzę, to mogę już nie wracać, bo on mnie skreśla z listy chorych. Próbowałam się bronić, – że wyszłam bez zezwolenia bo moje rodaczki prosiły o pomoc, a pana nie było na miejscu i te biedne kobiety nie tylko wystraszone, ale również bardzo pogryzione nie miał kto opatrzyć, bo klucz od szafy z opatrunkami ma pan doktor w kieszeni. Przyszłam tu prosić naczelników obozów i II od-działu o interwencję, aby przeszkolili strażników jak mają się zachowywać z psami, bo czy o to chodzi, aby kobiety nie wyrabiały normy, czy o to, aby młodzież wasza miała rozrywkę? A przy okazji, że jest „naczalstwo” tutaj, proszę zabezpieczyć platformy, bo kobiety jutro na nie nie wsiądą. – Naczelnik obozu odpowiedział: – W nocy nie zdążą założyć łańcuchów. Jutro więc zrobimy wolny dzień, a dziś wieczorem dla wszystkich będzie łaźnia. A doktora proszę do szpitala pomóc pogryzionym kobietom. – Jedna najmniej poszkodowana sama poszła, a dojść do szpitala innym pomogli wezwani na pomoc chłopcy.
Naczelnik II oddziału przejrzał moje papiery i wyznaczył mi pracę siedzącą przy kartotece. Ponieważ nie mogłam cały dzień siedzieć ze spuszczonymi i opuchniętymi nogami, ani chodzić do stołówki – wstawiono w biurze za parawanem łóżko i pracowałam ile mogłam. Do stołówki chodziła p. Twardowska i sama też na tym korzystała, bo i ona dostawała taką samą porcję. Lekarz skreślił mnie ze szpitala, ale „kocioł” został ten sam.
W pierwszej kolejności zrobiłam spis kobiet, które zostały poszkodowane na wyrębie la-su. Wykryłam również nieścisłości w ilości obozowiczów. Po pierwsze – trzy osoby wyjechały do Polski (Irena, Oleg i Janina). Po drugie – zmarły dwie osoby, jedna po postrzale (Żuraw-lew) i druga osoba – doktor Mielnik z Poznania zmarł w szpitalu. Po trzecie – trzech mężczyzn nie wzięto razem z nami ze Stupina.
Następnego dnia zrobiono szmon tj. sprawdzenie wszystkich rzeczy. Wygoniono wszystkich mimo zimna na plac i wszystkie kartki, listy, jakie kto miał w barakach załadowano do worków. Prawdopodobnie szukano spisu ludzi przebywających w obozach i ruchu tych ludzi.
8 października 1946 r. otrzymałam listę od konwojenta – lejtnanta z nakazem wyszukania kartoteki 150 osób i zrobienia podwójnych kopii tej listy. Konwojent powiedział, że to jest lista chorych, których ma dostarczyć do szpitala w Reżu. Wśród tych osób nie było ani mnie, ani pani Twardowskiej, ale były dwie osoby, które dwa dni temu zmarły i kartoteki ich były już wycofane. Więc nie musiałam ich wpisywać, a że spis nie był alfabetycznie ułożony, więc na końcu jako 149 wpisałam panią Twardowską, a siebie jako 150. Poprosiłam ją, aby swoje i moje rzeczy zebrała i poukładała, bo jedziemy do szpitala. Jakie było zdziwienie konwojenta, gdy sprawdzając wg listy wchodzących do wagonu towarowego zobaczył pod numerem150 również moje nazwisko. Powiedziałam, że wszystko jest w porządku, klucz zostawiłam u dyżurnego kapitana. – No to wsiadać – powiedział. Pociąg ruszył, a rano – 11 października 1946 r. byliśmy już w Reżu. Reż to cały zespół obozów na Środkowym Uralu: kilka kopalń węgla, rudy żelaza i ołowiu, cynku, kilka sowchozów i kołchozów, gdzie do robót ziemnych, siano-kosów, wykopków (jesienią) i wyrębu lasów (zimą) brano ludzi z łagrów.
Przywieźli nas do obozu-szpitala dla chorych, inwalidów i tzw. OK, tj. ozdrowieńców. Szpital ten przeznaczony był dla internowanych i jeńców wojennych. Po uciążliwej, wielogodzinnej podróży pociągiem towarowym znów znalazłam się w szpitalu z powodu nawrotu silnego obrzęku nóg, który nie wyleczony w poprzednim obozie, nasilił się. Dyrektor szpitala – chirurg, Austriak z Grazu – doktor K. Demel stwierdził, że te dolegliwości z nogami są z powodu niewydolności krążenia. Powinnam kłaść nogi wyżej. Dostałam więc mały dziecin-ny sienniczek pod nogi, rano wstawałam z nogami normalnymi, a do wieczora znów pojawiały się obrzęki.
Jako ozdrowieńcowi zaproponowano mi nocne dyżury w żłobku dla dzieci urodzonych w obozach. Dzieci były pod obserwacją ze względu na kontakt z dyfterytem. W barakach prycze były tak strasznie zapluskwione, że trudno było zasnąć, mimo że światło elektryczne było włączone do rana. W dzień dzieci łatwiej zasypiały, gdyż pluskwy żerowały tylko nocą. Przez pierwszy tydzień nie kładłyśmy się spać, ponieważ zaczęłyśmy walczyć z pluskwami. Trzeba było wybielić gaszonym wapnem z DDT całe pomieszczenie, a łóżeczka wyparzyć i dobrze wyszorować oraz zagipsować w nich wszystkie szpary. Dopiero wtedy dzieci spokojnie zaczęły spać. Nowych przypadków dyfterytu nie było. Rozpoczęłam dyżury według gra-fiku (dyżury mieszane).
W obozie w Reżu spotkałam kilka osób nowych – mieszkańców Łodzi. Byli to: Leon Nachman, Eugeniusz Górski – brat pani Lidii Górskiej i Mikołaj Woźniak. Był również inż. Birgiel – ojciec Olega, który wyjechał pierwszym transportem z Bieriozowki. Panu inżynierowi nie udało się wrócić do Łodzi, zmarł w Reżu na zapalenie płuc.
Był również doktor ftyzjatra – dr Ostrogski, bardzo schorowany. Zajmował się nim le-karz – prawie rówieśnik, tylko nie pamiętam dziś, jak się nazywał. Spotkałam w Reżu doktora ginekologa ze Lwowa – dr Jana Bieleckiego, prowadził poradnię ginekologiczną poza strefą łagru. Z Krakowa był internista dr Grzywacz, z Bielska-Białej – stomatolog dr Franciszek Pietrzyk, z Drezna dr Schifman.
Oprócz tych osób pamiętam kilku młodych ludzi, którzy przebywali na oddziale przez dłuższy czas, między innymi był młody człowiek z wysoką limfocytozą – Andrzej Jawień i jego jednoręki kolega – ksiądz, którego nazwiska nie pamiętam. Byli razem w partyzantce i tam ksiądz został ranny, stracił rękę, gdyż pomoc była udzielona zbyt późno. Amputowano prawą kończynę aż po sam bark. Był też bardzo młody góral Jasio z Chochołowa, który umie-rając prosił, aby powiadomić jego siostrę Hankę, że bardzo ją kocha i przeprasza, że nie będzie mógł się opiekować nią, chyba że z zaświatów. Zmarł na gruźlicę prosówkową w bardzo cięż-kim stanie. Jasiem opiekował się Ukrainiec – Nikodem z Rzeszowskiego, którego ktoś z rodziny wykupił z Oświęcimia. Przyszli Sowieci i zgarnęli, nie wiem, czy zdołał przeżyć obóz na Uralu, bo był w bardzo ciężkim stanie. Był bardzo dobrym i pogodnym człowiekiem, chętnym w niesieniu pomocy innym. Pamiętam również bardzo młodą nauczycielkę – pannę Ewę, ciężko chorą na gruźlicę płuc i rozsianą gruźlicę narządów rodnych.
Jeszcze kilka słów o samym, bardzo rozległym obozie. Zwykle w obozach były cztery wieżyczki strażnicze, tu było ich dwanaście. Co godzinę oddzwaniano na głównej wachcie, znajdującej się przy krótszej wschodniej ścianie obozu. Na wprost tej wachty ciągnęła się bardzo długa aleja (może kiedyś była to droga prowadząca do jakiegoś bardzo bogatego majątku; wysadzana była wysokimi, różnego gatunku jodłami o grubych pniach). Po obu stronach tej alei zbudowane były z grubych belek domy, a może baraki, między którymi był spore odległości i tu rosły o wiele młodsze drzewa, tworzące park. Były tu limby, brzozy, świerki, jodły i jarzębiny a między nimi – nie wykarczowane pnie bardzo starych drzew. Niektóre średnice pni przekraczały metr. Na nich siadywali latem mieszkańcy baraków, inwalidzi oraz ozdrowieńcy.
W obozie baraki były różnej wielkości. W mniejszych mieszkali ci, którzy pracowali w kuchni, pralni, łaźni oraz ci, którzy wychodzili poza obóz dla przygotowania drewna na opał. Wodę czerpano do zbiorników pompami z kilku studni. Osobne studnie miały: kuchnia, pralnia, łaźnia oraz szpital. Do pozostałych baraków dowożono wodę z rzeki spoza zony, beczkami.
Baraki szpitalne były dużo dłuższe, stały na wzgórzu. W głównym budynku była sala operacyjna, sala opatrunkowa, dwie sale chorób kobiecych, dwie chirurgiczne i trzy ogólne – internistyczne, z których usunięto chorych na gruźlicę po otwarciu nowego bloku, w związku z szerzącą się wśród chorych gruźlicą. Młodzież umieszczono osobno, osobno starszych, a w ostatnich dwóch salach zrobiono po trzy separatki dla umysłowo chorych.
W każdym budynku szpitalnym były: portiernia, dyżurki pielęgniarskie, kuchenki w któ-rych dzielono porcje otrzymane z kuchni; przewidziano też separatki dla lekarzy. Szpital miał bardzo długi i szeroki korytarz, z którego wchodziło się do sal, położonych po jednej stronie budynku. W każdej z nich były piece, w których paliło się od strony korytarza. Po drugiej stronie korytarza były okna, pod którymi stały długie stoły-krzyżaki z białymi brzozowymi nogami. Obok nich stały odpowiedniej wysokości klocki brzozowe zamiast krzeseł. Wysokie – służyły jako słupki pod skrzyneczki na kwiaty. Po tych korytarzach spacerowali chorzy, szep-tali modlitwy lub rozmawiali. Przy stołach grali w warcaby, szachy, rzeźbili w drewnie, z puszek po konserwach robili różne kubki. Przed świętami Bożego Narodzenia 1946 r. robiono różne zabawki na choinkę. Najważniejszym materiałem była wata, słoma, gaza. Nie było świec ani lampek na choinkę, ale choinka i tak była piękna, duża i biała. Śpiewano dużo kolęd. Zainicjowali Polacy, Niemcy podchwycili i śpiewano dopóty, dopóki dyżurny żołnierz nie kazał się rozejść, bo cisza nocna obowiązywała od godz. 22.00.
Pamiętam również święta Wielkiej Nocy w 1947 r. W Wielkim Tygodniu były generalne porządki, kąpiel i zmiana pościeli. Prosiłam głównego kucharza, pana Leona Nachmana z Łodzi, aby zaoszczędził trochę mleka i jajek w proszku oraz białej maki i upiekł na pierwszy Dzień Wielkanocy białe bułeczki. Na śniadanie dostaliśmy po kubku mleka + 2 kostki cukru, białą bułeczkę świąteczną i porcję zapiekanki z grysiku z jajkami z proszku. Z apteki wypisałam różne witaminy w większej ilości. Wysypałam różnokolorowe pastylki na białą, własnoręcznie wyhaftowaną serwetkę (na prośbę kapitana doktora Biełosztanowa), położoną na drewnianym talerzu. Chodziłam od sali do sali wręczając kolorowe „jajeczka” obozowe, które chociaż same nie były prawdziwe, ale życzenia – prawdziwe i serdeczne: aby następne święta wszyscy mogli spędzić wśród swoich. W każdej sali zapadała najpierw dłuższa cisza, potem połykano głośno ślinę i kto mógł wyskakiwał z łóżka z krzykiem: „Alleluja! Alleluja!” – składając sobie wzajemnie życzenia i wymieniając pocałunki. Była to najprzyjemniejsza Wielkanoc w obozie. W innych – święta były obchodzone w małych grupkach, a tu cały budynek świętował. Ci co mogli, chodzili z sali do sali i wszyscy bez różnicy na narodowość i wyznanie składali sobie nawzajem życzenia. Poprosiłam sanitariusza, aby zapytał lekarzy, czy mogę przyjść do nich złożyć życzenia świąteczne i przeprosić za to, że chorzy tak głośno się zachowują. Lekarze – katolicy od razu zrozumieli o co chodzi i pierwsi przyszli z życzeniami. Doktor Demel dąsał się trochę, że bez jego przyzwolenia tak się stało. Przypomniano sobie, że już Boże Narodzenie było wspaniałe, ale Święta Wielkanocne przeszły wszelkie oczekiwania. Jakby we wszystkich wstąpił Duch Święty i wszyscy uwierzyli, że to jest możliwe, aby w następnym roku mogli być razem ze swoimi rodzinami. Dlatego tak szczerze życzyli jeden drugiemu tego, czego sami pragnęli. Przypomniano sobie, że to moja zasługa, bo byłam pierwsza, która odważyła się na takie przedsięwzięcie. Ponowne podziękowania zaczęły się po śniadaniu. Odsyłałam wszystkich do głównego sprawcy tego uroczystego, jak na warunki obozowe – świątecznego śniadania: głównego kucharza obozu pana Leona Nachmana.
Chorzy bardzo często się zmieniali, zresztą i ja zmieniałam miejsca pobytu, nie pytana o zgodę. Imiona i nazwiska po pół wieku zatarły się w pamięci. Pozostały w niej raczej twarze lub same oczy – proszące lub pełne oddania i podziękowania, a jakże często pełne cierpienia, bezradności i zwątpienia. Każdy chory potrzebował i chciał usłyszeć słowa pocieszenia, pod-trzymania na duchu i dodania otuchy i wiary, że wszystko dobrze się skończy.
Masa ludzi przesuwa się w mej pamięci i nie mogę dziś, jak i wtedy, zrozumieć i uwierzyć, ani zgodzić się z tak okrutnym, perfidnym systemem, który tylko zastraszał, nękał i wykończał ludzi – jeśli już nic z nich nie dało się wycisnąć, bo został z sił wyssany zbyt ciężką, czasem ponad wszelkie możliwości, pracą r. – to okres bardzo trudny: wciąż transporty i prze-słuchania. Duże grupy więźniów przerzucano do nowych obozów lub więzień wagonami towarowymi lub tzw. stołypińskimi. Były to wagony pocztowe do przesyłek ekspresowych (do-stosowane do przekazu ludzi). Były okratowane wewnątrz i od zewnątrz, miały pojedyncze separatki. Takie wagony były doczepiane do pociągów pośpiesznych. Były czasem wagony z większymi nieco przedziałami, do których wpychano po sześć osób. Wszystko zależało od tego, jak daleko miano dostarczyć „przesyłkę” – czy więzień był wzywany na jakieś ważne śledztwo, czy na konfrontację.
Przed wyjazdem z Reżu 27.06.1947 r. zrobiono dokładną rewizję w moich rzeczach. Skonfiskowano mi przedmioty, które kupiono mi poza zoną za haftowane serwetki oraz część starych rzeczy jeszcze z Łodzi.
Odwieziono mnie pod konwojem 27 czerwca 1947 r. do Swierdłowska – do więzienia, z którego zabierano na śledztwo, albo śledczy przyjeżdżali na miejsce. Pierwsze dwa śledztwa odbyły się poza więzieniem. Przysłano do więzienia wóz osobowy otwarty, z oficerem i wo-żono mnie po ulicach miasta. Wożono, jak się zorientowałam, kilka razy jedną bardzo szeroką ulicą od jednego ronda do drugiego. Nareszcie przyjechaliśmy do parku. Nad bramą wisiała tablica z napisem „Klub Spartaka”. Następnym razem wozili mnie tymi samymi ulicami, do parku dojechaliśmy jednak z drugiej strony, a tam była tablica z nazwą innego klubu sportowego „Klub Dynamo”. W obu przypadkach śledztwo odbyło się w tym samym budynku i w tym samym pokoju na drugim piętrze, które zajmowało NKWD. Kluby sportowe były na niższych piętrach. Kazano mi czekać. Po krótkim czasie zjawił się młody podoficer i zapytał jak się nazywam. Otworzył drzwi do gabinetu i powiedział, że major oczekuje. Tyłem do drzwi, pod oknem stał wysoki, szczupły oficer w randze majora. Gdy drzwi się zamknęły, oficer odwrócił się i zapytał: „Wy Bobrowko?”. Odpowiedziałam twierdząco. Był wyszukanie grzeczny, pięknie mówił po rosyjsku, podobnie jak Trietiakow lub Bułhakow. W Łodzi i Bieriozowce, gdzie trzymano mnie 12 godzin popisywano się, który zmyślniej przeklnie lub wymyśli ohydne przezwisko. Tu nic takiego się nie zdarzyło. W Swierdłowsku był po prostu Wersal, poprawne maniery, na pierwszym przesłuchaniu mundur „spod igły”, na drugim cywilne ubranie, nieskazitelnie biała koszula, wygolony czterdziestolatek. Był spięty, cedził przez zęby pytania, których nie mogłam zrozumieć. Nie zawsze chciał powtarzać, często więc milczałam, jeśli rozumiałam – od-powiadałam. W końcu powiedziałam: – Chyba, aby pan mógł mnie zrozumieć, musiałabym zrobić wykład z historii. –Być może były to zbyt mocne słowa, bo krzyknął, że mam lepiej wychowane siostry. Tym razem mnie poniosło, bo przestraszyłam się, że siostry są również aresztowane. Zaczął mnie uspokajać, że miał na myśli, że siostry na pewno nie podniosłyby głosu. Odpowiedziałam, że: – Wychowali nas ci sami Rodzice, a w dodatku ja jestem najstarszą, więc ze mnie brały przykład. Jeśli tak się zachowuję teraz, to dzięki pańskim kolegom po fachu, z nich biorę przykład. Nigdy nie mogli zrozumieć, że urodziłam się w Polsce, nigdy nie byłam w ZSRR, nie przekraczałam granicy polsko-radzieckiej. – Ta rozmowa znów skończyła się na tym, że niczego nie podpisałam. Odwieziono mnie z powrotem do więzienia. Więcej mnie nie wożono na śledztwa do „klubów”, jak nazywałam w myślach NKWD w Swierdłowsku, mieszczące się w budynku razem z klubami sportowymi. Do więzienia przychodził zawsze inny śledczy i pytał od początku o to samo, czasem zdążyłam odpowiedzieć, czasem na-wet niektórzy nie czekali na odpowiedź i wychodzili. Przeniesiono mnie na wyższe piętro do pojedynczej celi, abym skruszała i podpisała to, co podsuwali do podpisu, a co nie było prawdą. Wciąż odpowiadałam: „Nie!”. W połowie lipca 1947 r. znów trafiłam do transportu, który składał się z wagonów towarowych.
17 lipca 1947 r. przywieziono nas do Wierchniej Tawdy (Górnej Tawdy) – do więzienia, które zostało wybudowane za panowania Piotra Wielkiego. Więzienie to, to prawdziwa twierdza o czterometrowych fundamentach i dwumetrowej szerokości ścianach. Okna miały podwójne kraty. W dwupiętrowych piwnicach siedzieli skazańcy. Wprowadzono mnie do górnej piwnicy, gdzie pod sufitem było dość długie okienko o wysokości 30 cm bez szyb, a że padał deszcz, prawie w całej piwnicy stała woda, a do tego jeszcze pełna beczka z moczem. Przy-kucnęłam koło drzwi, gdzie było mniej wody i nie ruszałam się. Strażnik krzyczał abym ode-szła od drzwi, a ja w kółko powtarzałam: Ja nie ponimat’ (nie rozumieć). Rano zażądałam lekarza, powiedziałam, że mam gorączkę. Okazało się, że nawet dość wysoką. W celi z samego brudu, smrodu i wilgoci można się było rozchorować, a do tego ten ciągły jazgot psów i łańcuchów, do których były przywiązane. Lekarzem była starsza siwa pani, zbadała, sprawdziła czy nie mam jakiejś wysypki i podała mi sulfonamid i ciepłą wodę do popicia. Powie-działa, że muszę jechać do Swierdłowska, a do stacji trzeba iść 6 km. Po wizycie u lekarza umieszczono mnie naprzeciw gabinetu lekarskiego – w sali gimnastycznej. Zestawiłam razem trzy ławeczki, na nie położyłam dwa wąskie materace i położyłam się. Lekarstwo zaczęło działać i nie przespane dwie noce i dwa dni zrobiły swoje, zasnęłam tak, że nie słyszałam gdy mnie szukano. Rano odszedł transport, a mnie znaleziono w południe. Zażądałam lekarza i leków. Zaprowadzono mnie do izby przyjęć, gdzie było łóżko żelazne z siennikiem, poduszka wypełniona świeżym sianem. Dano znów leki i picie oraz jakiś owsiany kleik, który bardzo mi smakował bo był mokry i ciepły. Ledwo przyłożyłam głowę do poduszki od razu zasnęłam. Wieczorem przyszedł dyżurny, przyniósł dzbanek gotowanej wody i miskę kaszy. Napiłam się wody, resztę zużyłam do umycia się i zasnęłam. Wrócił dyżurny, żeby zabrać naczynia, zobaczył, że kasza nie zjedzona i postraszył, że będą siłą karmić. Ale na kaszę nie miałam ochoty. Chętnie napiłam się gorącej wody. Przeleżałam tydzień, temperatura spadła, nadal jednak bo-lały plecy i głowa.
W dniu 1 sierpnia 1947 r. przewieziono mnie wagonem stołypińskim do Swierdłowska. Co drugi dzień wzywano mnie na śledztwa i za każdym razem było kilku śledczych. Brali mnie w dwa ognie, ale nie odpowiadałam wcale. Pewnego razu wprowadzono mnie do innego pokoju na III piętrze, gdzie nie było krat, za to normalne duże okno. Zebrało się pięciu śledczych i zaczęli zasypywać mnie pytaniami. Nie mogłam nikomu odpowiadać, bo pytania były tak zadawane, że jeśli jednemu odpowiedziałabym, to drugi przyłapałby mnie, że się przyznaję do czegoś, o czym nie miałam żadnego pojęcia. Słuchając tych głośnych, natrętnych pytań, zadawanych przez pięciu wściekłych śledczych, w małym, dusznym pokoju, pełnym dymu papierosowego, ledwie siedząc na małym niewygodnym, wysokim, żelaznym taborecie – wstałam nagle i chwiejnym krokiem skierowałam się do okna, aby je otworzyć. Wtedy wszyscy rzucili się na mnie, bo myśleli, że chcę wyskoczyć i odciągnęli mnie od okna. Poprosiłam więc aby sami otworzyli okno, bo mi bardzo duszno. Pod okno podsunęli stół i dopiero otworzyli. Sami usiedli na krzesłach przy stole, a ja zmieniłam taboret na nieco wygodniejsze krzesło i powiedziałam, że teraz mogę odpowiadać na pytania, ale tylko jednemu śledczemu. Po-prosiłam, aby nie palono papierosów, bo „mogę zwymiotować i zabrudzić tak eleganckie mundury”. Popatrzyli na siebie, zgasili papierosy i podsunęli mi zapisaną kartkę do podpisu.
Odmówiłam, bo jeszcze nic nie powiedziałam. – To nie jest moje zeznanie”. – Więc napisz sama, że nie chcesz podpisać oświadczenia, wpisz datę i podpisz. – A ja im figę pokazałam i zapytałam: Szysz widisz? Zaskoczyło ich moje zachowanie, sama nie wiem, skąd tyle odwagi znalazłam w sobie. Zaczęli mnie straszyć, że zamkną mnie w piwnicy. Bałam się, że znów trafię do lochu w Tawdzie. Ale nie podpisałam, uparłam się, że podpiszę tylko wtedy, jeśli pozwolą mi napisać samej, że nie mogłam odpowiadać na pytania zadawane jednocześnie przez kilku śledczych. Popatrzyli na siebie i wyszli. Kilka dni trzymali mnie w niepewności i w po-łowie sierpnia znów znalazłam się w Tawdzie. Tym razem byłam na II piętrze w ogólnej sali, gdzie było ponad 40 kobiet. Prycze dwupiętrowe były ustawione pod trzema ścianami. Były to tylko równe, puste deski, bez sienników, poduszek ale też bez pluskiew. Rano czarna kawa z palonego jęczmienia, 300 g czarnego i lepkiego chleba. Na obiad – chochla zupy ze świeżej kapusty ze zjełczałą kilką i dwie łyżki kaszy. Wieczorem tylko wrzątek. Kto nie zjadł całego chleba rano, mógł dojeść wieczorem i popić wodą. Tym razem trafiłam do sali, w której były same „polityczne” albo rodziny „politycznych”.
Była to inteligencja rosyjska, kobiety ze średnim i wyższym wykształceniem. Wśród tych kobiet długo nie byłam. Znów wezwano mnie do transportu. Był to koniec sierpnia, rano przymrozek. Gdy wyszliśmy z twierdzy było mglisto i bardzo ślisko. Szliśmy pieszo do stacji kolejowej, około 6 km. Stopniowo rozjaśniało się, wy-szło słoneczko zza chmur, mgła opadła, na łąkach błyszczały krople rosy. Wkoło bardzo kolorowo, jeszcze nie wszystkie liście opadły, na gałęziach brzóz żółte, na bukach – czerwone, jaskrawoczerwone jagody na jarzębinach i ciemnozielone drzewa iglaste. Znów oczarowały mnie limby syberyjskie, nieco wyższe od jodeł. Stanęłam zmęczona drogą pod górkę i wtedy strażnik podszedł i powiedział: „Szybciej, bo się zgubisz”. A ja, żeby go zagadać, zapytałam: – Co to za drzewa, pierwszy raz widzę taką ilość, bo u nas takie tylko w Tatrach rosną i są pod ochroną? – Roześmiał się i powiedział: – U nas ich dużo i chyba nigdy nie próbowałaś cedrowych orzeszków? Masz całe kieszenie? To dam ci wyłuskane, tylko nie zjedz od razu wszystkich i nie na pusty żołądek, bo są tłuste i brzuch rozboli. – Dał mi kilka garści orzeszków i za-rządził przerwę „na krzaczki”. Jeszcze raz podszedł do mnie i zapytał, czy trochę odpoczęłam i czy rzeczywiście podobają mi się te drzewa jesienią, bo wciąż patrzę w górę. I zaczął opowiadać jak piękne są góry Sajany, a jeszcze ładniejsze góry Ałtaj, bo i tam był. I wszędzie stale musi pędzić ludzi. Nie wie, czy Pan Bóg mu wybaczy, że wykonuje taką pracę, ale jak nie on, to kto inny musiałby to robić. On się stara, żeby nikomu krzywdy nie zrobić, jeśli może to i pomaga w miarę swoich możliwości. Zwrócił mi uwagę, że skręcimy w lewo i będziemy iść nad bardzo czystym potokiem, granitową ścieżką, wyszlifowaną przez ciągłe marsze więźniów do i z twierdzy na stację kolejową. Po drodze było kilka tuneli wy-drążonych specjalnie dla skrócenia drogi, a czasem były naturalne, dużo dłuższe.
Te wspaniałe widoki mimo chłodu i głodu sprawiły mi wielką przyjemność, czasem przypominały mi Ojców, to znów Trzy Korony, a pewnym miejscu nawet Morskie Oko, tylko było trochę mniejsze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tę ziemię nazwał ktoś „nieludzką”, a przecież podziwiałam ją, mimo, że za moimi plecami szedł uzbrojony strażnik. Ale i on jakby się tłumaczył, że nie jest winien, bo każą mu gnać kobiety to w tę, to w drugą stronę.
W końcu przeprosił, że się rozgadał, ale nie ma z kim porozmawiać, bo nikt go nie rozumie albo udaje, że nie zna języka rosyjskiego. Teraz miał okazję izlit’ duszu (otworzyć przed kimś duszę). Strażnik przyspieszył kroku i dołączył do trzech kobiet (matka z córką – Estonki, i Niemka z Łotwy, która nie wyjechała w 1940 r. do Niemiec – teraz podejrzana o szpiegostwo na rzecz Niemiec).
Widziałam, jak strażnik częstował je orzeszkami cedrowymi, o coś pytał, one odpowiadały. Ze mną najchętniej rozmawiała Niemka po niemiecku i trochę po rosyjsku. Estonki mówiły, że słabo znają język rosyjski, ale z Niemką z Łotwy i strażnikiem jakoś się porozumiewa-li. Zaintrygowana tym odkryciem dogoniłam je, aby zrozumieć jakim językiem się posługują, ponieważ więcej mówiła córka Estonki, wywnioskowałam, że przecież może chodziła do radzieckiej szkoły i stąd zna lepiej język rosyjski. A ze mną bały się rozmawiać, bo chyba uważały mnie za „wtyczkę” i „donosicielkę”. Zrobiło mi się przykro, bo pośrednicząc w porozumiewaniu się nadzoru łagrowego z koleżankami w niedoli, robiłam to w dobrej wierze, żeby każdej pomóc, bo tak mnie nauczono w domu.
Na stacji czekał na nas pociąg towarowy z pryczami w środku i jeszcze tego samego dnia, tj. 30 sierpnia ruszył w niewiadomym dla nas kierunku. Chyba ten sześciokilometrowy spacer na stację zaszkodził mi, bo w drodze czułam, że rośnie mi temperatura. W pierwszych dniach września 1947 r. obudziłam się w innym więzieniu – twierdzy w miejscowości Tura. Przespałam całą podróż, nie przejęłam się tym, bo sen miałam mocny już od dzieciństwa i przez całą młodość. Zażądałam lekarza i leków. Przyszedł lekarz, zbadał mnie, zapytał co boli i zapisał „odpowiedni lek”. Stare, grube mury musiały być bardzo wilgotne, bo pachniało w tej mojej jednoosobowej celi wilgocią i mimo słabego zresztą, ogrzewania było mi bardzo zimno. Nie miałam apetytu, bo bolał mnie brzuch, piłam bardzo dużo wody i spałam.
Nie nękano mnie przesłuchaniami. Ale nie wykluczam, że dawano mi coś na sen, bo wpadłam wprost w stan nieprzytomności. Gdy mnie budzono, abym wypiła lekarstwo, bałam się aby nie podsunęli mi czegoś do podpisu. Podejrzewałam, że chcą tu albo wykorzystać mój stan, albo przysłali mnie tu po prostu na wykończenie. Temperatura nie spadała, a ja wciąż mocno spałam, nie jadłam, więc byłam bardzo osłabiona. Pewnego dnia powiedzieli mi, że mój stan zdrowia może się polepszyć, jeśli zacznę jeść. Przyniesiono mi jakąś kaszkę, którą chciałam naprawdę zjeść, ale nie mogłam nawet przełknąć tego, co trzymałam w ustach. Po następnych próbach jedzenia temperatura opadała i pod koniec października znów powrót – oczywiście do Swierdłowska. Drogę powrotną znów przespałam.
Pod koniec października 1947 r. byliśmy w Swierdłowsku. Znów znane więzienie, izolatka. Zaraz na drugi dzień wezwano mnie na śledztwo do NKWD, tym razem dowieziono zwykłym samochodem osobowym. Inny był też pokój na III piętrze, a okno zakratowane. Początkowo był tylko jeden śledczy, którego pierwszy raz widziałam. Był w randze kapitana. Zdążył zadać rutynowe pytania, na które odpowiedziałam. Wtedy weszło jeszcze dwóch i wszyscy zaczęli mnie pytać, a ja przestałam odpowiadać. Zaczął się popis: kto i jak potrafi kląć. Zwróciłam im uwagę, że nie znam takich słów, może to są słowa z nowej literatury radzieckiej, bo w żadnej z czytanych książek Tołstoja, Turgieniewa, Dostojewskiego ani Lesko-wa, a tym bardziej u poetów – Puszkina, Kolcowa, czy tym bardziej u pięknego huzara, jakim był Lermontow, nie spotkałam takich słów. Czy to może tylko taka moda i przyzwyczajenie w NKWD, bo od tych słów aż uszy więdną. Wtedy jeden, w obraźliwy sposób zwrócił się do mnie. Przerwałam mu tę „wiązankę” uderzając pięścią w stół i krzycząc „Zamołczat’, nie pozwolę obrażać siebie i nic więcej wam nie powiem. – Wtedy ten śledczy, który miał mnie przesłuchiwać, kazał wszystkim wyjść, ja również wstałam i podeszłam do okna, nie chciałam, żeby zobaczył, że moje nerwy puściły i pierwszy raz rozpłakałam się na śledztwie. Śledczy milczał, czekając aż się uspokoję i zaczął tłumaczyć mi, że wśród ugołownych tj. złodziei i bandytów stosuje się takie metody, że gdy się zaklnie i uderzy pięścią w stół, to przesłuchiwany się przyznaje, a teraz wyszło inaczej – to przesłuchiwana uderzyła pięścią w stół i tym wszystkich zaskoczyła. Zabrał swoje papiery i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Nikt po mnie nie przyszedł więc po pewnym czasie podsunęłam stół do pieca i położy-łam się. Słyszałam, że ktoś otwierał drzwi, zaglądał, ale się oddalił nim zdążyłam zejść ze stołu. Rozejrzałam się po pokoju, szukając większego, odpowiedniego naczynia. Nie było nawet wazonu na kwiaty, ale były spore metalowe popielniczki, więc załatwiłam naturalną potrzebę i wraz z niedopałkami papierosów wylałam przez zakratowane okno. Położyłam się znów i za-snęłam. Rano dowiedziałam się od zdumionej sprzątaczki, że przez całą noc szukano jakiejś babki. Poprosiłam, aby jeszcze nie meldowała, że się znalazłam, bo czuję się bardzo źle, mam temperaturę i bóle brzucha, muszę pójść do toalety. Początkowo zawahała się, ale pozwoliła; dała nawet ręcznik i mydło, abym mogła umyć się w ciepłej wodzie. Umówiłyśmy się, że po-wiemy aby wyjaśnić sytuację, tak: rano zapukałam głośno w drzwi słysząc jej kroki na korytarzu; ona otworzyła drzwi, by zobaczyć, czy to może poszukiwana osoba. Następnego dnia znalazłam się w szpitalu więziennym. Lekarka stwierdziła czerwonkę. Moje zachowanie na ostatnim przesłuchaniu tłumaczyłam sobie podwyższoną temperaturą i bólem brzucha. Nie zdawałam sobie sprawy, z tego co robię.
Warunki szpitalne były okropne, nie mogłam tam wytrzymać. Lekarka była wyrozumiała i wypisała mnie na własną prośbę ze szpitala. Dano mi lek ftałazoł (u nas – sulfoguanidyna). Dostałam jeszcze zaświadczenie, aby mnie wypuszczano z celi do toalety, kiedy tylko poproszę, aby nie zarażać innych kobiet.
Jest cała procedura więzienna porannej wyprawy do toalety. Trzeba ustawić się w rzędzie, odpowiedzialna za wynoszenie kibla idzie przodem, reszta z celi za nią. Przed wejściem do pomieszczenia rozdają po arkusiku papieru wielkości powierzchni pudełka od zapałek i zamykają na klucz. Przy więziennym bezruchu i lichym jedzeniu, nie każda jest zdolna na zawołanie załatwić podstawowej potrzeby, a tu każą prędko wychodzić, wracać do celi i znów pod kluczem do szóstej wieczór albo w niektórych więzieniach do szóstej rano. Niemożliwość wypróżnienia potrafi dręczyć cały czas, zatruwa myśli i zniechęca do jedzenia. Po pewnym czasie organizm się przystosowuje do możliwości. Ale zanim się przyzwyczai – jest okropnie. Jak mówią, jest to jedno z wielu okrucieństw stosowanych w więzieniu. Kolejnym – jest zakaz położenia się na pryczy w ciągu dnia. Więźniarki robiły „murek”, żeby mnie zasłonić, gdy leżałam na pryczy. Dni w celi wloką się długo, co nie znaczy, że człowiek nie wzdycha gdy nadejdzie wieczór, że znów minął dzień, a życie płynie. Lepszy jest pobyt w obozie, człowiek ma zajęcie, mniej myśli o sobie, o swym życiu, które dla każdego jest najdroższe.
Byłam pełna podziwu dla zaangażowania służby zdrowia, dostawałam regularnie leki, wypisano nawet specjalny kleik, jaki dawano w szpitalu i suchy biały chleb pszenny. Dostawa-łam dalej sulfoguanidynę i po tygodniu wychodziłam na spacer razem z innymi.
W dniu 11 listopada 1947 r. wezwano mnie do lekarza. Byłam zaskoczona, bo nie zgłaszałam się sama i myślałam, że to jakaś nadzwyczajna troska ze strony lekarza. Jak się okazało do więzienia przyszedł enkawudzista aby mi odczytać wyrok. Jaki wyrok? Przecież nie było żadnej rozprawy sądowej! Oficer NKWD podał mi dokument i kazał najpierw dokładnie przeczytać, a potem podpisać. Byłam bliska zemdlenia, lekarka dała mi krople walerianowe do wypicia i jeszcze zbadała puls, kazała się na chwilę położyć, a śledczego wzięła do siebie i powiedziała, aby mnie nie popędzał. Poleżałam chwilę, potem wolno się podniosłam i prze-czytałam, że Specjalna Komisja w Moskwie zaocznie skazała mnie zgodnie z paragrafem 58-3 i 58-11 na pięć lat pozbawienia wolności. Było podane moje nazwisko, imię, data i miejsce urodzenia, imię ojca i matki oraz nazwisko panieńskie matki, a także miejsce zamieszkania w Polsce oraz zwięzła wzmianka: „wyrok nie podlega zaskarżeniu”.
Na trzeciej stronie u góry nie wstawiono daty i nie oznaczono terminu zakończenia wy-roku. Wpisałam więc datę zatrzymania 17 lutego 1945 r. i koniec wyroku 17.02.1950 roku. Następne poliniowane pół strony przekreśliłam aby mi niczego nie dopisano. Na samym dole data przyjęcia wyroku do wiadomości: napisałam 11.11.1947 r. i podpisałam. W ten sposób zostały mi do odsiadki: 2 lata, 3 miesiące i 7 dni. Śledczy, gdy zobaczył, że za dużo wypełniłam, zaczął krzyczeć, że miałam tylko pierwszą stronę przeczytać i na końcu podpisać. Ja się upierałam, że usłyszałam polecenie aby dokładnie przeczytać, więc przeczytałam, a że pamiętam datę zatrzymania, to wpisałam, a dodając pięć lat też dobrze dodałam, ani dnia nie ujęłam. Zwrócił się do lekarki mówiąc: – Widać, że musi być nie byle jakim gagatkiem i w dodatku tylko pięć lat dostała, a teraz tylko dwa lata zostały do odsiadki. – Stałam się więc od dnia 11-go listopada 1947 r. więźniem politycznym, a nie internowaną. Jeszcze za wcześnie się cieszyłam, że nie dałam się im wykiwać. Nie mogłam wiedzieć, co dla „nich” jest ważne. Czy zwolnią mnie po pięciu latach od dnia zatrzymania, wydania wyroku czy podpisania przeze mnie tego wyroku. Ale już na pewno nie myślałam, że po upływie tych pięciu lat mogę być również bez żadnego wyroku sądowego skazana zaocznie – na jak długo i dokąd zechcą – na przymusowe roboty. Smutne to i okrutne, że z mojego życia zabrano mi dziesięć lat i dziesięć miesięcy bez żadnej mojej winy i wbrew mej woli.
Do dnia 27 listopada 1947 r. przebywałm w tym samym więzieniu, tylko na tzw. „przesyłce”. Była to część więzienia, gdzie grupowano skazańców wg sobie znanych zasad i rozwożono do poszczególnych obozów pracy.
Pierwszym moim obozem pracy jako więźnia politycznego był obóz położony obok Ta-wdy Wierchniej tj. „Górnej”, gdzie przebywałam od 28 listopada do 31 grudnia 1947 r. Był to najmroźniejszy obóz, temperatura spadła do –65o C.
Dopiero gdy się ociepliło do –45oC wyprowadzono nas do pracy na powietrzu. Wydano nam przed wyjściem watowane buszłaty, czapki watowane – uszanki i walonki, a wszystko to było przeznaczone na mężczyznę o wzroście 1,90 m., a ja miałam 1,70 m. Wszystko porozciągane, znoszone i wielkie. Dobrze, że dali mi w magazynie kawałek grubego sznura, podwiązałam się w pasie i poszłam z innymi do pracy. Wyglądałam okropnie, a może trochę komicznie, bo każdy, kto mnie mijał uśmiechał się do mnie.
Z tego obozu wyprowadzano kobiety do fabryki papieru lub płyt pilśniowych do rozładunku wagonów towarowych, w których były czterometrowe bale drewna. Była to strasznie ciężka i niebezpieczna praca, a w dodatku na mrozie. Drewno leżące na górze wagonu można było przesunąć po podłożonych palach i po takich samych spuścić na dół, gdzie stały parami kobiety z hakami i starały się przetoczyć je od wagonu do transportu. Trzeba było zrobić to umiejętnie, przede wszystkim potrzebne było zgranie. Mnie dano do współpracy maleńką babinkę – Kirgizkę, która nie bardzo chciała się przyłożyć, a może już nie miała siły, żeby pracować – była w obozie już 9 lat. Nie szła nam ta praca, co zauważył brygadzista, widocznie od-bywający już nie jeden wyrok. Kazał mi wskoczyć do środka i podnosić drewno brzozowe na wysokość ramion i spuszczać po podłożonych palach na dół. Poprosiłam, aby pokazał jak to się robi i popchnęłam go do środka, czego się nie spodziewał, a ja stanęłam na jego miejscu i powiedziałam głośno: – Pokaż, brygadzisto jak to się robi, bo ja tego nigdy nie robiłam. – Prawdopodobnie tak śmiesznie w tym ubraniu wyglądałam, że przechodzący dyrektor (jak się potem okazało), zaśmiał się i szybko oddalił, bo tam mróz zmusza do szybkiego biegania i ruszania się. Zjawienie się dyrektora ocaliło mnie od awantury i wiązanki słownej. Brygadzista obrócił to w żart, a nawet pomógł rozładować ten wagon, ale wykreślił mnie ze swej brygady.
Dano mnie do odwożenia ścinków ołówków i niepotrzebnych kawałków drewna brzozowego z fabryki płyt pilśniowych do elektrowni. Do tego służyła kolejka, która przez rozpęd w jednym odcinku nabierała rozpędu w następnych i tak dowoziła ładunek na trzecie piętro do kotłów w elektrowni. Wózki te były podłużne, na każdym rogu były umocowane pale i między palami układało się powiązane ścinki w nieduże snopki i trzeba je było nakładać do wysokości tych słupków. Wpadłam na pomysł, aby krótsze snopki kłaść w poprzek, a dłuższe wzdłuż i tak na zmianę. W ten sposób środek wózka zostawał pusty, ale żaden wózek się nam nie rozsypał, tylko że w nim było znacznie mniej snopków niż w innych. Nie wiem, czy to w elektrowni spostrzegli, czy moja towarzyszka pracy pochwaliła się komuś, ale i inni zaczęli tufcić (oszukiwać). Pewnego dnia przyszedł, jak się później okazało, dyrektor i zaczął się przyglądać, trochę pobiegał koło innych, a że go nie znałam, więc nic nie podejrzewając dalej układałam ścinki nowym sposobem. Znów przyszedł i zapytał o nazwisko i brygadę. Po krótkim czasie przybiegł z kantoru jakiś młody więzień z wiadomością, że wzywa mnie dyrektor, a jest bardzo zdenerwowany. Nie przeczuwając niczego złego weszłam do gabinetu, dyrektor był rzeczywiście bardzo zły. Zapytał skąd jestem, co skończyłam, według którego paragrafu jestem skazana i okazało się, że ten obóz to nie dla politycznych, tylko dla ugołownych (złodziei i bandytów) i to z wysokimi wyrokami. Ucieszyłam się mówiąc, że ze mnie będzie większy pożytek w biurze lub w szpitalu, bo na takich stanowiskach pracowałam w obozach dla internowanych i jeńców wojennych. Po kilku dniach takiej pracy serce mi wysiądzie i będę inwalidą. Dyrektor zadzwonił do lekarza, że przesyła ciekawą „zjawę” do zbadania. Jeśli nie nadaje się do pracy u nas, to trzeba z pierwszym transportem ją odesłać. Gdy zjawi-łam się u lekarki (żony dyrektora), zbadała mnie i dała trzy dni zwolnienia. Kazała leżeć i po upływie trzech dni zgłosić się znów. Po piątym dniu byłam już w „etapie”.
Od 2 stycznia do 1 sierpnia 1948 r. zaliczyłam dwa obozy w Niżnim Tagile na Uralu. Były to obozy ogólne, gdzie większość to ugołownyje, poza tym tacy jak ja – polityczni z małymi wyrokami, albo inni, którym zostało już niewiele do odsiadki. Odniosłam wrażenie, że specjalnie łączono bandytów z politycznymi, którym nie udowodniono ich przestępstwa i nie udało się zmusić ich do przyznania się do zarzucanych im czynów. Wspólny pobyt miał załamać i tak już zdruzgotanych przesłuchaniami, ciągłymi transportami, trzymaniem w więzieniach po kilkanaście miesięcy, a potem w obozach z ludźmi, którym, jak mówili sami, było tryntrawa (wszystko jedno).
Pierwszy obóz to była fabryka pustaków z żużlu i cementu – praca przy załadunku pie-ców i ich rozładunku po wypaleniu. Surowy pustak ważył ponad 20 kg, a kazano nam nosić po dwa. I ja znów się sprzeciwiłam, że nie jestem ciężarowcem, a takich ciężarów żadnej kobiecie nosić ani podnosić nie wolno i wszystkie nosiłyśmy po jednym. Długo w tej fabryce nie pracowałam, znów zachorowałam: temperatura była dość wysoka, bo powyżej 38,5o C i krwawe stolce. Znalazłam się w szpitalu, gdzie leżało kilka starszych kobiet – lekarzy, młodsza lekarka asystowała zawsze na wizycie lekarce obozowej. Pomagała postawić diagnozę i stwierdziła u mnie zapalenie tętnic i stąd te krwawe stolce, ból w okolicy pępka, obrzęki podudzi, kolan i ud. Skóra była bardzo wrażliwa na dotyk i ucisk, przeszkadzała i drażniła kołdra czy koc, dlatego w łóżku pod nogami stawiano mi budkę z dykty.
Pewnego razu lekarka zauważyła, że obszywam zwykłą chusteczkę na głowę – igłą, robiąc jednocześnie koronkę. Na drugi dzień przyniosła mi już wyrysowaną serwetkę richelieu, dała nici i zapytała, czy umiem to robić. Oczywiście umiałam i zrobiłam. Lekarka wypisała mnie ze szpitala prawie zdrową, ale do pracy fizycznej jeszcze się nie nadawałam. Zatrudniono mnie, dzięki interwencji lekarki, w ambulatorium.
Drugi obóz to budowa huty (takiej samej jak Nowa Huta pod Krakowem). Pracowali tam głównie mężczyźni, a nam – kobietom zostawały prace pomocnicze, co nie znaczy, że były lekkie. Praca była ciężka, bolały ręce, nogi i kręgosłup. Dobrze, że było to latem bo nie było pluchy jesiennej, czy zimowych mrozów. Potrzebne do pracy rękawice, które dostawałyśmy były znoszone i szybko się niszczyły, np. przy wsypywaniu wykopanej ziemi na ciężarówki czy zdejmowaniu z nich cegieł i noszeniu ich na teren budowy.
Dodatkową uciążliwością byli więźniowie – ugołownyje. Pomijając już ich słownictwo, to udręką były kradzieże, a kradli wszystko, co im w ręce wpadło. Okradali nie tylko współwięźniów i nie tylko na terenie obozu, ale również w miejscu pracy. Ich łupem stawały się na
rzędzia, chleb – jeśli ktoś miał przy sobie. Okradali konwojentów, włamali się nawet do mieszkania naczelnika obozu i wynieśli co się dało.
W dniu 2 sierpnia 1948 r. wysłano mnie w etap z docelowym pobytem na Dalekim Wschodzie, wraz z innymi politycznymi. Po dwóch tygodniach dotarliśmy do Irkucka, gdzie w więzieniu sprawdzono wszystkie nasze papiery i zrewidowano bagaże. Nie wiadomo, kiedy podjęto decyzję, że kobiety z małymi wyrokami – nie pojadą dalej. Byłam już na tratwie, która miała przewieźć nas przez Bajkał na drugą stronę, gdy usłyszałam tę wiadomość i wymieniono moje nazwisko jako jedno z pierwszych. Schodząc przez mostek na ląd pośliznęłam się na mokrej i nieco oblodzonej tratwie (poranne przymrozki) i upadłam, uderzając głową o mostek. Straciłam przytomność, więc wezwano lekarza, okazało się, że był wśród więźniów przywiezionych z Komsomolska. Udzielając mi pierwszej pomocy, dowiedział się, że jestem z Polski, więc aby mi pomóc powiedział, że stan jest bardzo ciężki, chora musi być szybko odwieziona do szpitala, bo przy upadku mogło dojść do wstrząśnienia mózgu.
Znalazłam się w szpitalu więziennym w Irkucku. Tam odzyskałam przytomność i przeleżałam 15 dni. Znów odesłano mnie do więzienia w Swierdłowsku. Po tygodniowym pobycie, znów transport z nową grupą skazanych.
Pod koniec września 1948 r., po kilku dniach jazdy wagonami towarowymi „wyładowano” nas w lesie. Na budynku nie było żadnej nazwy stacji, był tylko jakiś numer, którego dziś nie pamiętam. Później dowiedzieliśmy się, że byliśmy na terytorium Mordwińskiej ASSR (w europejskiej części Rosyjskiej FSRR). Przywieziono nas do pracy w fabryce szyjącej mundury dla kolejarzy i marynarzy. Oddzielono kobiety i do obozu szłyśmy kilka godzin. Przed bramą sprawdzono nas i zrewidowano nasze rzeczy. Ogłoszono, że przybyłyśmy do srogo reżymnogo łagra – obozu o silnie zaostrzonym rygorze, co oznaczało pozbawienie kontaktu z ludnością cywilną, prasy, książek, listów i paczek. Ja ich nigdy nie otrzymywałam, rodzina nawet nie wiedziała, gdzie jestem. Więźniarki, które tu przywieziono razem ze mną, skazane były na 10 do 25 lat. Przez dwie doby trzymano mnie bez jedzenia i picia w jakiejś komórce obok wachty (strażnicy). Mój wyrok był za niski, do końca zostało rok i pięć miesięcy. Prawdopodobnie sprawdzano, czy nie zaszła pomyłka, a mnie się wydaje, że to była jeszcze jeden sposób znęcania się. Po dwóch dniach zagoniono (dosłownie) do obozu. Byli wściekli, że dopiero po paru godzinach szukania znaleźli mnie śpiącą, zakopaną całkowicie w sianie (był zim-ny październikowy wieczór, więc wcześniej usnęłam). Zajrzeli i nie widzieli mnie, może i wołali, a że byłam bardzo zmęczona podróżą, to i nie słyszałam. Spałam – jak zwykle – moc-no.
Był to obóz wyłącznie kobiecy, kobiet prawie z całej Europy i Azji. Na pewno były ze wszystkich republik radzieckich oraz Polki, Niemki, Czeszki, Węgierki, Bułgarki, Rumunki. Prawie wszystkie miały wyższe wykształcenie. Dużo było lekarek, nawet z doktoratami, docenci, kilku profesorów uniwersytetów: moskiewskiego, leningradzkiego, kazańskiego, charkowskiego i dwie z Kaukazu (Gruzinka i Ormianka). Były dziennikarki, żony wyższych oficerów, których mężowie zginęli w obozach jenieckich w Niemczech, lub byli z nich wyzwoleni i również osądzeni na 25 lat, jeśli wcześniej nie zostali rozstrzelani. Były młode pracownice ministerstw, tłumaczki, władające obcymi językami nawet bez akcentu i wymowy rosyjskiej.
Trafiłam do sali, gdzie było bardzo różne towarzystwo. Z lewej strony były dwie Estonki, poznane uprzednio w transporcie, z prawej pani Angiela Robel – z pochodzenia Austriaczka, która szkołę podstawową kończyła w Bukareszcie w szkole francuskiej dla dzieci dygnitarzy, średnią – w Grecji, a studia dziennikarskie w Sofii i tam pracowała w dzienniku niemieckim. Wyszła za mąż za właściciela tej gazety, którego w Norymberdze skazano na 5 lat, a ona w Moskwie dostała 10. Wszyscy dziwili się, jak my rozmawiamy. Ona mówiła po niemiecku, a ja po rosyjsku – co nam wcale nie przeszkadzało. Praca w fabryce odbywała się na dwie zmiany: dzienną i nocną. Szyto na maszynach elektrycznych szynele i ubrania zimowe dla kolejarzy i marynarzy. Światło często wyłączano, bo stale albo coś się psuło, albo z powodu dużego obciążenia trakcji. W ten sposób normy nie wyrabiałyśmy, a norma nie wyrobiona to oszczędności na wyżywieniu. Zresztą tej normy, jaką należało wykonać, to nawet zawodowe szwaczki nie mogły wykonać, a co dopiero te młode dziewczyny lub starsze kobiety – docenci, profesorowie, które nawet nie umiały nawlec igły w maszynie, a co dopiero równo szyć. Często brak okularów (które w więzieniu lub w transporcie zostały zgubione lub stłuczone), powodował, że nie mogły obsługiwać maszyn, nawet jeśli potrafiły szyć. W tym obozie byłam do 26 lutego 1950 r.
Od 27 stycznia do 27 lutego 1950 r. zamiast do Polski (bo wyrok przecież odsiedziałam lub odpracowałam), najpierw zawieziono mnie na południe, wożono po całym Powołżu, potem znów na północ, znów na Ural. Z Uralu powozili mnie po zachodniej Syberii aż wylądowałam 27 lutego 1950 r. w Krasnojarsku – w więzieniu. Już miałam nadzieję, że skoro minęło 5 lat, to wrócę do Polski. Kilka razy wywoływano mnie z wieszczami tj. z rzeczami, które mam zabrać i wyjść na korytarz, gdzie sprawdzono dane osobiste, potem plecak, ale nie znalazłszy nic, odsyłano mnie do celi. Dwa razy doprowadzono mnie do śledczego, po kilku pytaniach wraca-łam do celi. W więzieniu w Krasnojarsku na tzw. „przesyłce” byłam do 12 kwietnia 1950 r., a była to Wielkanoc. W celi, w której przebywałam, były katoliczki, ale przeważnie Litwinki, które wcześniej nie przyznawały się, że mówią po polsku. Z okazji tak wielkiego święta składałyśmy sobie życzenia i wtedy okazało się, że niektóre zupełnie poprawnie mówiły po polsku, bo w okresie międzywojennym mieszkały na terenie Polski. Właśnie tego dnia zazgrzytał klucz w zamku i rozpoczęto wywoływanie. Znów znalazłam się na korytarzu, a potem odprowadzono nas do bardzo szerokiego korytarza w piwnicy. Rozpoczęto sprawdzanie danych – najpierw mężczyzn, a potem kobiet. Nam kazano kolejno stanąć przed szeregiem mężczyzn. Człowiek, który stał za mną, przemówił do mnie po polsku: – Bardzo się cieszę, że pani żyje. – Widząc moje zdziwienie zapytał: – A jak pani serduszko? Czy nie było wstrząsu mózgu? Czy teraz czuje się pani lepiej? – i zaraz przedstawił się: – Jestem doktorem Leopoldem Alterem ze Lwowa. – Szybko odpowiedziałam: – Nie znam pana i nigdy nie byłam we Lwowie. – Poznaliśmy się nad Bajkałem, to ja wtedy udzieliłem pani pierwszej pomocy, było to jakieś półtora roku temu. Jak długo była pani w szpitalu w Irkucku? – Odpowiedziałam: – Rzeczywiście, byłam nad Bajkałem i w Irkucku, ale zupełnie nie pamiętam Pana twarzy, musiałam być w szoku, ale głos wydaje mi się znajomy. –
Po sprawdzeniu wszystkich, najpierw załadowano do samochodów kobiety i odwieziono na stację, gdzie stał już pociąg III klasy skierowany na zachód. Chyba już teraz zawiozą nas do Polski – pomyślałam. Niestety, w nocy 13 kwietnia 1950 r. pociąg zatrzymał się na stacji Aczyńsk – dość duża stacja na trasie transsyberyjskiej. Kazano wysiadać, a więc nie jedziemy dalej... Starsze kobiety mogły wsiąść do ciężarówek, było jeszcze miejsce więc wsiadłam i ja, ale zostawiłam swój bagaż pod opieką starszej kobiety z Białorusi i wysiadłam, bałam się, że siedząc w ciężarówce bez ruchu i w ciasnocie – zmarzną mi nogi. Po drodze poznałam Litwin-kę – Norę Łukszenajte, która bała się zostawić bagaż w samochodzie i musiała nieść, a że było do miejsca przeznaczenia 7 czy 8 km chętnie wzięłam jej torbę, a ona niosła walizkę i była mi wdzięczna, bo miała możliwość przekładania walizki z jednej ręki do drugiej (byłyśmy potem razem w Tiuchtietie i w Mitropolce, ona znów wróciła do Tiuchtietu szukać pracy). Doszliśmy w nocy 13 kwietnia 1950 r. do więzienia w Aczyńsku, każdy wziął swój bagaż z wozu i zaczęto nas wpuszczać po 10 kobiet do jednej celi. Tylko weszłam, a już wiedziałam, że nie da się spać, bo cała była strasznie zapluskwiona. Gdy zgaszono światło zrobił się niesamowity krzyk, aby zostawiono zapalone światło. Nie dały rezultatu nasze krzyki ani mężczyzn, wale-nie w prycze i drzwi. Dobrze, że noc była księżycowa, więc w celi było można odróżnić nasze sylwetki. Rozpoczęłyśmy chodzenie i biegania po pryczach, aby uchronić się przed pogryzie-niem przez wstrętne robactwo. O godzinie piątej rano włączono światło, zrobiono pobudkę, wypuszczono do WC, ale wody do mycia nie było. Po dwu godzinach załadowaliśmy bagaże na ciężarówki, a sami znów poszliśmy do stacji Aczyńsk. Nora znów nie oddała swej walizki i torby na ciężarówkę. Niosłyśmy kawałek drogi jak poprzednio, ale dogonił nas starszy mężczyzna, wziął walizkę Nory – bo kto to widział, żeby kobieta niosła taki ciężar. – W związku z tym Nora wzięła ode mnie swoją torbę i maszerowaliśmy już dalej razem. Nasz towarzysz okazał się byłym pułkownikiem-czołgistą, który podczas działań wojennych znalazł się w okrążeniu i wyprowadził z niego sporą grupę rozbitków z różnych oddziałów, którzy dołączyli potem przy najbliższej okazji do Armii Czerwonej. Przeszedł następnie cały szlak wojenny, wrócił do domu z Berlina jako bohater, lecz ktoś doniósł, że był on w oblężeniu i w listopadzie 1949 r. został aresztowany, zdegradowany i zesłany na Syberię. Opowiadaniem pułkownika-czołgisty zainteresowali się jeszcze idący obok nas dwaj panowie. Jeden z nich opowiedział, że w więzieniu w Butyrkach spotkał byłego sierżanta, który dostał się do niewoli niemieckiej. Namówiono go do współpracy. Ten, chcąc ratować swoje życie, zgodził się, ale nie miał zamiaru wykonać zadania wskazanego przez Niemców, wrócił do swoich władz i przekazał im wszystko: instrukcje, mapy, aparat itp. Myślał, że zdejmując niemiecki mundur, zamieni go na swój sowiecki i wróci na front dalej wojować. Niestety, został zatrzymany, uwięziony i skaza-ny na 15 lat pozbawienia wolności. Drugi mężczyzna – spotkał w swierdłowskim więzieniu byłego kapitana. Ten nie wyraził zgody na współpracę z Niemcami, trafił do obozu jenieckie-go, oswobodzony został przez swoich, którzy nie uwierzyli, że można zostać żywym, nic dla Niemców nie robiąc. Dostał również 15 lat i trafił na Syberię. Niesamowite! Do czego doprowadziła szpiegomania!
Przyszliśmy na stację do Aczyńska nie w porę, pociąg nocny odszedł, a następny miał być wieczorem. Umieszczono nas w jednej wielkiej poczekalni. Przed stacją był kran z wrzątkiem. Prosiłyśmy żołnierza NKWD, który nam „towarzyszył”, aby wypuścił nas po wodę. Wziął jednak z rąk moich menażkę i sam poszedł po wodę. Dość długo go nie było, już myślałam, że trzeba się pożegnać z naczyniem. Żołnierz jednak przyniósł wrzątek, ale zrobił najpierw raban, że woda zbyt chłodna i musiano w bufecie grzać. Dopiero kiedy buchnęła para, nabrał wody i przyniósł nam. Podziękowałam, poczęstowałam Białorusinkę, potem Norę – Litwinkę, byłego czołgistę, który pijąc wodę, zobaczył zbliżającego się do nas doktora Altera. Krzyknął głośno: – Doktorze, tu jest wasza ziemlaczka (rodaczka)! – Doktor podszedł, przywitał się, chętnie napił się wody, ale dla mnie już jej nie starczyło. Żołnierz, który nam się przyglądał z daleka, podszedł do mnie, wziął bez słowa menażkę i poszedł znów po wrzątek. Tym razem wrócił szybko. Najpierw nalałam wody do kubka podsuniętego przez Białorusinkę, która zaproponowała żołnierzowi aby wypił, póki gorąca. Zapytała go, czy ma przy sobie nóż, bo chciałaby się podzielić tym, co ma jeszcze z domu. Miała bochenek chleba i trochę słoniny. Byliśmy głodni, widać było jak każdy przełyka ślinę, gdy wspomniała o słoninie, ale dziękowaliśmy za dobre chęci. Enkawudzista bowiem powiedział, że zaraz w bufecie każdemu podadzą chleb i po trzy kostki cukru, czyli dzisiejszą rację żywnościową. Staruszka nie ustąpiła, bo to prawdziwym chlebem chce poczęstować, trzeba zjeść, bo jej jesz-cze ten bochenek został, gdy aresztowanej rodzina przyniosła na dworzec przed odjazdem trochę prowiantu i niezbędne rzeczy. Została aresztowana na ulicy, dobrze, że ktoś ze znajomych widział ją i zawiadomił, że poprowadzili ją prosto na stację. Przywieziono ją prosto do więzienia w Swierdłowsku. Przesłuchiwano ją, bo ktoś zawiadomił władze, że jej wnuk był w partyzantce i współpracował z Niemcami, gdy ci zajęli Białoruś. Nic o tym nie wiedziała, nie wierzy w to co jej powiedziano. Rodzina nie wie, co się z nim stało, chciał wstąpić do wojska sowieckiego, ale był za młody i poszedł do partyzantki. Słuch o nim zaginął. Wieczorem załadowano nas do wagonów towarowych i czekaliśmy na podstawienie lokomotywy. Przyjechaliśmy do Bogatoła już po północy, stacja ta była niedaleko Aczyńska. Poczekalnia nie była duża, nie mogliśmy się wszyscy zmieścić. Zaprowadzono nas do pobliskiej szkoły, czysto utrzymanej, ale klasy były pozamykane. Zostaliśmy więc na szerokim i długim korytarzu. Było chłodno; panowie znaleźli na dworze cały składzik drewna, przynieśli i rozpalono w piecach. Zrobiło się cieplej i raźniej. Strudzeni podróżą, czekaniem i nieprzespaną poprzednią nocą (z powodu pluskiew), szybko zapomnieliśmy o naszych trudach i niewygodach, zapadając w głęboki sen. Bardzo wcześnie nas obudzono, ciężarówki już czekały przed szkołą. Wsiedliśmy szybko, bo ranek był mroźny. Te 40 km, które dzieliły Bogatoł od Tiuchtieta dłużyły się nam bardzo. Wszyscy odnieśli przykre wrażenie widząc przed sobą obskurną i małą chatę. Sień dziurawa, wiatr nawiał sporo śniegu, który w nocy padał, do środka. Chata składała się z dość dużej izby, podzielonej na trzy małe pokoje. W jednym najmniejszym umieszczono kobiety, pozostałe zajęli mężczyźni. Rano przybył z milicji major od spraw zesłanych z dwójką bardzo młodych ludzi, którzy wysiedli tu, na stacji i kogoś szukali. Wiedziano, że są z Estonii, bo tylko tyle można było zrozumieć. Pomyślałam, że jeśli kogoś szukają to tylko tych dwóch znajomych Estonek, które niejednokrotnie wspominały, że martwią się o dzieci. Wspomniały też, że już wystąpiły do władz z prośbą o przyjazd dzieci tutaj i wspólne przebywanie. Gdy przyjrzałam się dziewczynie, zauważyłam bardzo duże podobieństwo do starszej Estonki – chyba babci. Próbowałam z nimi rozmawiać po polsku, rosyjsku i niemiecku. Dziewczyna znała kilka słów, nawet zdań po rosyjsku i niemiecku, chłopak zaś znał więcej słów i rozumiał po polsku, mniej po rosyjsku. Jak zrozumiałam, dziewczyna miała koleżanki – Rosjanki, a chłopiec miał przyjaciela, jak sam go nazywał – Polaka, z rodziny polskiej z Dźwińska. Powiedziałam dziewczynie, że jest bardzo podobna do babuszki (babci), więc na pewno spotkałam je na szlaku. Szybko wyciągnęła zdjęcia z torby – najpierw matki, którą od razu poznałam. Wymieniłam nawet jej imię, które wtedy jeszcze pamiętałam. Nie słuchając mnie dalej, rzucili się ku mnie, obejmowali i całowali, płacząc z radości, że wreszcie trafili na ślad. Major podszedł do mnie i długo mi się przyglądał z niedowierzaniem. Zaczął rozpytywać, jak to ja dogadałam się z nimi, bo dotychczas nikt nie potrafił nawet dowiedzieć się jak się nazywają. Odpowiedziałam, że szczerze chciałam im pomóc; poza tym podobieństwo dziewczyny do babci, którą spotkałam na swym szlaku, jest ogromne i jeszcze wiedziałam, że Estonki starają się o przyjazd dzieci i wszystko to sobie poskładałam. Major wszystko zanotował. Na drugi dzień młodzi przyszli pożegnać się ze mną, bo już komendantura odnalazła matkę i babkę, a jutro pojadą do nich. Obiecali, że babcia napisze, aby podziękować za pomoc. Rzeczywiście po pewnym czasie otrzymałam list z podziękowaniami, przekazał mi go major, bo sam odwiózł dziewczynę i chłopaka do matki i babki.
Zebrano nas wszystkich zesłanych w jednym z większych pomieszczeń chaty, by zakomunikować nam co wolno, a czego nie można. Można szukać pracy, jeśli ktoś ma jakiś zawód i w tym rejonie będzie zapotrzebowanie na takie specjalności. Potrzebni byki medycy, ale gdzieś dalej w tajdze, gdzie zaopatrzenie w cokolwiek było bardzo trudne. Tu można znaleźć zajęcie w kołchozie, na razie nic poza tym. Oczywiście nie można oddalać się ponad dwa km od miejsca zamieszkania. Raz na miesiąc trzeba się zgłaszać do komendanta. Jeśli ktoś mieszkał w Tiuchtietie, musiał chodzić do komendanta, jeśli dalej – komendanci mieli przyjeżdżać. Otrzymaliśmy wszyscy karty, w których miano wpisywać każde nasze zgłoszenie.
Nie powiedziano nam jednak, na jakiej podstawie po odbyciu wyroku, zamiast nas zwolnić i odesłać w swoje strony – przywieziono nas znów do pracy przymusowej.

IV. NASZE WSPÓLNE BYTOWANIE

W Tiuchtiecie, rejonowym miasteczku w Krasnojarskim Kraju – zamiast oczekiwanej wolności, spotkała nas niespodzianka, rozpoczął się następny etap naszego zniewolenia. Przy-wieziono nas do miasta, gdzie nie było wolnych miejsc pracy i mieszkań.
Nie trudno było się zorientować, że chciano nas wykorzystać i zmusić do pracy w kołchozie. Poinformowano nas, że mają otworzyć kilka małych szpitali, 20-łóżkowych z porodówkami, więc będą potrzebni lekarze, pielęgniarki i położne. Zbliżyło nas z doktorem Alterem wspólne poszukiwanie pracy w służbie zdrowia. On jako lekarz, ja jako pielęgniarka. – Może być pani również położną, pomogę w każdym przypadku, gdy trzeba będzie odebrać poród dziecka. Chciałbym abyśmy byli w jednym szpitalu. Z rodaczką będzie raźniej – po-wiedział mi doktor Alter. Postanowiliśmy trzymać się razem, na dobre i na złe. Zawsze łatwiej dzielić troski i zmartwienia we dwoje, a radość przeżywana razem będzie podwójna. Znów poczułam się młodo, bardzo młodo, bo różnica między nami wynosiła 22 lata, co mi wcale nie przeszkadzało. Liczyło się dla mnie to, że jest porządnym i uczciwym człowiekiem. Co on cenił we mnie? Mówił, że przede wszystkim radość życia, inicjatywę, upór w osiąganiu celu, uczynność, pracowitość i młodość. Przy mnie czuł się jak mój rówieśnik.
Pojechałam z doktorem i Norą 20 kwietnia 1950 r. do wsi Mitropolka. Tam był punkt felczerski. Część domu zajmował felczer z żoną (dwa pokoje z kuchnią), jeden pokój to pokój zabiegowy, drugi to pokój przyjęć. Obok dobudówka – to apteka. Felczer jednak nie chciał dzielić się dochodami z nikim i tak długo jeździł do swej kuzynki – kierownika służby zdrowia w Tiuchtiecie – póki ta nie wykreśliła z planu powiększenia tej placówki w Mitropolce.
Oczekiwanie na pracę przedłużało się. Kołchoźników kłuło w oczy, że my nie wychodzimy z nimi do roboty. Po pewnym czasie rozpoczęli nagonkę, że my młodzi nie pracujemy, a w kołchozie tyle pracy. Pierwszym zadaniem, które należało wykonać, było przetrawienie pszenicy z chwastów błękitem francuskim (nazwa trucizny). Była to bardzo żrąca trucizna. Przyjechał agronom, powiedział jak należy ją stosować, ile sypać do bębna ziarna, a ile trucizny, jak długo obracać bębnem. Wtedy doktor spytał agronoma, czy zdaje sobie sprawę, co się z nami stanie? Wczoraj ledwie odratowano jedną kobietę, a ta, która pracę wcześniej rozpoczęła, zmarła w drodze do szpitala. Oświadczył, że podejmiemy pracę, jeśli otrzymamy ubranie ochronne, rękawice i maski. Ale oprócz fartuchów i rękawic nic nie dostaliśmy, bo nie było. Chyba, że sami uszylibyśmy sobie z gazy maseczki i po czterech godzinach zrobilibyśmy przerwę. Sprzeciwiliśmy się, że osiem godzin dziennie to za dużo, najwyżej dwa razy po dwie godziny, z przerwą trzygodzinną, bo trzeba będzie przeprać maseczki i posilić się. Musimy otrzymywać po jednym litrze mleka dziennie. Za drodzy wydaliśmy się kierownictwu kołchozu, więc po kilku dniach z samego rana przysłano umyślnego, żebyśmy zgłosili się do kościoła, z którego zrobiono spichlerz i tam przechowywano pszenicę na siew. Kościół zbudowany był przed rewolucją przez Polaków, przywiezionych tu z Wileńszczyzny. Po rewolucji, tych którzy nie wrócili w rodzinne strony, zesłano dalej na wschód, względnie na północ. Jedyna pani Justynka z trzema córkami wróciła i zajęła swój stary dom. Nowy dom zajął wojskowy i za-garnął cały dobytek. Wkoło było dużo pastwisk i łąk, a latem łatwiej było utrzymać owce i bydło. Na zimę paszy nie miał kto przygotować, więc po kolei mieszkańcy wyrżnęli bydło, aby przetrwać do wiosny. Latem znów szukano kogoś aby go „rozkułaczyć” i zesłać, żeby znów zdobyć cudze mienie. Gdy nas przysłano, nie było już kogo zsyłać, bo zostali tylko ko-biety i inwalidzi, którzy wrócili z wojny bez nóg lub rąk. Kołchoźnicy myśleli więc, że skoro zjawili się normalni ludzie, to muszą za nich pracować.
W kościele-spichlerzu dano nam dwa worki i kazano nasypać ziarna. Nasypaliśmy, ale nikt z nas tego worka nie mógł ruszyć z miejsca. Prosiłam kierowcę, aby podjechał blisko wejścia, do worka wsypałam jedno wiadro pszenicy i zaciągnęłam na ciężarówkę. Wiadro poda-łam kierowcy i jemu kazałam dosypać ziarno do worka na ciężarówce. Kierowca – kołchoźnik odpowiedział, że to nie jego zawód, a my że i „nie nasz – medyków, a kołchoz wasz to i pracujcie. My chcemy wam pomóc, a wy uważacie, że dla was to praca poniżająca, to i my możemy też tak odczuwać i nie będziemy pomagali”. Wezwano przewodniczącego, który wysłuchawszy naszych racji wezwał jeszcze kilka kobiet do pomocy i zaproponowanym przez nas sposobem kazał pracować.
Na drugi dzień przyjechał pracownik NKWD z Tiuchtieta, aby rozpatrzeć sprawę „buntu zesłanych”, nie chcących pracować w kołchozie w Mitropolce. Wezwano nas wszystkich zesylnych do biura kołchozowego i pojedynczo mieliśmy się zgłaszać na wezwanie śledczego. Jako pierwszą wezwano mnie. Przed wejściem powiedziałam po polsku Norze i doktorowi: – Podtrzymujcie to, co było wczoraj powiedziane. – Byłam bojowo nastawiona, bo proponowany sposób wykonania pracy był właściwy i robota przecież była wykonana. „Jeśli kierowca kołchozu odmówił wykonania pracy, bo to nie jego zawód, to ja jako pielęgniarka, a tym bardziej doktor medycyny, też worków nie powinniśmy dźwigać. Do Mitropolki przysłano nas do pracy w szpitalu, który miała być otwarty, a że dotychczas go nie otwarto, to już nie nasza wina. Jeśli w Tiuchtiecie jest za dużo lekarzy i pielęgniarek, to odeślijcie nas tam, gdzie nas potrzebują, a nie zmuszajcie nas do nadmiernego wysiłku”. Śledczy zaczął straszyć, że do obozu wrócimy. Odpowiedziałam, że straszyć nas nie ma co, bo wyrok już odsiedzieliśmy. Wszędzie, w każdym szpitalu nas przyjmą. Lekarza nie jest tak łatwo i szybko wyuczyć, a worki może nosić każdy głupi, byle był silny. Dajcie pracę zgodnie z naszymi umiejętnościami, to będziemy pracować.
Poprosiłam, aby śledczy zgłosił majorowi Fratkinowi, że chcemy się z nim widzieć, ale kołchoz musi nam dać konie, bo 48 km do Tiuchtietu nie będziemy iść pieszo. Śledczy już nikogo więcej nie poprosił na rozmowę. Po kilku dniach przewodniczący kołchozu zawiadomił nas, że może zawieźć do majora Fratkina jedną osobę, zgodnie z jego życzeniem. Chciałam jechać ja, ale doktor obiecał być nieustępliwym i żądać pracy na właściwym stanowisku, aby kołchoźnicy nie mieli nam za złe, że nie pracujemy. Zwłaszcza, że sam nikomu nie odmawia swej medycznej pomocy i udziela ją bezpłatnie. Major wysłuchał doktora i obiecał interweniować również w mojej sprawie, bo ja też nie siedziałam bezczynnie; łatałam i naprawiałam ubrania dzieciom pozostawionym przez matki bez opieki, gdy pracowały w kołchozie. Doktor wrócił z dobrą wiadomością, że w Leontiewce jest taki sam punkt medyczny, i że w lipcu lub w sierpniu otworzą szpital i będziemy tam zatrudnieni.
Nora pojechała do Tiuchtietu i zabrała wszystkie swoje rzeczy. Znalazła przy rodzinie wolny pokoik, bo pomógł jej poznany wcześniej w jednym z obozów Rumun, z pochodzenia Niemiec. Pracował w warsztatach w elektrowni pod Tiuchtietem. Po pewnym czasie pobrali się. Nora urodziła dwoje dzieci (chłopca i dziewczynkę). Dwa razy odwiedzała ją matka z Litwy. Pomagała im, jak mogła. Przywoziła różne rzeczy dla dzieci Nory i Rudolfa. Po śmierci Stalina Nora podlegała amnestii i wyjechała z dziećmi na Litwę. Jej mąż został na Syberii, nie wiem, czy miał potem możliwość połączyć się z rodziną na Litwie.
W Mitropolce byliśmy do 6 czerwca, a 7 czerwca 1950 r. wyjechaliśmy do Leontiewki, by tuż przed podjęciem pracy w szpitalu znaleźć jakieś mieszkanie. To było trudne zadanie. Doktor chciał, abym, jako jego przyszła żona zamieszkała razem z nim. Pojedyncze pokoje można było łatwiej znaleźć, ale nie wszystko nam odpowiadało, a to warunki, a to wysokość komornego. Pierwszy zdecydował się doktor na pokoik przy rodzinie. Ja nie pogardziłam wspólnym pokojem ze starszą kobietą, która chciała w ten sposób sobie dorobić do emerytury. Było to mieszkanie o wiele lepsze niż prycza w obozie, czy tym bardziej miejsce na podłodze w małym pokoju z kilkoma kobietami w Tiuchtiecie, czy w kołchozowej chacie w Mitropolce.
Doktor Alter od lipca zaczął pracę w punkcie medycznym. Mnie również proponowano pracę, ale na razie bez etatu. Uparłam się, że zacznę pracować, kiedy będę otrzymywać wynagrodzenie, a na razie muszę odpocząć i ponaprawiać swoje i doktora ubrania.
Etat był dopiero od września, już w nowym dwudziestołóżkowym szpitalu, z izbą porodową. Wynagrodzenie otrzymaliśmy dopiero w październiku. Poszłam do Tiuchtietu ze skargą do majora, że ktoś przechwytywał nasze pieniądze – doktora za cztery miesiące, moje za jeden miesiąc. – Jeśli nie otrzymam swojego wynagrodzenia, nie będę pracować w szpitalu, bo więcej zarobię szyjąc sukienki, bluzki i spódnice dla kobiet, a pieniędzy w kasie oszczędnościowej nie mamy – powiedziałam.
Zrobił się ruch i okazało się, że nasze wynagrodzenia podejmował felczer, myśląc, że będzie mógł sobie je zatrzymać. Tłumaczył się tym, że nie pracowałam w szpitalu od początku, tylko szyłam i nawet jego córce za uszycie sukienki kazałam sobie zapłacić. Chciał w ten sposób chyba nas zastraszyć. Może myślał, że ukarzą mnie za to. Ale nie wiedział, że byłam szyb-sza i sama przyznałam się do szycia za pieniądze, bo z czegoś musieliśmy żyć. Zagarnięte pieniądze musiał zwrócić. Potem felczer podejrzewał, że mamy „chody” gdzieś wyżej i od tej pory zaczął nas szanować. W jego ślady poszli inni, może docenili naszą pracowitość i umiejętności, szczególnie doktora. Podziwiali też to, że porozumiewamy się w innym języku, a pisać i czytać potrafimy także po rosyjsku, a recepty wystawiane są jeszcze w zupełnie innym. W ten sposób unormowała się powoli nasza praca i życie w rozległych trzech wsiach: Doniłowce, Leontiewce i Pierwomajce, zjednoczonych w jednym z kołchozów rejonu tiuchtietskiego w Krasnojarskim Kraju.
Każdy kołchoźnik miał przydzieloną jednohektarową działkę przyzagrodową. Przeważ-nie trzymał krowę, czasem dwie, kilka świń, gęsi, kaczek i kur. Wszystko zależało od inwencji i siły gospodarza i jego pomocników, jakich miał w domu. Po pewnym czasie bezdzietne małżeństwo odstąpiło nam połowę swego domu, nawet z niektórymi meblami. Brakowało mi w kuchni półeczek i krzeseł. Gospodarz zaproponował pomoc i narzędzia stolarskie. Zrobiliśmy cztery półeczki do powieszenia, a zamiast krzeseł taborety. Wszystko było pięknie wyszlifowane, jak u Niemców prycze i podłogi w barakach. Odwiedzali nas sąsiedzi, nie tylko z Leontiewki, ale również, może pod pretekstem porady lekarskiej, z innych wsi. Rozeszła się wiadomość, że pobieliliśmy ściany nie tylko w mieszkaniu, ale i na zewnątrz, zrobiliśmy sami meble, a doktor sam je wypolerował i wygładził. Podziwiali naszą gospodarność i pracowitość oraz przekonali się, że żadnej pracy się nie boimy i nie wstydzimy. Przynosili przy okazji nowosielja (nowego mieszkania) – drobiazgi potrzebne w kuchni, tak, że miałam w czym gotować i smażyć, czym i z czego jeść. Podarowano nam sporo pierza i puchu, akurat na dwie po-duszki i dwa jaśki.
Byliśmy zaskoczeni i wzruszeni ich pomocą i serdecznością, a nawet dobrymi radami, ja-kich nam – mieszczuchom udzielano. Najbardziej zadowolona byłam ze sporej działki ziemi koło domu, którą nam odstąpili nasi gospodarze.
Nasze gospodarstwo powiększyło się wiosną, bo dostaliśmy małe kurczaki oraz kaczuszki i kupiliśmy prosiaczka, nazwanego przez nas „Waśką”. Karmiliśmy go do późnej jesieni, a potem na zimę była wędzona słonina, solone mięso, z pozostałości sąsiad – specjalista od wyrobu wędlin zrobił nam kiełbasy, salcesony i kaszanki, którymi poczęstowaliśmy sąsiadów. Gdy u nich było świniobicie oni przynosili nam swoje wyroby. Lodówek wtedy nie było, a w piwnicy pod naszą kuchnią, choć zimną, świeżego mięsa nie można było trzymać. Kupiliśmy też na zimę zapas ziemniaków, buraków, cebuli, marchwi, ogórków i kapusty (innych warzyw tam nie znano, chyba tylko koperek i szczaw, który rósł na każdej polanie w lesie).
Wspaniała i wzruszająca to była pomoc sąsiedzka. Cieszyliśmy się i jednocześnie byliśmy zdziwieni, że zmienili się nawet kołchoźnicy, tak wrogo początkowo do nas nastawieni. Zaakceptowali nas jako nowych sąsiadów, uważano nas za małżeństwo i to nam odpowiadało. Nie chciałam zmienić nazwiska, bo przywieziono mnie tu jako Bobrowko i chciałam bez zbędnych wyjaśnień i kłopotów wrócić do kraju. – Jak już gospodarstwo macie to przyda wam się kotek, bo za psa służy wam prosiaczek”– powiedziała sąsiadka, przynosząc małą, piękną kotkę o lśniącym biało-czarnym futer-ku, którą nazwałam „Musia”. Zastanawialiśmy się, jak moglibyśmy odwdzięczyć się sąsiadom i jednocześnie ich za-dziwić. Po pewnym czasie udało się. Będąc na „swobodzie”, mogłam już skontaktować się z rodziną mieszkającą na Wileńszczyźnie. W obozie nie chciałam nikogo prosić o przysługę i narażać na niebezpieczeństwo. Teraz mogłam już skontaktować się z siostrą Mamy – Ciocią Krystyną Rabuszko, która z mężem i synem mieszkała w Uszy koło Mołodeczna. Od nich dowiedzieli się dopiero moi Rodzice, że żyję i jestem na zesłaniu w Krasnojarskim Kraju. Ciocia z kolei od Nich wiedziała, że mnie aresztowano i wywieziono na Syberię. Czekała na mój list, który następnie wysłała do Łodzi jako dowód, że żyję. Od tej chwili była naszym pośrednikiem w przekazywaniu korespondencji, a ponadto w przysyłaniu paczek od całej Rodziny Mamy i Ojca. Przekazywali co mogli, bo im również gorzej się wiodło po wojnie. Nie były to tylko paczki żywnościowe (mąka, kasza, kawałek słoninki). Dostawałam też od Cioci zawsze coś z bielizny pościelowej, ręcznik albo ściereczkę, a nawet obrus lniany – osobiście tkany przez Nią, który potem wyhaftowałam i mam go do dziś.
Ponieważ napisałam, że brakuje nam nasion warzyw, które chcielibyśmy uprawiać na na-szej działeczce, przysłała nam nasiona nie tylko te, znane tutaj, ale też takie jak pietruszka, seler, sałata, kalafior i pomidory. Ciekawi co z tego wyrośnie, sąsiedzi przychodzili i podziwiali. Nie mogli się doczekać smaku tych nowych warzyw. Myślałam, że nie znano tutaj tych warzyw bo klimat nieodpowiedni, albo ziemia, ale okazało się, że jestem w błędzie. Rosło wszystko jak na drożdżach bo ...często podlewałam. Skoro latem deszcze padały rzadko, to trzeba było nasionka i sadzonki wspomagać. A po wodę trzeba było chodzić aż do rzeczki. Towarzyszył nam często Waśka, chodził za nami jak piesek. Zauważyliśmy, że często lubi się czochrać, szczególnie boki i „szyneczki”, pocierając o coś twardego. Wystarczyło tylko kilka razy pokazać mu, że ręka ludzka choć nie twarda jest przyjemniejsza. Sam dopraszał się, szturchał swym ryjkiem w nasze nogi, pochrząkując śmiesznie, aby go podrapać. Z zadowolenia cicho kwiczał. Kotka była zazdrosna i też domagała się pieszczot, ale żyli w zgodzie. Kupiliśmy beczkę na wodę, to czasem traktorzysta zabierał pustą, a przywoził z wodą. Mniejsze beczułki przeznaczyliśmy do kiszenia: kapusty, ogórków i częściowo buraków.
Z czasem miałam więcej pomidorów, to i kisiłam je w różnej wielkości słoiczkach.
Dojrzewanie, gdy lato jest krótkie i gorące, trwa krócej i wreszcie doczekaliśmy się pomidorów. – Miały być czerwone – mówiły zawiedzione dzieci z sąsiedztwa – a są zielone. – Cierpliwości, słonko przygrzeje mocniej i odpowiednio je pomaluje – odpowiadałam. Pomido-ry znali tutaj jedynie ze słyszenia, albo z książek, a o kalafiorach (cwietnaja kapusta), nie słyszeli nawet, tym bardziej nie mogli się doczekać, czy rzeczywiście będą kolorowe (jak brzmi ich nazwa w języku rosyjskim) oraz jak będą smakować. Z pierwszych zbiorów nie mieliśmy dla siebie dużo. Każdego chętnego do spróbowania, trzeba było poczęstować, lub dać do do-mu do ugotowania. Nowymi warzywami zainteresowała się kołchozowa pani agronom. Obie-cała, że się dowie jak i skąd sprowadzać takie nasiona. Ktokolwiek pytał ją o nie, zawsze od-powiadała, że wszystko jest na dobrej drodze. Dobrze, że trochę nasion zostawiłam sobie na następny rok i Ciocia Krystyna nie zawiodła i jeszcze trochę przysłała. Myślę, że udało się mieszkańcom kołchozu rozpowszechnić uprawę tych warzyw. W ten sposób mogliśmy się odwdzięczyć częściowo za dobroć i szczere serca mieszkańców. Wiem, że polubili i zaakceptowali nas nie tylko z powodu tych warzyw, ale ponieważ mąż nigdy nie odmawiał pomocy choremu o każdej porze dnia i nocy, tym bardziej, że starano się przysłać po niego jakikolwiek transport. Chyba, że było blisko to szedł pieszo. Ale było i tak, że zimą w zawieję śnieżną szedł do chorego 12 km.
W szpitalu pracowało się nam dobrze. Szpital dla obsługi całej okolicy – trzech miejscowości, był za mały. Czasem trzeba było dostawiać raskładuszki (lekkie, rozkładane łóżka), jeśli sprawa była pilna i poważna. Dobrze, że chociaż doraźnej pomocy udzielali felczerzy w punktach medycznych. Ci, co wymagali hospitalizacji, trafiali do szpitala w Leontiewce. Przyjmowano nawet z drobnymi sprawami chirurgicznymi np. skaleczenie, wymagające szycia. Leczono też dzieci, przeważnie z chorobami zakaźnymi lub zapaleniem płuc.
Personelu medycznego było zbyt mało, co odczuwało się bardzo, bo dyżury nocne były często. Zakłócały one cały porządek dnia, szczególnie jeśli noc była niespokojna i coś się działo. Nawet wolałam nie dyżurować z mężem, bo kłopot był wtedy z „inwentarzem”. Jeśli mia-łam dyżur, to mąż sam musiał przygrzewać wcześniej przygotowany obiad i nakarmić jeszcze zwierzęta.
Pisząc o warzywach nie wspomniałam o owocach. Nikt nie miał koło domu ani drzew ani krzewów owocowych. Zbierało się w lasach maliny, czarne porzeczki, poziomki, strącało się szyszki cedrowe, z których wyłuskiwano orzeszki, a te trzeba było jeszcze rozłupać jak ziaren-ka słonecznika. Zbieraliśmy także grzyby, z których część suszyliśmy na zimę do zupy grzybowej, pierogów z grzybami i bigosu.
Przy zrywaniu malin przeżyłam przygodę, którą przypominaliśmy sobie zawsze z Poldkiem jedząc maliny, nawet jeszcze w Polsce po powrocie z Syberii. Chodziliśmy na maliny z koszykami i to dość często. Było ich dużo, dorodnych i smacznych. Krzaki były wysokie i bardzo gęste, im głębiej się wchodziło, tym malin było więcej. Trzeba było odpowiednio się ubrać, aby się nie podrapać i nie zahaczyć ubrania, na nogi wkładało się wysokie gumiaki. Zawsze przy zrywaniu malin podjadaliśmy łakomie. Ale pewnego dnia słyszę, że Poldek mlaska, jak nigdy i pomrukuje z zadowolenia. Pytam więc: – Chyba trafiłeś na wyjątkowo smaczne i dojrzałe. – A on nie odpowiada, więc wychodzę ostrożnie z krzaków, patrząc przed siebie, aby nie wysypać uzbieranych malin. Słyszę, że ktoś obok również przeciska się przez krzaki – spojrzeliśmy przed siebie i nie wiem kto bardziej się przestraszył – ja czy niedźwiedź? Dobrze, że on był szybszy, bo moje nogi stały się bezwładne. – Z kim rozmawiałaś, Nadziu? – spytał mąż. – Myślałam, że z tobą, a to był ... niedźwiedź! – odpowiedziałam.
Teraz, gdy wspominam tamte czasy, nie mogę się nadziwić, ile było we mnie siły i chęci do życia, a tym samym do pracy. Do ciężkich prac, takich jak kopanie w ogródku, zawsze zgłaszali się chętni, tacy, co chcieli odwdzięczyć się za przysługę lub zarobić na poczęstunek czy parę kopiejek.
W domu rodzinnym nie musiałam ciężko pracować fizycznie, bo praca sprowadzała się tylko do pomocy Mamie przy sprzątaniu mieszkania lub praniu. W obozach ciężka praca fizyczna była ponad moje siły, przy jej wykonywaniu szukałam sposobu jak ją sobie ułatwić, co usprawnić i często się to udawało. Jeśli nie – to buntowałam się, a ze mną inne kobiety i to ze skutkiem. Pracowałam określoną ilość godzin: 10–12 dziennie. Potem, jeśli nie przypadał na mnie dzień sprzątania wspólnych pomieszczeń w obozie, to mogłam się umyć i położyć, aby nogi i kręgosłup mogły odpocząć, a ja najczęściej mocno zasypiałam. Na „swobodzie” nie było określonych godzin pracy, poza pracą zawodową, a tym samym odpoczynku. Tu robiłam wszystko dla siebie, dla nas, często kosztem snu. Poldek poma-gał mi chętnie w lżejszych pracach, nawet w kuchni, oszczędzałam go jednak z powodu jego choroby serca i dużej różnicy wieku. W domu był przede wszystkim zaopatrzeniowcem. Umiał te sprawy załatwiać, bo zaopatrzenie nie tylko w żywność ale również w artykuły przemysłowe, jak obuwie, odzież, bielizna, tkaniny – było bardzo złe. Wszystko rozchodziło się, nie trafiając na półki ani lady, bo kupowało się po błatu – czyli spod lady.
Muszę przyznać, że chociaż na wolności żyło się ciężko, ale to już nie był obóz, nie było ogrodzeń z drutami pod napięciem i wieżyczek ze strażnikami NKWD ze strzelbami, przygotowanymi do strzału. Nie było nakazów ani zakazów. Nikt mnie nie uderzył, ani w czasie śledztwa, ani podczas przeganiania, ale psychiczne znęcanie się w czasie przesłuchań było gorsze od bicia. Zdarzył się jednak przypadek, że dostałam kamieniem w głowę wraz z wiązanką przekleństw typowych dla Białorusinów np. żeby cię wilki zjadły, żebyś jutra nie doczekała itp. Zakończenie tej wiązanki było okropne – „ty faszystko!”. Wydarzyło się to przed stacją kolejową na Białorusi, gdzie brałyśmy wrzątek do picia, a obok toru kolejowego przechodziły Białorusinki i jedna z nich ugodziła mnie kamieniem. Najbardziej zabolało mnie to jedno słowo – faszystko! Mnie nazwać faszystką? Mnie, która tak się ich bała i była narażana w czasie okupacji, jeśli nie na śmierć natychmiastową to na wywiezienie do obozu koncentracyjnego.
Na Syberii było ciężko na wolności, jednak się powoli układało. Najbardziej bałam się koszmarnych snów, które mnie nawiedzały, zwłaszcza gdy byłam chora, lub coś mi dokuczało. Przeżywałam we śnie kolejny raz pobyty w obozach, w piwnicach więziennych z wodą do lub powyżej kostek, przesłuchania, transport w wagonach bydlęcych lub kilometrowe przemarsze w słoty jesienne, mrozy zimowe z obozów na stacje kolejowe lub odwrotnie.
Na szczęście senna mara mijała i zaczynał się nowy dzień pełen pracy i trosk. Dzięki naszej pracy zawodowej mieliśmy trochę pieniędzy. Dużo korzyści (nie licząc trudu) dawał nam ogród, z każdym rokiem lepsze wyniki, bo przecież dla nas było to coś nowego, na czym wca-le przedtem nie znaliśmy się. Większe osiągnięcia były również w hodowli – prosiaczek wyra-stał na spasionego prosiaka, kurki niosły więcej jaj, pojawił się kogut – „Piet’ka”, doszły ka-czuszki, którym brakowało miejsca do pływania, dlatego chętnie za nami i prosiaczkiem szły do rzeczki. Trudno było je zagnać do domu. Ale nauczyły się, że trzeba wracać, bo tam czeka je chyba pyszne (bo jadły łapczywie), przygotowane jedzenie. Nasze osiągnięcia uzyskiwaliśmy kosztem wypoczynku, a nawet snu. Dla odprężenia lubiłam haftować, gdy mąż czytał głośno, bo mnie już czasu brakowało na czytanie książek.
W wyżywieniu też zaszły duże zmiany, szczególnie od 1952 r., odkąd mieliśmy własne warzywa, które umożliwiały nam urozmaicenie jadłospisu.
Pamiętam dobrze ten rok, szczególnie Boże Narodzenie. Była własnoręcznie ścięta w lesie choinka, ustrojona na biało: watą, gwiazdkami, robionymi z papierowych paseczków, jeży-kami i kulkami z białej, cienkiej bibułki – tym co między innymi było w domu rodzinnym na choince, co z siostrami robiłam przed świętami. Chcąc czymś zająć w szpitalu chore dzieci, które mogły już wstawać – pokazałam co i z czego można zrobić do przybrania świątecznej choineczki. Dzieci były zachwycone, że będą miały nowe cacka na choinkę... noworoczną! W ten sposób zorientowałam się, że nie mogę wychylać się ze świętami Bożego Narodzenia. To nie obóz, gdzie spędzono ludzi różnej narodowości i wyznania z Europy i Azji.
W domu obchodziliśmy swoje święta, a w szpitalu Sylwester i Nowy Rok.
Tak mijały rok za rokiem, dostawałam listy od Cioci. Listy od pozostałej rodziny z Wileńszczyzny nie dochodziły, chociaż niektórzy mieli nasz adres, ale albo nie pisali, albo listy nie docierały do moich rąk. Nie dochodziły listy od Rodziców bezpośrednio, tylko te przysyłane za pośrednictwem Cioci. Jakie było moje zdziwienie i radość, gdy otrzymałam list od najmłodszej siostry Leny i to z jej zdjęciem, zrobionym po maturze. Przecież ta wkładka była wyczuwalna pod palcami i koperta inna, i znaczki pocztowe – a nie znalazł się w koszu czy na biurku w NKWD. Następnych listów nie dostarczono, chociaż były z Łodzi wysyłane. Nie trafiła w moje ręce również paczka od Rodziców; zawierała sukienką kretonową, spódnicę z wełny i trochę bielizny osobistej. Wszystko jak wymagały przepisy było nowe, z metkami, zawierającymi cenę. Wszystko dozwolone i sprawdzone, pudełko płótnem obszyte, sznurkiem związane, końce sznurka zalakowane i ostemplowane przez odpowiednie władze w Warszawie i z Warszawy, z Poczty Głównej wysłane.
Władze miejscowe nie dokuczały nam zbytnio. Na odwrót, cieszyliśmy się coraz lepszą opinią. W Milicji dowiedzieliśmy się przy jakiejś okazji, że od 1951 r. obowiązuje zakaz posyłania kobiet do robót przy wyrębie lasu. Westchnęłam, mówiąc: – Szkoda, że nie obowiązywał, gdy mnie posyłano do tej pracy. – Wciąż myślałam, dlaczego nam to powiedziano. Czy tylko po to, aby pochwalić władzę radziecką, że dba o dobro deportowanych? Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że był to zakaz formalny, bo kobiety nadal pracowały w lesie. To obudziło naszą czujność, aby analizować każde słowo, co ono ma lub może oznaczać. Skoro mowa, że jest zakaz posyłania do tej pracy kobiet, to może oznaczać, że obowiązuje od daty ogłoszenia, a nie musi obejmować już pracujące w lesie kobiety.
W 1952 r. przysłano nam zawiadomienia, że obywatele ZSRR zostają wraz z rodzinami i potomkami przypisani do ostatniego miejsca pobytu. Mąż chciał podpisać, bo to tylko podano nam do wiadomości i nas nie dotyczy. Dobrze, że uparłam się, abyśmy na wszelki wypadek nie podpisywali. Przekonałam męża, że skoro podpiszemy, to zinterpretują to tak, że chcemy tu pozostać i podsuną nam wniosek lub prośbę o przyznanie nam obywatelstwa ZSRR. Zostawiliśmy więc pismo bez odpowiedzi. Po pewnym czasie poproszono nas o wzięcie udziału w głosowaniu na kandydatów, już nie pamiętam, czy do władz lokalnych czy wyższych. Od-mówiliśmy, tłumacząc, że nie jesteśmy obywatelami radzieckimi. – Ale możecie w każdej chwili nimi zostać, prosimy wypełnić tylko ankiety i podpisać – odpowiedziano nam. Znów odmówiliśmy, podając wciąż ten sam powód: obywatelstwo polskie, z którego nie zrezygnujemy.
W następnym roku znów zaproszono nas do Milicji, już nie do Tiuchtietie, ale do Krasnojarska. Tym razem po prostu podsunięto nam do podpisu wypełnione ankiety, mówiąc wprost: – Prosimy przeczytać czy wszystko się zgadza i podpiszcie. – Tym razem mąż był szybszy ode mnie, mówiąc: – Dane się zgadzają, ale my nie wyrażamy zgody, podtrzymujemy nasze postanowienie pozostania obywatelami polskimi i powrotu do kraju. – To było nasze jednomyślne postanowienie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że za bardzo interesują się nami, że naciskają abyśmy przyjęli ich obywatelstwo. Nasz upór może sprawić, że posuną się dalej i mogą np. utrudniać nam życie. Co zrobimy, jeśli postanowią nas ukarać i zwolnić z pracy w szpitalu, a zaproponować pracę w kołchozie? Co wtedy będzie? Postanowiłam prosić o pomoc Rodziców, bo nas chyba chcą zatrzymać władze z Krasnojarska. Ojciec wspominał, że chce zwrócić się do Prezydenta PRL z prośbą o umożliwienie nam powrotu do ojczyzny po odbytej karze.
Tymczasem nie zamierzano nas zwolnić z pracy w Leontiewce, ale zaproponowano dok-torowi przeniesienie do Szpitala Rejonowego w Tiuchtietie, w charakterze ftyzjatry. Głowiliśmy się znów, o co tu chodzi; czy tym przeniesieniem na stanowisko ordynatora chcą nas może zmusić do uległości? Propozycja była kusząca, oznaczała ona bowiem: – większe ( rejonowe) miasteczko, gdzie był kościół katolicki, cerkiew prawosławna,
– szpital o pięciu oddziałach; budynki przetrwały, choć drewniane (z cedru syberyjskiego) do naszych czasów, a wybudowane były przed I wojną światową,
– większe zarobki,
– lepsze zaopatrzenie.
Przy okazji i ja skorzystałabym, bo od 9 lipca znalazł się nawet etat pielęgniarki na pediatrycznym oddziale zakaźnym.
Mąż zaczął pracować 24 czerwca 1954 r. Zostałam jeszcze do 30 czerwca 1954 r. w Leontiewce, miałam więc czas na spakowanie wszystkiego, co można było zabrać do miasta.
Z nowymi lokatorami naszego mieszkania umówiłam się, że przywiozą nam do Tiuchtietu połowę zbiorów naszych warzyw. Za inwentarz zapłacili, z tym że prosiak miał być do podziału. Tylko kotka pojechała ze mną, gdzie czekało już na mnie mieszkanie do uporządkowania. Rozpoczęłam pracę w szpitalu od 9 lipca 1954 r. Było to już ponad rok od śmierci Stalina i w czasie krótkiej odwilży Malenkowa. Może ten fakt spowodował, że zatrudniono nas w większym rejonowym szpitalu (rajbolnica). A może to, że mąż dał się poznać, jako dobry człowiek i lekarz? Pracował w szpitalach obozowych jako internista, ftyzjatra i rentgenolog, a w Tiuchtiecie asystował nawet przy zabiegach chirurgicznych. Zachowały się dwa wycinki z miejscowej prasy z podziękowaniami (m.in. również dla dr Leopolda Altera) za pomyślny przebieg operacji (rozdz. VIII, zał. 4 , str. 17). A w książeczce pracy (zał. 5), w części pochwały i nagrody są dwa wpisy:
1. podziękowanie za dobrą obsługę lekarską ludności Tiuchtietu
2. podziękowanie za sumienną pracę w Tiuchtietskim Rejonowym Szpitalu, podpisane przez kierownika Rejonowego Wydziału Zdrowia – Sitnikowa.
Na początku sierpnia 1954 r. otrzymałam w Milicji zaświadczenie z okazji amnestii (zał. Nr 8), wydane na podstawie Dekretu Rady Najwyższej ZSRR dla Nadziei Bobrowko, skazanej dnia 26 września 1947 r. przez Specjalną Komisję przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych ZSRR, z artykułu 58-3 i 58-11 Kodeksu RSFRR na pozbawienie wolności na lat pięć i znajdującej się na zesłaniu w Kraju Krasnojarskim, że na podstawie rozporządzenia MSW i Prokuratury ZSRR z dnia 24 kwietnia 1954 r. zostaje zwolniona z zesłania z dniem 12 sierp-nia 1954 r., łącznie ze spowodowaniem zatarcia skazania. Oczywiście, nie przyjęłam powyż-szego oświadczenia, bo wpisano mi obywatelstwo ZSRR, żądając zamiany obywatelstwa na polskie. Dnia 12 sierpnia 1954 r. otrzymałam nowe, zmienione zaświadczenie, tylko nie o to chodziło; podano, że jestem obywatelką polską ale narodowości rosyjskiej. Znów nie chciałam przyjąć takiego zaświadczenia. Zastraszono mnie w Milicji, że już więcej nie zmienią treści; jeśli nie wezmę tego to pozostanę nadal zsylną. Cóż miałam robić, aby tylko zwolniono mnie z zesłania, przyjęłam. Mężowi nie wydano nawet takiego zaświadczenia z okazji amnestii. Rozpoczęłam starania. Napisałam do Ambasady Polskiej w Moskwie, bo już pod koniec lipca dostałam wiadomość od Ojca, że wysłał prośbę do Prezydenta PRL Bolesława Bieruta (jeszcze w połowie 1953 r.) o pomoc w powrocie N. Bobrowko i jej męża dr med. L. Altera z Syberii do kraju. Otrzymał list z kancelarii Prezydenta, że musi jeszcze dołączyć oświadcze-nie, że zobowiązuje się zapewnić córce i zięciowi środki pełnego utrzymania wraz z mieszkaniem, które potrzebne było do złożenia odnośnym władzom ZSRR 

 W związku z tym, że sprawa naszego powrotu do Polski ruszyła, Rodzice ośmielili się mnie o tym powiadomić. Nie chcieli pisać wcześniej, gdyż długo nie było żadnej odpowiedzi. Okazało się jeszcze potem, że to nie wszystko. W 1955 r. Ojciec otrzymał pismo z Kancelarii Prezydenta, że potrzebne jest jeszcze zaświadczenie, że oboje jesteśmy obywatelami polskimi. Takie pismo można było uzyskać w Prezydium Rady Narodowej m. st. Warszawy w Wydziale Społeczno-Administracyjnym, który na mocy upoważnienia Prezydium Rady Ministrów sprawdzi i wystawi takie zaświadczenie (wystawiono je 22 kwietnia 1956 r.). Do-dano tam, że Prezydium Rady Ministrów wyraża zgodę na przyjazd w/w z ZSRR do Polski na wezwanie Ojca – teścia, który zobowiązał się sprowadzonym zapewnić środki utrzymania po ich przyjeździe (zał. nr 10).
Na moje pisma do Ambasady Polskiej w Moskwie dostałam odpowiedź z dnia 12 listo-pada 1955 r. wraz z paszportem konsularnym dla mnie na wyjazd do kraju oraz zalecenie zwrócenia się do Wydziału Wiz i Rejestracji przy Urzędzie Milicji Krasnojarskiego Kraju, celem uzyskania wyjazdowej wizy radzieckiej (zał. 11). Razem z moim paszportem przysłano również list gwarancyjny dla męża, który należało złożyć również do Wydziału Wiz I Rejestracji wraz z podaniem o wyjazd do Polski (zał. jw.).
Z oryginałów dokumentów robiłam odpisy, które były potwierdzane przez przewodniczącą Rady Rejonowej w Tiuchtiecie, p. Targońską, która miała uprawnienia notariusza. Odpisy nie zawsze były honorowane, ale chociaż część dokumentów zachowałam w oryginale.
Z paszportu konsularnego nie skorzystałam. Chcieliśmy wyjechać razem, czekaliśmy, kiedy zostaną załatwione wszystkie formalności związane z wyjazdem.
W dniu 30 listopada 1955 r. zakomunikowano nam obojgu, że jesteśmy na liście repatria-cyjnej do Polski, przewidywany wyjazd w połowie grudnia. Oddałam paszport, chociaż mia-łam pewne wątpliwości, ale to była prawda – wyjechaliśmy. Zwolniłam się z pracy 6 grudnia, mąż 9-tego. Chciałam bez pośpiechu zapakować to, co można było zabrać. Było tego sporo. Nie chcieliśmy znów zaczynać od zera, skoro można było rzeczy nadać na bagaż. Resztę roz-daliśmy potrzebującym. Urządzono nam w szpitalu serdeczne pożegnanie. Lekarz naczelny – doktor Koczurowa, gorąco nam podziękowała w imieniu wszystkich lekarzy, pielęgniarek, sanitariuszy, kucharek, salowych, sprzątaczek, co nie przeszkodziło każdemu z osobna złożyć życzenia pomyślnej podróży i szczęśliwego dotarcia do ojczyzny oraz dalszych sukcesów i osiągnięć w pracy i życiu osobistym.
Już od 12 do 16 grudnia 1955 r. czekaliśmy w wagonie na stacji w Krasnojarsku, póki nie dojedzie z całego Krasnojarskiego Kraju reszta repatriantów. Pociąg składał się z 16 wa-gonów osobowych, nie licząc służbowego, pocztowego i bagażowego. Każdy miał swoje miejsce – kuszetkę. Ruszył na zachód 16 grudnia 1955 r. – do Przemyśla. Kilka razy zatrzy-mywał się w nocy na gorące obiady w restauracjach na stacjach kolejowych.
Jeszcze przed przekroczeniem granicy polsko-sowieckiej dotarli do naszego wagonu kontrolerzy straży pogranicznej, kolejowej i NKWD. Do przedziału weszło trzech mężczyzn, ucie-szyłam się, bo pomyślałam, że skoro nie ma kobiety to nie będzie rewizji osobistej. Nie było. Wszyscy staliśmy na korytarzu. Przetrząsnęli nam bagaże. Najważniejsze dokumenty miałam przy sobie, część męża w jego portfelu w tylnej kieszeni spodni zamiast w marynarce. Pomaca-li tylko wewnętrzne kieszenie marynarek, które wisiały nad kuszetkami. Moja torebka leżała na mojej kuszetce między poduszką a boczną ścianką przedziału, zabrano wszystkie papiery, nawet jeśli nie były dokumentami. Wśród zabranych – przeważnie kopii pism – była moja książeczka pracy i tej mi było najbardziej szkoda. Zdawało mi się, że jeśli dołożę swoją książeczkę do książeczki męża, to będzie za gruba warstwa.
Po sprawdzeniu dokumentów jedne emocje opadły, ale zaczęły się drugie – radosne, że już jesteśmy blisko granicy, że zaczniemy nowe życie, w nowych warunkach, wśród swoich. Czy szybko się przyzwyczaimy do zmiany? Jak nam się ułoży życie? Były więc i chwile za-dumy. Chociaż może nie wszyscy zdążyli pomyśleć o przyszłości. Najważniejsze, że najgorsze było już poza nami. Cieszyliśmy się i uczciliśmy te chwile ... toastem! Okazało się, że więk-szość pasażerów była przygotowana do tego toastu. Nikt nie zdążył zjeść kolacji o właściwej porze, bo przeszkodziła temu kontrola dokumentów; więc teraz i ja wyciągnęłam z torby podróżnej ostatnie zapasy prowiantu, chociaż nie byliśmy głodni, przyłączyliśmy się do uczty. Zaczęło się robić coraz weselej, śmiech i śpiew towarzyszył tej radości. Zrobił się ruch na korytarzu, wciąż ktoś przechodził, zaglądał, w pewnej chwili usłyszałam: – Nadziu, to – Był to Janek Danielewicz z Łodzi.
Przysiadł się do nas i dalszą podróż przegadaliśmy o zna-jomych spotkanych na Syberii, o swoich przeżyciach i o planach na przyszłość. To on nam powiedział, że „Sybir” w języku tatarskim oznacza „uśpiony Kraj”, a przytaknęli mu panowie i dodali, że raczej – „kraj uśpionych”.
W nocy z 29/30 grudnia przekroczyliśmy granicę i przybyliśmy do polskiego Punktu Re-patriacyjnego w Giżycku na Mazurach. Zabrano nasze dokumenty repatriacyjne wydane w Krasnojarsku, wydano nowe – polskie (zał. 7 i 12). Mogliśmy się wykąpać, wyspać i najeść do syta. W dniu 2 stycznia 1956 r. każdy repatriant otrzymał 1000 zł i „Zaświadczenie na kredytowany przejazd i przewóz bagażu”.
Piątego stycznia po drodze do Łodzi, wysiedliśmy w Warszawie i byliśmy w Ministerstwie Zdrowia. W archiwum odszukano informację, że dr Leopold Alter ukończył studia medyczne we Lwowie w 1925 r. Pokazaliśmy zresztą przysłane z archiwum Lwowskiego Uniwersytetu zaświadczenie, że ukończył rzeczywiście w 1925 r. Wydział Lekarski Oddziału Leczniczego Lwowskiego Uniwersytetu, które zostało wystawione na żądanie Centralnego Szpitala Ozierstroja, gdzie doktor Alter pracował na Oddziale Terapeutycznym 1,5 roku.
W Łodzi była praca dla doktora, ale nie zapewniano mieszkania. Zaproponowano, jeśli w Łodzi się nie uda, skierowanie do Sanatorium Przeciwgruźliczego w Sokołowsku, w powiecie wałbrzyskim, w charakterze lekarza ftyzjatry. Praca spokojna, mieszkanie zapewnione i przy okazji można będzie z żoną leczyć posyberyjskie dolegliwości.
Do Łodzi przybyliśmy krótko przed północą (o 23.45). Jakie radosne było powitanie, i łzy szczęścia, i śmiech oraz rozmowy do rana.
Dopiero w połowie stycznia wybraliśmy się do Sokołowska. Wiedziałam, że długo tam nie będę, tylko tyle – „żeby się pozbierać” i jak mówili w Ministerstwie Zdrowia „podleczyć” posyberyjskie dolegliwości. W Łodzi bowiem zastałam Rodziców w bardzo złym stanie zdrowia, potrzebowali fachowej opieki. Po dwóch miesiącach pobytu w sanatorium wróciłam sama do Łodzi. Opiekując się Rodzicami, podjęłam pracę pielęgniarki przy kąpielach leczniczych w Łaźniach Miejskich w Łodzi. Przygotowywałam się też do egzaminu. W listopadzie tegoż roku otrzymałam dyplom pielęgniarski. 30 listopada 1957 r. zmarła moja Mama. Stan zdrowia Ojca się poprawił, zamieszkała z Nim moja młodsza siostra Anastazja, która poprosiła o przeniesienie do Łodzi z pracy w Powiatowym Szpitalu w Brzezinach k. Łodzi. Miała okazję, by zrobić specjalizację z ginekologii i położnictwa.
Wymówiłam pracę w Łaźniach i przeniosłam się do Rabki-Zdroju, gdzie pracował już mój mąż od 4 lipca 1956 r. w sanatorium PKP dla dzieci. Będąc jeszcze w Sokołowsku odnalazł rodzinę: siostrę Elżbietę i szwagra dr med. Józefa Oktawca – lekarza pracującego w Śląskim Sanatorium im. Pstrowskiego dla dzieci, gdzie i ja zaczęłam pracę w charakterze pielęgniarki na oddziale zakaźnym od 1 marca 1958 r.
Od 1 marca 1965 r. zatrudniona zastałam w Sanatorium PKP dla dzieci, gdzie pracował mój mąż na stanowisku ordynatora. Ja pracowałam jako pielęgniarka oddziałowa do 1 sierpnia 1976 r., gdyż po ukończeniu 55 lat mogłam przejść na emeryturę PKP.
10 marca 1980 r. zmarł mój mąż. Od jego śmierci mieszkam sama, pobieram rentę r-dzinną, gdyż okazała się korzystniejsza od mojej. Dodatkowej pracy nigdy nie podejmowa-łam, gdyż po przyjeździe do Rabki pomyślałam, że jeszcze nie jest za późno dokończyć szkołę średnią, przerwaną przez okupację niemiecką i deportację radziecką. Po egzaminie wstępnym mogłam pójść do klasy maturalnej Liceum dla Pracujących w Krakowie, ale wolałam rozpo-

cząć naukę od pierwszej klasy liceum ogólnokształcącego, aby się lepiej zapoznać z materiałem wszystkich przedmiotów, przerabianych w liceum. Było ciężko prowadzić dom, pracować na różne zmiany, a potem jeszcze uczyć się po nocach i wreszcie jeździć w każdą sobotę i niedzielę do Krakowa, na wykłady i klasówki z przerobionego w ciągu tygodnia w domu materiału.
O dodatkowej pracy nie mogło być mowy nawet po zdaniu matury. Mąż zaczął poważ-nie chorować, a po jego śmierci mój stan zdrowia się pogorszył: dwa razy miałam zawał serca, usunięto mi pęcherzyk żółciowy, dokuczało zwyrodnienie stawów i kręgosłupa, kończyn, nadciśnienie tętnicze i nadczynność tarczycy.
Dla mnie ze względu na stan serca, wysokie ciśnienie i chorobę tarczycy – Łódź byłaby zdrowszym miastem. Chciałam się przenieść tam, gdzie mieszkają moje Siostry, siostrzenica i siostrzeniec z rodzinami. Nawet znalazłam chętnych na zamianę mojego mieszkania na mieszkanie w Łodzi, skąd chętnie uciekają rodziny z dziećmi – alergikami. W ostatniej chwili rozmyśliłam się i zostałam. Czy aż tak zapuściłam tu korzenie? Czy szkoda mi było zastawić ukochane góry, które dobrze poznaliśmy wędrując po nich, póki nam sił starczyło? Może raczej boję się w moim wieku przeprowadzki? Chyba wszystkie wymienione przyczyny razem zadecydowały, że zostałam. Na razie chociaż mam miejsce na cmentarzu przy mężu i jego matce, chcę wrócić chociaż po śmierci do swoich. Chcę spoczywać przy Rodzicach, z którymi byłam tylko 24 lata i te dwa niecałe – po moim powrocie z tułaczki po Syberii.

V. ZAKOŃCZENIE

Zadaję sobie pytanie – dlaczego dopiero po czterdziestu latach od powrotu do kraju po-stanowiłam napisać moje wspomnienia z Syberii?
Zachowałam przecież sporo dokumentów z mojego i męża pobytu na Syberii. Sporo notatek, zwłaszcza dotyczących czasu i miejsca kolejnych pobytów w więzieniach, łagrach i na zesłaniu.
Pozostałe zdarzenia i przeżycia mam nie tylko w pamięci, ale również w sercu. Gorzej jest z nazwiskami, te już przeważnie uleciały z pamięci. Z pewnością po powrocie do ojczyzny nie było odpowiedniego klimatu na szczere wyznania. Ale to nie tylko kwestia czasów, w ja-kich żyliśmy. To po prostu przeżycia były jeszcze zbyt świeże i bolesne. Nie miałam do nich odpowiedniego dystansu, aby je przelać na papier. Ponadto wpadłam w wir nowego życia. Musiałam i chciałam nadrobić wykształcenie ogólne, podnieść kwalifikacje z zakresu pielęgniarstwa, jednocześnie pracować zawodowo i prowadzić dom.
Często wracaliśmy z mężem do przeszłości. Przy każdej okazji porównywaliśmy nasze życie tu i tam. Z całego serca współczuliśmy tym, którzy nie mogli wrócić do swojej ojczyzny. Nie pisaliśmy listów do przyjaciół, aby nie pogłębiać, jak nam się wydawało, ich żalu, czy wzbudzać zazdrości. Może popełnialiśmy błąd, że nie podtrzymywaliśmy ich nadziei na po-wrót, wiedząc, ile nadzieja i wiara znaczy w życiu człowieka!
Sami przekonaliśmy się, że warunkiem przeżycia w więzieniach i obozach było zachowa-nie równowagi ducha, spokoju oraz optymizmu, czyli po prostu wiary w to, że wszystko mija i ma swój kres. Ta wiara i nadzieja podtrzymywała nas nie tylko moralnie i duchowo, ale również fizycznie.
Zrozumiałam, że póki istnieje nadzieja – bez względu na to, jak trudno i ciężko mi było – to jednak warto było żyć! Zapamiętałam powiedziane przez starszą kobietę w więzieniu swierdłowskim staroruskie przysłowie: „Nadzieja umiera ostatnia”. A ja miałam nadzieję! Jestem przecież nomen-omen – NADZIEJA.
Jako zodiakalny Baran umiem uparcie walczyć z przeciwnościami losu. Jestem odważna i odpowiedzialna. Moją silną stroną jest improwizacja i szybkość działania, logiczne myślenie i dedukcja. Nigdy nie pogodziłam się z losem. Nie zwątpiłam w miłosierdzie Boga i nie utraci-łam wiary w człowieczeństwo.
Do tego miałam szczęście, że spotykałam nie tylko ludzi złych i zawistnych, ale również życzliwych i wyrozumiałych, nie tylko wśród więźniarek czy współtowarzyszek obozowych, ale również wśród obozowego nadzoru i kierownictwa. Zawsze i wszędzie znalazł się ktoś odporniejszy psychicznie, a jednocześnie wrażliwy na cierpienia i niezaradność innych, ktoś, kto chciał pomóc innym. Człowiek samotny i zagubiony, wpadał szybko w apatię. Jeżeli nie miał nikogo, kto by mu pomógł fizycznie albo moralnie, tracił szybko siły, poddawał się i umierał.
Wystarczyło, jeśli w obozie było kilka osób, które nie traciły wiary ani nadziei, to ich po-stawa i zachowanie przyciągało do siebie ludzi, którzy potrzebowali ciepła, otuchy i przyjaźni. Dlatego w obozach ludzie trzymali się razem w mniejszych lub większych grupach, niezależnie od narodowości, rasy i wiary. W ten sposób pomagali sobie nawzajem. Dlatego nie utraciłam wiary, że w najbardziej ekstremalnych warunkach człowiek może zachować swoją godność, a na tym polega przecież nasze człowieczeństwo.
Bywało, że traktowano mnie jak „wtyczkę”, co bardzo bolało. Widząc, że moja pomoc w porozumiewaniu się koleżanek z nadzorem obozowym daje efekty, że obie strony są zadowolone, robiłam to chętnie. Zresztą to niektóre koleżanki wskazały na mnie jako tłumacza, znającego języki: polski, rosyjski i niemiecki. Potem jednak mówiły mi, że „twój długi nos może sprawić ci kłopoty”. Nie dociekałam, co miały na myśli. Odwrotnie, słabsza fizycznie, stałam się silniejsza i odporniejsza na stresy. Nie bałam się bronić prawdy, którą wygarniałam każde-mu, nawet naczelnikowi obozu, jeśli zasłużył. Protestowałam, gdy komuś działa się krzywda, gdy praca był za ciężka i przekraczała możliwości kobiety. Nie zawsze takie postępowanie było skuteczne. Kilka razy ściągnęłam na siebie gniew i zemstę „naczalstwa” – pozbywano się mnie, wysyłając do innego, oczywiście gorszego obozu lub więzienia. Zresztą „etapy”, tj. prze-rzucanie z jednego obozu do drugiego był jednym ze sposobów znęcania się nad ludźmi, bo transport o różnych porach roku, do tego w wagonach bydlęcych, na gołych deskach, jest wyczerpujący fizycznie i psychicznie. Tym bardziej, że zrywały się zawiązane przyjaźnie i często człowiek znowu czuł się zagubiony i samotny. I o to chodziło! Strach przed niewiadomym był okropny. Narzucano etapy odgórnie, bo kierownictwo obozów również nie lubiło ich, bo wprowadzały one zamieszanie i różnego rodzaju kłopoty z przybyłymi, póki się wszystko nie dotarło.
Potrafiłam też prosić, gdy tego wymagała sytuacja. Nie bałam się żadnej pracy, byle tylko była na miarę moich sił, byle nie na mrozie, bo byłam zmarźlaczką. Również nie tam, gdzie dokuczały niemiłosiernie komary, moszki i inne owady, bo byłam i jestem nadal alergikiem. Po ukąszeniu występowały odczyny alergiczne w różnej postaci: obrzęki, swędzenie, wysypka, duszność, katar. Prosiłam dlatego o inną pracę, taką jak prowadzenie kartoteki, pomoc w księgowości, bo to już umiałam, a zresztą chętnie i szybko się uczyłam. Powtarzałam, że w biurze czy szpitalu będzie ze mnie większy pożytek, niż z pracy na powietrzu. Sama musiałam zadbać o siebie, bo dużo nie brakowało, że wymęczona, zadręczona i zastraszona śledztwem, ciężką pracą, głodna, chora i cierpiąca zostałabym szybko jak inne dochodiagą.
Nawiązałam kontakt z rodziną Rodziców. To dzięki nim otrzymywałam skromne paczki oraz listy, również od Rodziców z Łodzi, a moja korespondencja za pośrednictwem Cioci, zamieszkałej na Wileńszczyźnie, trafiała do Nich. Ta korespondencja z domem była dla mnie bardzo ważna, podtrzymywała mnie na duchu i pozwalała uwierzyć, że jeszcze się zobaczymy, że znów będziemy razem.
Punktem zwrotnym, już po zwolnieniu z obozu na „wolność” – było spotkanie z doktorem Leopoldem Alterem, z którym związałam swój los i swoje życie.
Na wolności w Leontiewce koło Tiuchtietu, gdzie zamieszkaliśmy i pracowaliśmy – mieszkańcy kołchozu zaskoczyli nas chęcią służenia pomocą, radą i wsparciem. Sami żyli biednie i w niedostatku, a my zaczynaliśmy od przysłowiowego zera. Czuli się w obowiązku pomóc nam, jako sąsiadom w potrzebie. Pomoc ta była spontaniczna i szczera.
Muszę się przyznać otwarcie, że w czasie pobytu w ZSRR nabawiliśmy się brzydkiej przywary – jaką jest podejrzliwość. Tam cecha ta była wręcz niezbędna, aby mieć się na baczności, nie powiedzieć czegoś za wiele, zwłaszcza w więzieniu. Jeszcze dotychczas wychwytuję fałsz w czyichś słowach, czy obłudę we wzroku. Chciałabym pozbyć się nieufności w stosunku do ludzi, ale okazuje się, że czasem jest ona potrzebna. Ludzie bowiem w pogoni za pieniędzmi często tracą swą godność.
Nasze przeżycia odbiły się na naszym zdrowiu. Przeszłam na emeryturę w wieku 55 lat. Mój schorowany mąż potrzebował fachowej opieki. Długo chorował, zmarł w wieku 80 lat.
Ja wyczerpana ciężką pracą i chorobami, które mnie nękały na Syberii, i te których nabawiłam się po powrocie do kraju, po śmierci męża, skorzystałam z możliwości zamiany swej emerytury na rentę rodzinną po mężu, korzystniejszą od mojej. Jestem twarda, nie poddaję się i żyję, łatwo się nie załamuję! Już nie mam z kim wracać pamięcią do tamtych lat i przeżyć. Czasem przywołuję, ale tylko przyjemne wydarzenia. Jestem z natury pogodna, nie noszę zbyt długo urazy w sercu, nie mam skłonności do pamiętania doznanych krzywd, przykrości, upokorzeń, nie jestem pamiętliwa.
Za cierpienia i śmierć niewinnych ludzi winny jest reżim komunistyczny, który nawet swoich ludzi nie żałował. Okrutna i zawiła to polityka. Ktoś w jednym obozie powiedział, że „polityka to pranie brudów w białych rękawiczkach”.
Odpowiem na swoje własne pytanie, dlaczego dopiero teraz napisałam swoje wspomnienia (1995–1996 r.). Emocje już opadły i mogłam obiektywnie spojrzeć w przeszłość. Moje wspomnienia to nie tylko suche fakty, to refleksje, wynikające z głębokiego zastanowienia i rozmyślań.
Do pisania wspomnień zachęcona zostałam przez całą moją Rodzinę, przez Związek Sybiraków w Krakowie, do którego należę (zaśw. Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych nr 472687 z dn. 2 XII 1993 r.), również przez wyświetlone przez TVP reportaże np. „Życie na czerwono”.
Jakże różne były losy tych ludzi! Ale jedno jest wspólne – bolesne, ciężkie przeżycia, wielkie cierpienia czyli po prostu gehenna.

VI. POSŁOWIE

Nadzieja Alter z domu Bobrowko nie może już podpisać swoich „WSPOMNIEŃ SYBIRACZKI”.


Zmarła w dniu 22 maja 1999 r., w wieku 78 lat w Rabce-Zdroju. Pochowana została zgodnie z życzeniem – w Łodzi na cmentarzu na Dołach – przy Rodzicach.
Zaczęła pisać swoje wspomnienia po czterdziestu latach, tj. w 1995 r., poprawiała i uzupełniała jeszcze w roku następnym. Pisała długo, bo wciąż przeżywała wszystko ponownie, odłożyła całość na „potem” i już nie mogła się podjąć przepisania „na czysto”.
Prosiła mnie – najmłodszą siostrę (Helenę), gdy byłam u niej ostatni raz w Rabce w 1997 r. jesienią, gdy zachorowała na zapalenie płuc – o przepisanie tekstu. Zgodziłam się chętnie, że przyjadę po Nowym Roku, przeczytamy razem, może potrzebne będą jakieś uzupełnienia, czy poprawki, to zrobimy to już razem.
W następnym roku – 1998, wypadkowi uległa nasza średnia siostra – Anastazja i nie udało mi się spełnić przyrzeczenia. Nadzia pocieszała mnie, abym nie martwiła się, bo czuje się dobrze, pomagają Jej sąsiadki, a rękopis może jeszcze poczekać.
Wszystkie notatki Nadzi zabrałam dopiero, gdy opróżniałam mieszkanie w końcu 1999 r. Przeczytałam całość jeszcze będąc w Rabce i zrozumiałam, dlaczego z takim trudem szło pisanie Autorce, skoro i ja potrzebuję pewnego dystansu, zanim zabiorę się do pisania. Wiem, że przy Jej pomocy można byłoby jeszcze uzupełnić, rozszerzyć lub wykreślić pewne zdania. Ale takie jest życie, że nie bierze pod uwagę naszych planów i zamierzeń.


Helena Kiszkiel

Źródło: rocznik "My Sybiracy"
sybiracylubaczowhttps://www.blogger.com/profile/00996088755032966757 2017-01-25T12:12:20.829+01:00 Moje życie - lata 1939-1946 - Barbara Michalik


  Moje życie - lata 1939-1946 - Barbara Michalik


1. Ostatnie przedwojenne lato. Wybuch wojny i wkroczenie Sowietów

Urodziłam się 24.11.1919 r. w Brześciu n. Bugiem w rodzinie Jana Rodziewicza i Katarzyny z d. Skarpetkowskiej. Po zdaniu egzaminu maturalnego w Brześciu rozpoczęłam w 1937 r. studia na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
Wybuch wojny zastaje mnie w Wilnie. Kopiemy rowy przeciwlotnicze, pełnię wyznaczone dyżury na strychu domu.

W niedzielę, 17 września – jak grom z jasnego nieba spada wiadomość o wystąpieniu Mołotowa i zapowiedź zajęcia przez Związek Radziecki wschodnich ziem Polski.
Ze ściśniętym sercem patrzyliśmy na gorączkowo przygotowywaną ewakuację pobliskiego starostwa, gdy w poniedziałek rano uderza nowa nieprawdopodobna wiadomość: – „Polski lotnik zabił Hitlera, Berlin płonie, polskie wojsko idzie na Prusy !!.” Pobudzeni uliczną plotką wylegamy na ulice, żegnamy żołnierzy kwiatami, cukierkami. Uniesieniu nie ma granic, tym straszniejsze jest wyjaśnienie, gdy ktoś woła: „Wojsko Polskie opuszcza Wilno, ale nie idzie na Prusy, ucieka na Litwę, bolszewicy już są na Lipówce, na przedmieściu!!!” Nocą toczą się walki o dworzec kolejowy, o most na Wilii. Walczyła młodzież.

19 września przed bramą naszego zabytkowego domu stanął sowiecki czołg. W dużej sklepionej bramie gromadzili się bez przerwy zaniepokojeni i przybici lokatorzy.
Przed Ostrą Bramą klęczące tłumy, szlochając modlą się do Królowej 



Korony Polskiej. Jeżdżące uparcie wojskowe ciężarówki niemal ocierają się o klęczących. Ulice zaśmiecone, wszędzie grupki ludności, przeważnie żydowskiej, otaczają czerwonoarmistów, reklamujących życie w Związku Radzieckim. W pewnym momencie dobiega mnie wypowiedź żołnierza: „u nas nie ma więzień”. Tego nigdy bym nie wymyśliła! Propaganda do obłędu, żołnierze w burych szynelach, broń na parcianych pasach, buty z cholewami brezentowymi, nasyconymi dziegciem. Przeżywamy dekorowanie miasta czerwonymi szmatami. Pamiętam, jak wszyscyśmy, lokatorzy domu, płakali, gdy dozorczyni, także płacząc wyniosła z domu biało-czerwoną flagę i oddzierając białą część – zawiesiła czerwoną resztę na bramie.

Po uruchomieniu komunikacji i ogłoszeniu zarządzenia obowiązującego ludność napływową do opuszczenia miasta – wróciłam do Brześcia, do rodziców.
2. Życie w Brześciu

Rodzinne miasto stało się obce. Wszędzie obcojęzyczne napisy, niezrozumiałe szyldy. Czułam się analfabetką, pozbawioną szans na odpowiednią pracę i środki do życia. Rozpoczęte studia prawnicze na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie – należą już do spraw wykreślonych z życia.
Otrzymanie pracy uzależnia się od przedłożonego zaświadczenia o położeniu majątkowym. Ojciec był zamożnym obywatelem miasta. Musiałam przyjąć propozycję odbycia kursu języka rosyjskiego i wyjazdu na wieś jako nauczycielka. Jedyne wyjście dla człowieka, któremu wydano nowy radziecki dowód osobisty ze złowieszczym paragrafem nr 11 i punktem określającym posiadacza dowodu jako element podejrzany. Po tylu latach nie pamiętam numeru punktu, nadal nie wiem, o co byłam podejrzana. Polacy „wyróżnieni” paragrafem mogli się spodziewać najgorszego.

Przymusową paszportyzację przeprowadzono w następstwie cynicznej, demonstracyjnie nagłaśnianej akcji przyłączenia Białorusi do Związku Radzieckiego. O przyłączenie miało „prosić” Stalina Zgromadzenie Narodowe zwołane do Białegostoku. Z Brześcia „wybrano” dwóch przedstawicieli do Zgromadzenia, bo tylko dwóch było na liście wyborczej, pamiętam: Stanisław Rybak i Elżbieta Barszczewska – tu nieco się waham czy imię i nazwisko dokładnie takie, lecz dobrze pamiętam, że była to ciotka mojej szkolnej koleżanki. Z uporem wręcz należało się dopominać o wpisanie narodowości polskiej – a nie natrętnie sugerowanej: białoruskiej, przy czym dodatkową bitwę staczało się o nazwę – Polka – bo prostacki urzędnik dopuszczał jedynie Polaczka.
Rodzinne miasto dusi się w narzuconej siłą obcości – wszędzie obce, wspomniane już napisy, nieznośny, ciągły gwar – warkot odjeżdżających ciężarówek oraz ogłuszające uliczne megafony – od świtu do zmierzchu nieprzerwane pieśni. Na tle tej kakofonii przebiega ciężkie życie mieszkańców, i wręcz tragiczne biwakujących uciekinierów ze Śląska i Poznańskiego. Część z nich zdołała wrócić do siebie – czy na lepsze?

Nadchodzi przeraźliwie sroga zima, niosąc dalsze klęski. Wycofano polskie pieniądze, obiegową walutą staje się spirytus. Trudno opisać, ile trudu kosztuje zdobycie spirytusu – kilkunastogodzinne wystawanie na siarczystym mrozie – matka samotna – dzieci w domu same. Piszę tyle o tym, bo sze-reg razy musiałam zostawać z dziećmi owdowiałej cioci, borykającej się z życiem. Targi zatłoczone wyprzedawanym dobytkiem, dookoła kradzieże, złodziejstwo, włamania. Widziałam scenę samosądu nad złapanym złodziejem – straszny obraz – uciekłam. Widziałam statecznych sąsiadów wycinających ukradkiem drzewo w parku – na opał, którego normalnie nie można było nabyć. Rządziła bieda!

Rządził też strach: zapełniały się więzienia, zapowiedziano wysiedlenie z Brześcia od granicy – mieszkańców z przypisanym paragrafem nr 11. Aresztowany został mój 17-letni brat stryjeczny, Kazik Rodziewicz i zasądzony na 9 lat łagrów za przynależność do antyradzieckiej organizacji powstańczej „Płomień”. Starszy jego brat Jan Rodziewicz – porucznik 6 Baonu Saperów z Brześcia – zamordowany zostaje w Katyniu.

Kolejno zamyka się polskie szkoły – jedyna 10-latka w Brześciu funkcjonowała stosunkowo dłużej, mniejsze zaś miejscowości, dokąd później zepchnięto Polaków z paragrafem nr 11 – były całkowicie pozbawione polskiej szkoły.

10 luty 1940 rok – pierwsza wywózka. W trzaskający mróz ówczesnej zimy ze stacji brzeskiej wyruszył pierwszy transport. Nieszczęśników ładowało wojsko. Nic nie wiedzieliśmy, a mieszkaliśmy nie tak daleko od stacji! Może to mrozy sparaliżowały mieszkańców miasta. Zostając w domu nie byli świadomi, że tuż obok dokonuje się niewyobrażalna tragedia. Wstrząsającą wiadomość przekazał późnym wieczorem sowiecki kapitan lotnik, zakwaterowany u mojej ciotki. Podawał się za posiadającego korzenie polskie -–katolika, dawał przy tym wiele dowodów potwierdzających pochodzenie i wyznanie. Wierzyliśmy. Człowiek ten w niekłamany sposób rozpaczał, że zmuszono go do katowskiej funkcji, że musiał bezsilnie patrzeć na wpędzanych do wagonów starców, kobiety i dzieci, że uczestniczył w zbrodni i hańbie.
Polskie rodziny, a zwłaszcza te ze złowieszczym paragrafem w dowodzie, rozpoczęły przygotowywać worki i plecaki z bielizną, odzieżą, sucharami i bańki z przetopionym tłuszczem.
3. Po wysiedleniu

Wydarzenia potoczyły się już szybko. Ustny rozkaz i wyjazd z domu na wieś, dawno już przez ojca wybraną, odległą o 50 przeszło kilometrów. Zdumiewająco dzielnie przyjęła rozkaz wyjazdu Mama, o którą też bardzo się obawialiśmy. Nie okazała przed „rozkazodawcą” żadnego wzruszenia, po godzinie jednak pękły nerwy.
Rodzina – beze mnie – osiedliła się na wsi, która całkowicie zawiodła ojca. Zaczęły się bowiem szykany. Po niedługim pobycie wymawiano chatę i po trzykrotnej przeprowadzce ze wsi do wsi – ojciec zdecydował się na osiedlenie w małym miasteczku Kobryń, zatłoczonym do granic możliwości. Udało się rodzicom umieścić siostrę i brata w malutkim pokoiczku, sami zaś musieli swoje łóżko ustawić w stodole. Po paru miesiącach przenieśli się do nowo wybudowanego domu, który Ojciec musiał wspólnie z gospodarzem budować. Zamieszkali w surowej izbie, ze ścianami ledwie uszczelnionymi pakułami, zimą oszronionymi, potem ociekającymi wodą. Ojciec i siostra pracowali fizycznie przy budowie kanału, lecz nie trwało to długo. Ojciec dostał ruptury, nad siostrą wreszcie ktoś się zlitował i przeniesiono ją do pracy w administracji domów, do zbierania czynszów. Brat się uczył, ale w miasteczku nie było żadnej polskiej szkoły.

20-go kwietnia 1940 r. zostałam nauczycielką w wiejskiej szkółce, w Piaskach koło Berezy Kartuskiej. Ukończyłam kurs języka rosyjskiego dla nauczycieli, ale do całkowitego opanowania języka było bardzo daleko. Propozycję ukończenia tego kursu i podjęcia pracy w szkole na wsi przyjęłam nie mając innego rozwiązania. Rozstrzygał paszport z paragrafem. Szkółka mała, dzieciaki miłe, ale mój język ... pożal się Boże – cierpiałam, że nie po polsku uczę, że ciągle się spotykam z brakiem doświadczenia. Trudno streścić przeżycia 20-letniej dziewczyny, skazanej na bytowanie w prymitywnym, ubogim i obcym środowisku, przy tym z dala od rodziny. Wyszłam za mąż zawierając ślub cywilny 13 lipca 1940 r., a 28 lipca 1940 r. – ślub kościelny.
Mąż – Stanisław Michalik – był doświadczonym nauczycielem, z praktyką wyniesioną z polskich szkół, w których uczył matematyki, fizyki, chemii, ostatnio i języka niemieckiego. Poznaliśmy się na kursie, gdzie on także musiał się uczyć rosyjskiego. Mąż został aresztowany 19 czerwca 1941 r. wyszedł z więzienia 23 czerwca 1941 r. (wyzwolony przez Niemców) i w sierpniu następnego roku zginął przez nich rozstrzelany.

Szkoła była bardzo duża i pierwsze klasy w oddzielnym budynku. Wieś Szczerczewo była przed wojną siedzibą gminy. W składzie grona nauczycielskiego nas czworo Polaków: pani Zofia Bajko, Stasia Iwanicka, mój mąż – zawodowi nauczyciele i ja – pchnięta przez los do nauczania, bez uprzedniego przygotowania, bez praktyki i należytej znajomości języka. Nie obyło się oczywiście bez paru wpadek, ale potraktowanych z pobłażliwością. Współpraca z rosyjskimi nauczycielami, importowany-mi z Rosji – układała się znośnie, choć bez towarzyskich powiązań i goszczenia się. W zamian zaś wyraźnie nieprzyjaźnie odnosił się do nas aktyw wiejski. Na imprezach słyszało się zgryźliwe przytyki, jak np.: „Wasze nie plasze”, co oznaczało, że nie mamy ochoty do zabawy, bo to nie nasza zabawa.
Udawało się Radzie Wiejskiej zmniejszyć, niby przez pomyłkę – właśnie Polakom, np. przydział chleba, czy zapomnieć o mydle, itp.

Przez długi czas ciągnęła się wymiana mojego paszportu panieńskiego z paragrafem – na małżeński. Mąż jakoś miał „dobry” dowód, bez paragrafu. W maju 1941 r. po dziesięciu miesiącach od zgłoszenia wymiany – dostaję dowód bez paragrafu. Jak złudna ulga !!! Życie dowiodło przewrotności władzy. 10 maja 1941 r. rodzi się mój syn Zbigniew. Mamy „dobry” już dowód, uprawniający do zmiany miejsca zamieszkania – planujemy przenieść się na stałe do Kobrynia. Dwa miesiące wakacji przed nami. Zdążymy wszystko załatwić. Nie zdążyliśmy !!!
4. 19 czerwca 1941 r. – deportacja

Słoneczny piękny dzień 19 czerwca 1941 r. mija wśród zabiegów związanych z opuszczeniem wsi na stałe. Zimowa odzież już przed miesiącem wyekspediowana do rodziców, do Kobrynia. W piątek – jutro – 20 czerwca mamy pobrać w rejonie wypłatę, dokupić żywność i w sobotę 21 czerwca uzgodnioną wcześniej podwodą wyjechać.
Szykujemy się do snu, gdy rozlega się łomot. Mąż otwiera drzwi. Wchodzi zbrojny patrol z enkawudzistą na czele, kilkakrotnie widzianym wcześniej we wsi. Odbywa się rewizja, szukają broni. Stoję skamieniała, mąż siedzi pod ścianą już aresztowany. Patrol ryje po kątach, rozrzuca zebrane do wyjazdu rzeczy. Skończyli, enkawudzista spisuje protokół, którego kopię mam do dzisiaj, i oznajmia, że podlegam przesiedleniu w dalekowschodnie rejony Związku Radzieckiego celem „pierewospitania”, tj. reedukacji.
Krótko mówiąc – zesłanie, ogłoszone sucho, zwyczajnie. I rozkazał natychmiast pakować się. Na moją uwagę, że dzisiaj mieliśmy dostać wypłatę i dokonać zakupów, spokojnie odpowiedział: „będziemy w rejonie, odbierzecie wypłatę i na bazarze wszystko sobie kupicie”. Jak okrutnie okłamywał. Nie było wypłaty ani zakupów! Na Syberię pojechałam w letnim ubraniu, bez pieniędzy i żywności, sama z maleńkim dzieckiem, bez męża, który został aresztowany.
Na pół przytomna, bez płaczu wrzucam do jakiejś skrzyni ubranie, wiążę toboły z pościelą, wkładam na siebie kolejno parę sukienek, które później w wagonie muszę rwać na sobie, by nakarmić synka.

Niewielkie zapasy domowe zapakowałam do koszyka, lecz przy załadunku do wagonu zginął mi pod wieloma tobołami i znalazł się pusty dopiero na placu w Togurze.
Mąż trzymany pod strażą nie może się ruszyć, gospodarze zza ściany także unieruchomieni. Sama, jakby ogłuszona z pustką w głowie zgarniam jakoś wszystko. Nadchodzi chwila, kiedy wyjmuję śpiące dziecko, otulam ciepło i eskortowana z synkiem w ramionach wychodzę z domu.
Tyle razy słysząc o zesłaniu bliskich mi, czy tylko znanych osób nie wyobrażałam sobie, bym potrafiła przekroczyć próg. Twierdziłam, że pękłoby mi wówczas serce. Nie pękło! Pod domem czekała ciężarówka – jest wczesny ranek, lekko szarawy, 20 czerwca 1941 r. – piątek. Ruszyliśmy, po drodze z sąsiedniej wsi zabieramy drugą, ale liczną rodzinę, z 90-letnią babcią!! Tragiczny komplet przy mojej dziecinie, liczącej w tej chwili 40 dni życia – też zesłańcu.
Wiozą nas do rejonowego miasteczka Szereszewo i tam wprost na posterunek sąsiadujący z więzieniem. Męża wysadzają i na moich oczach, uzbrojony żołnierz kieruje go wyraźnie w tę stronę! We mnie uderza jakby grom, dotąd milcząca i głucha straszliwie krzyczę. Do dzisiaj pamiętam gdy jeden ze strażników wrzasnął na kierowcę: „zapuskaj maszinu, pust’ nie kriczyt”.

Na stacji czekał pociąg – długi skład towarowych, zakratowanych wagonów. Rozległe pole, pogodne, rozsłonecznione niebo, masa ciężarówek i konnych zaprzęgów, krzątający się ludzie. Obrazek wprost sielski, gdyby ten transport nie zmierzał na Syberię!!
Ładowało nas wojsko, odnoszące się – muszę to przyznać – nawet z pewnym współczuciem do przywożonych nieszczęśników. Moje tobołki przenieśli dwaj młodzi żołnierze, usłali na pryczy posłanie, przestrzegając się wzajemnie, by uważać na dziecko. Ja zaś stałam jak nieżywa – wiele szczegółów nie pamiętam. Nie pamiętam, jak długo trwało załadowanie transportu. Kiedy pociąg przesunięto z miejsca załadunku na stację, przetrzymywano go jeszcze przeszło dobę, dopóki nie zwieziono wszystkich zesłańców.
W wagonie okazało się, że nie mam smoczka na butelkę dla synka, któryś ze współtowarzyszy niedoli zdołał przekazać przez kraty prośbę o smoczku ludziom, gromadzącym się w pewnym odda-leniu. Jakoś, w stosunkowo krótkim czasie smoczek przerzucono przez kraty. Jedna bieda usunięta, ale druga bieda – nie mam nic do jedzenia, koszyk z prowiantem zawalony pod tobołami – dławi za gardło. Jestem zwyczajnie głodna, przeszło dobę nic nie jadłam, bezustannie płacząc od momentu usadowienia na pryczy.
Nie mogę wyznać ludziom nalegającym abym coś zjadła, bo co będzie z dzieckiem, ponieważ nie mam żadnego jedzenia! Wreszcie domyślono się, w czym rzecz i sąsiadujące ze mną na pryczy cztery panie z dziećmi: Eugenia Iwanicka z synkiem Tomkiem i Zofia Szczepańska z syneczkiem Romkiem i córeczką Basią (ta śliczna, duża już dziewczynka, umiera w 1943 r.), Stefania i Janka, których nazwisk już niestety nie pamiętam – serdecznie nalegając zmusiły mnie do wspólnego z nimi jedzenia. Były ze sobą zaprzyjaźnione i chyba wspólnie zaprowiantowane. Wisząca nad Polakami groźba zsyłki pchnęła wiele przezornych rodzin do przygotowania odpowiedniego zapasu tłuszczu i sucharów. Nie byłam na tyle przezorna ani mądra, uległam złudnej nadziei, że nie mam już w dowodzie niekorzystnego paragrafu, że wyjeżdżamy ze wsi i wtopimy się w masę przesiedleńców z Brześcia. Nic nie przygotowałam – śmiesznie niedoświadczona, młoda, niespełna 22 letnia osoba z 6-tygodniowym maleństwem na ręku, w letnim ubraniu, bez jedzenia i pieniędzy. Sama jak palec, w zakratowanym wagonie – na Syberię! Na zagładę! Nie, jednak na przetrwanie – dzięki dobrym ludziom, którzy sami pogrążeni w niedoli i nieszczęściu ratowali, pomagali, opiekowali się najserdeczniej.
5. Droga na Syberię

W sobotę 21 czerwca 1941 r., gdzieś koło południa ruszył transport. Jeszcze dzisiaj słyszę ten straszny płacz, szloch, krzyk wstrząsający całym wagonem, rozsadzającym wprost jego ściany i dach. Wreszcie ktoś zaintonował: „Pod Twoją obronę..” i powoli nastąpiła cicha rezygnacja.
Rano 22 czerwca 1941 r., w niedzielę, na dworcu w Mińsku zobaczyliśmy przez kraty płaczące kobiety. Na następnych stacjach to samo. Zaczęły się domysły. Wreszcie, zdaje się w Kujbyszewie, po raz pierwszy wyprowadzono pod konwojem naszych dwóch mężczyzn po wodę i jeden z nich zdobył przy tym gazetę.
Upewniliśmy się – w o j n a ! Niemcy napadli na Związek Radziecki. Pociąg gnał jak szalony. Czasami tylko zatrzymywaliśmy się dla nabrania wody i bodaj dwa razy tylko w czasie dwutygodniowej chyba jazdy (dokładnie określić nie potrafię) dostaliśmy chleb.

Synka nie mogłam ani wykąpać, ani uprać pieluch. Butelka wody na dobę! Dziecko karmione było trochę piersią, dokarmiane moczonym chlebem, ssanym przez szmatkę, lub cukrem, surowym mlekiem, które czasem udawało się zdobyć na stacjach. Z zakratowanego okienka wagonu spuszczało się na sznurku butelkę z wciśniętym banknotem i wyciągało nalane mleko. Konwojenci nie reagowali. Na gotowanie nie było żadnego sposobu. Mieliśmy prymus i gdyby pociąg chociaż na trochę się zatrzymywał, można byłoby coś zagotować. Niestety, poganiała wojna, pociąg rwał jak szalony, strasznie trzęsąc nami i wagonami.
Dziecko żyło wbrew logice, rozsądkowi i medycynie. Raz tylko, w połowie drogi mniej więcej, pociąg stanął w stepie – pozwolono wyjść. Moje serdeczne opiekuńcze panie zorganizowały kąpiel dla synka. Zagrzały na prymusie wodę, zasłoniły kocami kąt na pryczy i w niewielkiej misce wymyły chudziątko. Jedyny zabieg w czasie paru tygodni podróży! Katastrofalne żywienie niemowlęcia i równie katastrofalne warunki higieniczne, fatalnie zaczęły się odbijać na zdrowiu maleństwa. Całe dnie niespokojne, rozpaczliwie płaczące, na ciałku pojawiły się sterczące guzki – wrzody.

W dniu 24 czerwca 1941 r., na św. Jana, syn został ochrzczony w wagonie z wody. Matką chrzestną została Eugenia Iwanicka, ojcem pan Pięta z sąsiedniej pryczy, którego imienia już nie pamiętam. Szybko zostaliśmy z nim i Jego rodziną rozdzieleni. Pamiętam, że miał synka, przeszło rocznego Wojtusia i dwie dziewczynki, i jak wszyscy płakali, gdy pociąg mijał ich dom i pola, położone blisko torów. Sama do dzisiaj widzę ich mijaną ojcowiznę. Pani Iwanicka umarła w 1982 r. w Górze Śląskiej; w 2005 r. w maju byliśmy na Jej grobie.

Żałosne chrzciny w wagonie, za kratami zamiast projektowanej uroczystości po przyjeździe do rodziców – w dzień imienin mojego ojca Jana. Synek dostał imiona: Zbigniew Jan. Pierwsze – na pamiątkę ukochanego przez całą rodzinę siostrzeńca, pożegnanego w listopadzie 1939 r., przed prze-prawą przez granicę do taty w Warszawie.

Biegną gorzkie wspomnienia i nawet zabawna z pozoru historyjka z imieniem synka podkreśla nasz zesłańczy los. Otóż komendant transportu, sporządzając imienny spis ludzi w każdym wagonie, przy imieniu Zbigniew kazał podać tłumaczenie rosyjskie. Ponieważ wersja taka nie istniała i nie mo-gła mu zostać podana – zniecierpliwiony powiedział: „niech będzie Aleksandr”. I tak zapisał, jednak po przybyciu na miejsce udało się zapis sprostować.
Bezmiar – 7 tys. km przejechaliśmy prawdopodobnie w dwa tygodnie, nie potrafię podać dokładnej daty przybycia na miejsce. Jechaliśmy na wschód, przesunął się czas i do zgnębionych, przybitych straszliwymi warunkami jazdy i koszmarem czekającego wszystkich życia na Syberii nie przyszła myśl, by coś zanotować, zapamiętać. Pewnego tylko dnia spostrzegliśmy rozbieżność między zegarem a porą dnia, lecz bez specjalnych emocji i dłuższej wymiany zdań postaraliśmy się o przestawienie zegarów. Udało się jakoś wypatrzeć przez kraty pociągu zegary na niektórych stacjach.

W miejscu ostatecznego osiedlenia różnica w czasie z Moskwą wynosiła 4 godziny, z Warszawą zaś 6 godzin.
Co jeszcze zostało mi w pamięci z jazdy po złowrogim, tak okropnym kraju? Otóż jakby historyczna zbieżność moich losów z losami rodziców, ewakuowanych w 1915 r. z Brześcia do Rosji. Mijałam stacje pamiętne z ich opowieści: Penza, Batraki, Miedwiediewo... W czasie tej ewakuacji zmarli dwaj bracia ojca: Kazimierz i Bronisław. Zgnębiona i przybita wyglądałam jednak przez kraty, dzięki czemu w Penzie, na stacji, wśród tłumu spostrzegłam postać młodej kobiety ubranej w ludowy, rosyjski strój i łykowe postoły. Sama się sobie dziwię, że ten obrazek utkwił mi w pamięci, podczas, gdy tyle innych zatarło się całkowicie. Nie sposób rozważać, bo wyrywa mi się jeszcze jedno wspomnienie, również jakby historycznie zbieżne z losem mojej szkolnej koleżanki – Lubki Pawło-wiczówny. Oto, gdy za Uralem, w stepie wypadł pierwszy i jedyny postój na stacyjce Isiul-Kul, kiedy pozwolono nam wyjść z wagonów i tam został wykąpany synek, tam przed laty urodziła się właśnie moja przyjaciółka Luba Pawłowiczówna, w pociągu, w drodze do Polski po zakończeniu I wojny światowej. Tę nazwę miała zapisaną w metryce.

Nasz transport przybył do Nowosybirska. Przeładowano nas na dwa duże statki. „Aleksander Newskij” i „Minin i Pożarskij” – kursujące po ogromnej, przeogromnej w porównaniu do polskich rzek syberyjskiej rzece Ob. Tymi samymi statkami odpływali do Dywizji Kościuszkowskiej w 1943 r. nasi chłopcy i dziewczęta, a w 1944 r. my z Narymskiego Kraju, „ewakuowani” do Stawropolskiego Kraju, w północne stepy Kaukazu.
Nic nie pamiętam z przeładowania w Nowosybirsku! Czy działała tak bardzo otępiająca rozpacz? Podróż jednak pamiętam. Płynęliśmy na dnie statku, w odrażającym smrodzie i brudzie. Na pokład można było wyjść na krótki czas, niewielkimi grupami. Koszmar, którego nie potrafię spisać, a boli tym bardziej, że cierpiało maleństwo – moje i tyle innych. Ile czasu trwała podróż? Nie pamiętam. Płynęliśmy na północ, w dół rzeki Ob. Statki przybiły do wysokiego brzegu – żadnej przystani i zabudowań, powietrze wiruje wprost gęstwiną dokuczliwej muszki. W pewnej odległości od brzegu znajduje się -– niewidoczne z rzeki – robocze osiedle Togur, 500 km od Nowosybirska. Wyładowano pierwszą grupę, przeznaczoną do Toguru. Pozostali płyną dalej. Szczęśliwie znalazłam się ze swoimi, zaprzyjaźnionymi już osobami, na miejscu zesłania w Togurze, niedaleko od rejonowego miasta Kołpaszewo. W posiołku jest tartak i kołchoz, szpitalik, klub i coś jakby restauracja.

Ze statku zwieziono wszystkich na plac przy klubie osiedlowym, zostawiając pod odkrytym niebem. W klubie zmieściła się garstka chorych, mnie z chorym cierpiącym dzieckiem też wolno było tam posiedzieć, ale posłanie zostało na placu. Dobre, współczujące panie wymieniały się ze mną przy dziecku, umożliwiając mi trochę snu na placu. Rozdzierające uszy kwilenie maleństwa nie ustawało dzień i noc – nikt męczeństwu temu zaradzić nie może. Tkwimy wszyscy w miejscu, na placu zaś odbywa się targ białych niewolników.
Zajeżdżały z kołchozów i leśnych gospodarstw wozy i zabierały kolejne rodziny, wyróżniające się ilością zdolnych do pracy rąk. Okazało się później, że byłam wyznaczona do jakiegoś leśnego gospodarstwa, ale ci jakoby zapomnieli mnie wziąć. Na szczęście dla mnie „zapomnieli”, bo wiezieni barkami w głąb tajgi ludzie, chroniąc się przed „muszkami” okrywali kocami dzieci i po przybyciu na miejsce znajdowali je martwe. Zostałam na miejscu, bo nikt mnie z tak chorym dzieckiem ani myślał zabrać na próżno. Dzięki Bogu i za to!
Selekcja szła opornie, przedłużając się, pogrążała nas wszystkich w zgrozie nieznanej przyszłości, mnie zaś dodatkowo dobijał niepokój o chore dzieciątko. Mimo błagalnych próśb o pomoc lekarską, przez cały czas przetrzymywania nas na placu nie zobaczyliśmy lekarza. Jak dużo nas tam było? Nie wiem, lecz w oczach mam obraz ludzkiego tłumu, wegetującego pod odkrytym niebem na rozłożonej pościeli i tobołach. Plac ogrodzony – wokół straż!
6. Osiedlenie w posiołku Togur

Przeznaczona do Toguru musiałam jednak odczekać do samego końca rozwiezienia wszystkich w głąb tajgi, rozpaczając nad dzieckiem pozbawionym pomocy lekarskiej.
Zostałam wreszcie załadowana na podwodę i odwieziona na kwaterę. Na szerokiej rozłożystej furze żałośnie wyglądał mój skąpy bagaż i ja sama, skulona przy dziecku. Umieszczono mnie na kwaterze tak jak innych, przy miejscowych rodzinach. Podjeżdżamy pod dom i tu doznaję wzruszenia, bo przed furtką stoi już cała rodzina gospodarzy serdecznie mnie witając, pytają: „a gdzie Twój chazain?” – czyli gospodarz.
Zrozumieli i więcej nie pytali, pomogli się zakwaterować, z tym, że natychmiast rozpalono w piecu, zagrzano wodę i wykąpano maleńkiego. Rodzina Diegtiarowych – 6 osób, dawni zesłańcy z Ałtaju, z okresu kolektywizacji: dziadkowie, syn z żoną i dzieci. Patriarchalnie wyglądający dziadek, prawdziwie godnie rządzący rodziną, opowiadał, że na Ałtaju mieli ogromne stada bydła, których nawet nie starano się dokładnie obliczyć. Dzisiaj – domek jednorodzinny, kuchnia, sionka, działka 200 m2. Ubogo, ale idealnie czysto. Przekonałam się wiele razy, że chłopi syberyjscy pod względem higieny mogą służyć za wzór. Domowe łaźnie – oddzielnie budowane banie – stanowiły zwyczajny składnik tamtejszego krajobrazu.
Ci, boleśnie przez własną władzę skrzywdzeni ludzie, głęboko współczuli nam – zesłańcom z Polski. Pomagano mi serdecznie: urządzono posłanie w izbie, dano dziecku kołyskę, ale przecież i oni żyli biednie. Unikałam wchodzenia do kuchni w porach posiłku, gdzie starano się częstować mnie. A najczęściej jadano rozkruszony chleb w kwasie chlebowym, z wkrojonym szczypiorem.
Trafiłam do porządnych ludzi i jakby dla pokrzepienia mnie, moje serdeczne opiekunki z wagonu zostały zakwaterowane w sąsiednich domach, doszła też jeszcze jedna matka z 10-cio miesięcznym synkiem Tadzikiem. Niestety, nazwiska już nie pamiętam, jakkolwiek pomagałyśmy sobie nawzajem przy synkach. Po „amnestii” pani ta została zastępczynią męża zaufania w Togurze – płk Adamowicza.
Po przespaniu pierwszej nocy na kwaterze poszłam z samego rana z dzieckiem do szpitala. Była tam już grupka naszych chorych, lecz z innych wagonów, nie znałam ich. Otoczyli mnie i użalając się serdecznie nad chorym maleństwem, doszli w swojej – pożal się Boże – poczciwości do wykładania mi, że ono nie może żyć, że ... itp. Ze złością przerwałam okrutne pocieszenia i wreszcie po tylu koszmarnych dniach doczekałam się pomocy lekarskiej. I tu ponowna luka w pamięci, nie potrafię opisać kuracji, pewna tylko jestem jednego: dzieckiem zajęto się troskliwie, wrzody powoli zniknęły, podczas kolejnych wizyt w szpitalu starsza pani doktor i młoda pielęgniarka wręcz z czułością przyj-mowały maleństwo na zabiegi. A ono wyraźnie zdrowiało.
Zajęłam się tu swoimi „finansami” zaczynając wyprzedaż od poduszki za całe 15 rubli, potem koc itd. Ale pracować nie mogłam, bo w żłobku były tylko miejsca dla dzieci krasnoarmiejców. Tartak zaś nalegał, przysyłając na kwaterę swoich kadrowych – „naganiaczy”. Wreszcie dano mi spokój, gdy po kolejnej rozmowie wykrzyczałam w rozpaczy: „po co nas tu wieźliście, na miejscu można było wykończyć”. Rozmowa odbywała się przed domem, „naganiacz” siedział na ławeczce, opuścił głowę, zamilkł, był wyraźnie zażenowany.

Zostajemy „amnestionowani”. 3 sierpnia 1941 r. radio nadaje wiadomość, że 30 lipca podpisano w Londynie porozumienie między rządem ZSRR i Polski. Ze strony sowieckiej podpisał je nadzwyczaj-ny poseł tow. Majski, z polskiej generał Władysław Sikorski. Odczytano pięć punktów i na koniec załączony do porozumienia odrębny protokół: „Ogłasza się amnestię dla wszystkich polskich obywateli, znajdujących się na terytorium ZSRR w charakterze więźniów, jeńców wojennych i innych na uzasadnionych podstawach”.
Drogi Boże! Osłupiała wysłuchałam głosu spikera. Tyle lat, a pamiętam ten moment i widzę jakby kadr z filmu.
Jestem zajęta dzieckiem, wtem z „kołchoźnika” – jak nazywaliśmy tamtejsze odbiorniki radiowe – dobiegają nieprawdopodobne wieści. Drgnęłam, nie wierząc sobie i zastygła w bezruchu chłonę słowa. Szczęśliwie jest cicho, synek spokojny -– wyraźnie ogarniam doniosłość sprawy. Biegnę potem po gazetę: „Sowiecką Północ” datowaną 3 sierpnia 1941 r. Oryginał zachowanej strony gazety przekazałam do Muzeum Tradycji Niepodległościowej w Łodzi, ksero mam nadal.
Zanim jednak weszły w życie zapowiedziane zmiany, należało jeszcze cierpliwie poczekać, bo w dniu 14 sierpnia 1941 r. NKWD zdążyło nam wręczyć zaświadczenia, z których wynikało, że jesteśmy zesłańcami pod jawnym nadzorem NKWD, możemy przebywać wyłącznie w posiołku Togur i jesteśmy zobowiązani do rejestrowania się każdego 8, 18, 28 dnia miesiąca.
Zaświadczenie to przedziwnym trafem – do dziś nie wiem jak – udało mi się przechować. Dałam je do Muzeum, w zamian dostałam ksero. Jest datowane 2 sierpnia 1941 r., ale nosi dodatkowy stempel kancelaryjny z datą 14 sierpnia 1942 r. przy tym odnotowane są na nim moje dwie rejestracje 18 i 28 sierpnia 1941 r.

Kończy się zesłanie!! Otrzymujemy zaświadczenie o „amnestii”, datowane przez NKWD na 4 września 1941 r. -– miesiąc później od zapowiedzi z 3 sierpnia.

Po „amnestii” sytuacja się zmieniła, kolejny raz pomogli dobrzy ludzie. Mogłam opuścić kwaterę i przenieść się do polskiej rodziny, zakwaterowanej w Komsomolskim Internacie, gdzie zwolniło się sporo izb po osobach powołanych do wojska. Moi nowi opiekunowie to rodzina Ludyniów: ojciec, matka, córki Regina i Maria, syn Adam i wnuczek Wacław. W domu zostawała babka z małym wnuczkiem i ona to właśnie podjęła się opieki nad moim synkiem.
W izbie mieszkało sześć osób, teraz doszły jeszcze dwie i roczne wspólne zamieszkanie przetrwaliśmy w najlepszej zgodzie.
Jako amnestionowana polska obywatelka, z synem Zbigniewem Stanisławowiczem, urodzonym 1941 r. mam prawo swobodnego zamieszkania w ZSRR, z wyjątkiem zakazanych stref, jak strefy przygraniczne, miasta określonych kategorii, itd.

Mam do dzisiaj sporządzony ręcznie odpis zaświadczenia, uwiarygodniony urzędową pieczęcią Męża Zaufania Ambasady Polskiej w ZSRR na Kołpaszewo – pana Jerzego Michalewskiego. Nie pamiętam ani daty ani sposobu wręczenia dokumentu zesłańczego i późniejszego amnestyjnego, ale uparcie tkwi mi w pamięci wezwanie jesienią do komisariatu, gdzie w sierpniu się rejestrowałam, jako zsylna. Trudno opisać ściskający serce strach – zostawiam Państwu Ludyniom informację o rodzinie w Polsce, gdybym nie wróciła… A w komisariacie wypytują mnie o życiorys, każą go napisać i pytają, czy mam żal do władzy radzieckiej. Zdusiło mnie, lecz odpowiadam: „tak, mam żal, bo w czym zawiniłam mając 22 lata – zajęta nauką, pracą, teraz dzieckiem”. I nic więcej się nie działo, pozwolono mi odejść. Zastaję wszystkich umęczonych najgorszymi przypuszczeniami. Ze zdumieniem słuchają mojej relacji, dociekając bez końca sensu sprawy. Na tak postawione pytanie była tylko jedna odpowiedź – nikt nie uwierzyłby w inną! Ofiara dziękuje za wyrządzoną jej krzywdę? A zatem prymitywna sowiecka gra z człowiekiem.

Zaczyna się opuszczanie wyznaczonych miejsc zesłania. Już pierwsze wieści poruszyły do głębi polskie środowisko. Niemal z miejsca, nie czekając na oficjalne ustalenia, zaczęły się organizować grupy, decydujące się na wyjazd na południe. Pan Ludynia nawiązał kontakt z grupą z Kołpaszewa, która i mnie z dzieckiem przyjęła do swego składu i pod opiekę. Sprytni i zapobiegliwi, przede wszystkim „zorganizowali” jakieś dodatkowe przydziały chleba. Mieliśmy suszyć suchary na drogę. Parę razy w wyznaczone dni chodziliśmy na zmianę z panem Ludynią do Kołpaszewa, na narady i po odbiór chleba, 15 kilometrów w obie strony, drogą przez tajgę – samotnie i z chlebem. Jeszcze nie pracowałam, mogłam więc podjąć się roli „łączniczki”. Poza chlebem przygotowywałam na drogę buraki (zastępowały cukier), marchew, cebulę – dzisiaj na to wspomnienie ogarnia mnie głęboki smutek.
25 września 1941 r. wracam z Kołpaszewa z ostatniej już narady – terminy i trasa ustalone. Wtem widzę padający śnieg! Oniemiałam i ogarnięta zgrozą natychmiast postanowiłam wycofać się z wyprawy. Po pewnym czasie dotarły do nas wieści o tragicznych losach tej grupy, a jej przywódca przygnieciony odpowiedzialnością wpadł w obłęd. Niestety, żadnych nazwisk nie pamiętam.
Z Narymskiego Kraju nikt z Polaków nie zdołał dotrzeć do Armii gen Andersa. Prawie do końca września rzeką Kiet – dopływem Obu – spływali do Toguru nasi Polacy, osadzeni w głębi tajgi, na leśnych gospodarstwach.
Mieszkałam we wspomnianym już Internacie, położonym w pobliżu rzeki i kilkakrotnie widziałam dramatyczne dobijanie do brzegu. Ciężkie, z trudem sterowane barki, łodzie i nawet tratwy, wszystko zalane wodą, ludzie ledwie żywi, padający z nóg, dzieci w tym wodnym piekle i przeraźliwym zimnie. Przyjmowaliśmy przybyłych do naszych izb suszyliśmy, ogrzewaliśmy. Kładło się uratowane bractwo pokotem na podłodze, w nocy nie sposób przebić się do wyjścia.

Zostaję w Togurze do jesieni 1942 r. Nie mogę żyć z wyprzedaży dobytku, mając go tak niewiele, dlatego rozpoczynam pracę w tartaku. Nosiłam deski, korowałam specjalne belki lotnicze, wapnowałam końcówki bali, oczyszczałam ze śniegu szyny kolejki tartacznej (syzyfowy trud), gdy zaś nastąpiły trudne do zniesienia mrozy z uwagi na brak ciepłej odzieży przeniesiono mnie do ulgowej pracy w tzw. kuriłce – palarni, do której schodzili się w czasie przerwy przemarznięci i zmęczeni ludzie. Rąbałam tam drzewo i paliłam w piecu. Żałosne było to moje rąbanie, gdyż jednego razu udało mi się urąbać kawałek mojego kalosza, całe szczęście, że były one duże i topór ominął palce stóp. Dziecko karmione jakimiś papkami i skąpo wydzielanym mlekiem, więcej właściwie wodą, rosło i rozwijało się nad podziw pomyślnie. W 6-tym miesiącu życia wyrżnął mu się pierwszy ząbek i przed rokiem zaczął chodzić. Do pierwszego kroku zachęciła go pani Ludyniowa trzymanym w ręce kartofelkiem w łupinie. Maleńki interesował wszystkich bez wyjątku: po pracy zwyczajowo schodzono się w naszej izbie, rozsiadając się na pakach i pieńkach (krzeseł nie mieliśmy), oglądano małego w czasie karmienia, zabawy, przenoszono z rąk do rąk.
Pracując, nadal karmiłam dziecko piersią. Przybiegałam do domu w przerwach obiadowych, ob-sypana trocinami, łykałam też sama naprędce wodnistej zupy, w pośpiechu, by się nie oparzyć, dolewałam zimnej wody i również biegiem wracałam do pracy.
W końcu przyjęto synka do żłobka, znajdującego się bliziutko tartaku, ale szybko rozbiły się moje nadzieje na jakąkolwiek poprawę bytu: dziecko zaczęło ciągle chorować, w czerwcu 1942 r. dopadła go krwawa biegunka. Do dzisiaj mam książeczkę pracy, gdzie przez parę miesięcy wpisywano mi zaledwie po kilka dni pracy. Za dni choroby nie płacono!
Z serdeczną pomocą przyszedł mi Mąż Zaufania na posiołek Togur – płk (w stanie spoczynku) Aleksander Adamowicz (w 1943 r. aresztowany, zmarł w 1946 w więzieniu). Uzyskał mi zwolnienie z pracy i przyznał regularną zapomogę po 100 rubli miesięcznie, gdy zaś dziecko zapadło na dyzenterię pomógł umieścić w szpitalu w Kołpaszewie, a gdy odmówiono mi podwody, zapewnił pomoc w pieszej wędrówce – 8 km.
Trudno mi było samej znaleźć pomocnika i niewiele myśląc raniutko, na nikogo się oglądając, ruszyłam w drogę z chorym dzieckiem. Szczęściem spotkałam p. Adamowicza – starszy pan skrzyczał mnie za niepotrzebną dumę i szybko, jak tylko mógł, pobiegł do odległej części osiedla, gdzie była młoda kobieta, w tej chwili nie pracująca. Poszła ze mną i dzieckiem. Bogu dzięki! Gdyby nie ta po-moc, mogłoby być ze mną tragicznie. Taką podróż musieliśmy odbyć dwukrotnie – po pewnym czasie od wyzdrowienia, należało przeprowadzić kontrolne badania.
W szpitalu przebywałam razem z dzieckiem prawie miesiąc na zakaźnym oddziale – jedyna matka – Polka. Moje roczne chore dziecko, karmione jeszcze piersią, musiało być z matką, ale nie mogę zapomnieć rozdzierającego serce obrazu, gdy za oknem wystawała Rosjanka – matka umierającej na sąsiednim łóżku może 8-letniej dziewczynki, rozpaczliwie powtarzającej: choczu puk, choczu puk. Nie wyleczone dziecko.
Uparcie też pamiętam biedniutką trumienkę zmarłej dziewczynki. Litościwe pielęgniarki nazwijały bibułkowych kwiatków i pod nimi ukryły braki żałobnej pościeli. Wszystko to odbywało się na oczach chorych, w pokoju, gdzie dokonywano także zabiegów.
Pamiętam też pierwszą zmarłą przy nas w posiołku sąsiadkę Rosjankę. Wstrząsnęło mną, gdy jedyną jej, możliwie jeszcze wyglądającą sukienkę, rozcięto na dwie części: wysłano trumnę jedną częścią, drugą okryto zmarłą, maskując cięte brzegi.
Cały mój pobyt w szpitalu to nieustanny, bolesny strach o skuteczność leczenia dziecka i trudno ukryć – o siebie także... mogłam się przecież zarazić! Nie umiem powiedzieć, jakie podawano małemu leki, ale dobrze pamiętam, że kurację zakończono trzykrotnym pobieraniem ode mnie krwi i wstrzykiwaniem choremu. W jakich odstępach czasu – nie pamiętam. Ale pomagało.
W szpitalu ponownie trafiłam na ludzi, pamiętających swoją zesłańczą tragedię i współczujących Polakom. Zepchnięte w głęboką biedę, pracownice szpitala szeregiem wpadały do izby przyjęć, by obejrzeć moją bieliznę, jeszcze wtedy niezniszczoną. Szczególnie jedwabną halkę z haftowanymi przy dekolcie różyczkami.

Pobyt w Togurze zapisał mi się w pamięci dwoma znaczącymi dla Polaków wydarzeniami.
W lutym 1942 r. przyjechał do nas, do Toguru, pierwszy polski delegat. Duża grupa Polaków i ja z nimi, wybieraliśmy z tyłu za tartakiem odpady drewniane na opał, tzw. „zrzyny”, ładując je na sanki. Wtem przybiega ktoś z alarmującą wieścią o przyjeździe delegata. Boże! Wszyscy rzuciliśmy się kłusem, odprowadzając niedoładowane sanki, a potem do klubu! Co za uczucie!
Do klubu, gdzie tak niedawno trzymano nas na obszernym placu jako niewolników do pracy w tajdze!! Sala nabita ludźmi i wtem pojawia się skromnie odziany, szczupły pan, witając zgromadzo-nych: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Boże, cała sala zatrzęsła się od płaczu, ale w końcu zebrano się jakoś z siłami i odśpiewano „Rotę”. Był to mjr Bolesław Konecki, pełniący funkcję objazdowego Męża Zaufania. Niedługo! W listopadzie 1942 r. został bowiem aresztowany pod zarzutem szpiegostwa i zasądzony na 10 lat łagrów. Dotąd nie wiadomo czy przeżył.
A 3 maja 1942 r. w tymże pamiętnym klubie młodzież nasza urządziła piękną uroczystość dla uczczenia rocznicy Konstytucji 3 Maja. Nie muszę opisywać wzruszenia, które zostało spotęgowane przez... przyrodę! W czasie akademii usłyszeliśmy wszyscy straszliwą kanonadę, trzaski i huk. Na Kieti, dopływie Obu, zaczęły pękać lody!
Za nami przebyta pierwsza syberyjska zima. Przeżyliśmy, uparcie wierząc w powrót, jak świętość przyjmując wszystko co polskie. A ducha narodowego w syberyjskim posiołku dzielnie podtrzymywała liczna grupa młodzieży, skupiającej się przy trzech wyróżniających się siostrach. Mówiło się o nich: Dębskie, choć formalnie jedynie Irena była Dębską, a dwie pozostałe: Regina i Tamara były jej przyrodnimi siostrami. Matka tej trójki dziewcząt – pani Dębska zapisała się także szczególnie dobrze w mojej pamięci, przygarniając osieroconego 3-letniego Bogusia, synka aresztowanej Weroniki Bajraszewskiej z grupy Męża Zaufania w Kołpaszewie, zmarłej w więzieniu.
7. Z posiołka do rejonowego Kołpaszewa (wrzesień 1942 r. – maj 1944 r.)

Mąż zaufania z Kołpaszewa p. Ludwik Mickiewicz zaproponował mi pracę w polskim przedszkolu i mieszkanie. Formalna nazwa: przedszkole, lecz istotnie była to niewielka szkółka, podzielona na dwie grupy. Jedna grupa mieściła się w wynajętym na ten cel domku przy ulicy Trudowej 26, obok lotniska, w którym było także mieszkanie dla nas; druga zaś na przeciwległym krańcu miasta, w baraku, przy tzw. Kirpicznym Zawodzie – cegielni, dokąd musiałam codziennie wędrować.
W domku przy lotnisku mieszkałam ze sporą gromadą i do dzisiaj nie umiem sobie wyobrazić, jak tyle nas tam się zmieściło. Byłam więc ja, nauczycielka (dla tamtej rzeczywistości zbyt wielkie słowo), z synkiem Zbyszkiem, Jadzia Poczobutowa z córeczką Jasią, urodzoną na Syberii (mąż Jadzi zmarł na zesłaniu), Marysia Monkiewiczowa z synkami Januszem i Arturkiem. Razem 7 osób stale mieszkających, do tego cały szereg osób czasowo z nami przebywających, jak:
– szwagierki Jadzi, siostry nieżyjącego męża Poczobutówny (Władzia i też Jadzia), przez długie miesiące, zanim nie odjechały z Dywizją Kościuszkowską, wcielone do wojska,
– Zosia Szczepańska z córeczką Basią i synkiem Romkiem; ta sama droga mi Zosia, z którą na jednej pryczy jechałyśmy, i która razem ze swoimi przyjaciółkami „dokarmiała” mnie. Jej córeczka Basia, śliczna, jak z obrazka dziewczynka, była bardzo chora i po jakimś czasie z mamą i braciszkiem – dzięki Mężowi Zaufania odjechała do Polskiego Domu Dziecka w Tomsku. Jednak nieubłagana śmierć tam ją zabrała. Nie mogę obronić się przed ściskającym serce wspomnieniem, związanym z tym dzieckiem, dzieckiem świadomym zbliżającej się śmierci!!! Otóż, tuląc się kiedyś do mnie po-wiedziała, że zna legendę o świecach, które ma każdy człowiek, świeczek palących się dopóki on żyje. Basia spokojnie mówi: „moja świeca już się dopala” !!!
Stosunkowo krótko mieszkała też z nami pani Helena Kowalska, pracująca przy budowie fabryki konserw, a także młodziutkie samotne dziewczę – Zosia – (nazwiska niestety nie pamiętam), jakkolwiek tkwi mi w pamięci jej postać i przeraźliwie smutne sieroctwo.
Nocowały też w naszej chacie dwie panie – powiedziano nam, że są to krewne generała Andersa, ściągnięte z tajgi w związku z planowaną ewakuacją naszej armii do Iranu. Nie wypytywałyśmy ich o nic – nie wypadało.
Domek z ociosanych bali, przetykanymi pakułami i mchem, ale jasny czysty – jedna izba i kuchnia z dużym piecem, przy którym jednak woda w stojącym obok wiadrze niekiedy pokrywała się lodową skorupą.
Na czas lekcji domek pustoszał, dorośli wychodzili do pracy, pracował także Januszek przydzielony do szewców w tzw. artieli tj. spółdzielni. W odległym zaś baraku na cegielni dzieci się zbierały przy dużym, czysto wyszorowanym stole, w części oddzielonej zasłoną od legowisk. Odżywianiem dzieci, przychodzących do niby przedszkola, zajmowały się panie: w domku Jadzia Poczobut, w baraku Bronia Bazanowa. Dzieci dostawały mleczną zupę, kakao i tran! Potrzebne produkty dostawałyśmy z darów Ambasady Polskiej za pośrednictwem Męża Zaufania.
Jak się uczyły nasze dzieci? Nauka w obu grupach była właściwie improwizacją, bo brakowało podręczników i papieru, a przy tym niebotyczne wręcz utrudnienie tworzyła rozpiętość wieku dzieci i dokuczliwa ciasnota lokalowa.
Za święty obowiązek przyjęliśmy nauczanie w duchu polskim. Dzieci uczyły się czytać, mówić i myśleć po polsku. Parę egzemplarzy czytanek, ukrytych w bagażu przezorniejszych rodaków, uzupełniało się opowieściami z dziejów ojczystych, opisami polskiego krajobrazu, śpiewem. Z braku papieru wykorzystywało się archaiczne tabliczki z rysikiem, których się tutaj jeszcze trochę znajdowało.

Na Boże Narodzenie w 1942 r. w naszym domku odbyło się uroczyste spotkanie choinkowe. Dzieciaki śpiewały kolędy i deklamowały wiersze. Honorowymi gośćmi był Mąż Zaufania p. Ludwik Mickiewicz, p. Weronika Bajraszewska (oboje w styczniu 1943 r. już aresztowani ) – oboje zmarli!!
Otrzymaliśmy na pamiątkę dosłowne tłumaczenie depeszy posła RP w ZSRR p. Tadeusza Ro-mera – z życzeniami szczęścia i wolności dla ojczyzny z okazji świąt Bożego Narodzenia i wieczoru wigilijnego. Pamiątkę tą przechowuję dotychczas.
Pisząc o imprezie choinkowej, tak głęboko tkwiącej mi w pamięci, muszę uzupełnić jej opis, by nie spotkać się z niedowierzaniem. Jakoby tak ciasno w domku, a tu impreza i goście!? Napracowaliśmy się uprzątając łóżka, a innych mebli i tak nie mieliśmy. Całą odzież naszą i gości, bez żadnego wyboru, poskładaliśmy na podłodze w stosy, na których rozsadziło się dzieci, goście stali jeden przy drugim.
Żadnej biesiady i tańców nie planowaliśmy. Wszystkim obecnym wystarczyła świąteczna atmosfera, a dzieciom zadowolenie z możliwością występu i dodatkowe słodycze poza zwyczajowym już kakao (wszystko z darów Ambasady).

Następuje marzec 1943 r.–- zerwanie stosunków z Rządem Polskim w Londynie po ujawnieniu straszliwego mordu w Katyniu.
Zamknięto wszystkie polskie placówki, aresztowano ważniejszych działaczy, odebrano świadectwo amnestyjne, rozpoczęto przymusową paszportyzację (sowiecką).
Praca z dziećmi została przerwana.
Już w kwietniu 1943 r. wezwano nas do Kołpaszewskiego Oddziału NKWD w sprawie paszportów. Ileśmy przeżyli obaw! Staliśmy w kolejkach do poszczególnych gabinetów, gdzie należało wypełnić odpowiednie kwestionariusze.
Przyjmował mnie major Iwanow, do dziś pamiętam, że się tak przedstawił i do dzisiaj nie rozumiem siebie, po co zwróciłam mu uwagę na rubrykę wieroispowiedanie tj. wyznanie, świadczące, że ankieta została specjalnie dla Polaków przygotowana. Skąd to wiem – zapytał. No cóż – mówię – w poprzednich widzianych przeze mnie ankietach nie było tego rodzaju rubryki, przy tym chodzi o państwo bezwyznaniowe. I zaczęła się wtedy ze strony Iwanowa opowieść, co to się zmieniło w ogóle w Związku Radzieckim i na Syberii w szczególności, jakie wspaniałe życie nas tu czeka. Boże mój! Brnę odważnie: czy będę rąbać drzewo, gdy uczyłam się i jestem człowiekiem wykształconym? O dziwo! Dał mi skierowanie do Wydziału Oświaty, ale zakleił kartkę, zamiast tradycyjnie złożyć ją w trójkącik.
Wstyd się przyznać, ale w domu nad parą jakoś otworzyłyśmy list i odczytałyśmy, że mam być przyjęta do pracy. Pamiętam też ogólnie podkreślenie, że Polakom przysługują prawa. Dokładnie jednak tekstu nie potrafię przytoczyć. Gdy wyszłam z gabinetu, czekający w kolejce wyraźnie odetchnęli, wyznając, że drżeli ze strachu, gdy tak długo nie wychodziłam. Przyjęto mnie do pracy w przedszkolu, dopuszczając nawet wyjątkowo przyjęcie mojego 2-letniego dziecka do przedszkola, znajdującego się tuż za naszym domkiem, bym nie musiała nosić go do odległego żłobka. Przypadła mi niestety praca w odległym przedszkolu, w nowej osadzie fabrycznej.
Ach! Ile szczęścia – tyle tylko, że na krótko, gdyż po pewnym czasie sama zrezygnowałam z tej pracy. Nie umiałam się bawić z rosyjskimi dziećmi, nie znając ich śpiewek i zabaw ruchowych, nie mając żadnych pomocy potrzebnych do edukacji przedszkolnej, ani papieru, czy farb do ręcznych zajęć, przy tym pozostały personel rosyjski trzymał się ode mnie z daleka, grzecznie i poprawnie na pozór – wyraźnie jednak dając do zrozumienia, że jestem obca i nie ma tu dla mnie miejsca. Wolałam pójść do pracy w fabryce konserw. Zachowałam przepustkę Nr 466 z datą 21 sierpnia 1943 r. z nazwą „Kerczeńska Fabryka Konserw” – „Wola Truda”.
Zbudowano tę fabrykę przed niedawnym czasem, wykorzystując sprzęt i maszyny ewakuowane z Kerczu na Krymie. Część personelu stanowiła grupa ludzi również stamtąd ewakuowanych. W jakże strasznych warunkach budowano tę fabrykę. Mieszkała z nami p. Helena Kowalska, zatrudniona na budowie. Opowiadała, że kobiety zaprzęgnięte do sań woziły na pole drzewo ścinane w tajdze obok, wykopy pod fundament wymagały uprzedniego rozgrzania ziemi palonymi ogniskami. Cała fabryka była zbudowana z bierwion, uszczelnionych pakułami, okna zamiast szyb zabezpieczono pergaminem i skrzyżowanymi drewnianymi listewkami. W czasie wichury było słychać nieustanny trzepot papieru o listewki.
Pracowałam w tzw. żestiano-banocznym cechu – czyli przy produkcji puszek do konserw, ale przy nieskomplikowanej części tej produkcji. Lutowałam denka puszek i ucząc się tej operacji, gorącym lutem oparzyłam stopę. W fabryce nie było punktu opatrunkowego, więc pozwolono mi pójść do tzw. Polikliniki, drobiazg – 3 km. Oparzenie opatrzono, lecz zwolnienia nie wydano. Kusztykając i sycząc wróciłam do pracy. Musiałam, bo najmniejsze uchybienie w pracy kwalifikowano jako proguł i dotkliwie karano. Za dłuższą nieusprawiedliwioną nieobecność osadzano w łagrze, niedawno specjalnie w tym celu zbudowanym i to blisko naszego domu. Parę razy widziałam konwojowanych „łagierników” i straż uzbrojoną, z psami. Przechodnie musieli się odwracać tyłem do przechodzącej kolumny.
Sortowałam też kilkakrotnie blachę, dostarczaną z Anglii morskim transportem, miejscami zżartą słoną wodą. Należało również sortować gumki uszczelniające, także uszkodzone przez wodę morską. Nigdy nie zdołałam wyrobić normy, jakkolwiek bardzo mi pomagały dwie Rosjanki, tzw. uczotczyce, obliczające codzienne wykonanie planu przez pracowników. Miały w środku dnia sporo wolnego czasu i chętnie te dobre dziewczyny włączały się do pracy ze mną. Mimo to nie udało się wykonać norm, wyśrubowanych ponad wszelkie pojęcie.
W fabryce była stołówka, gdzie za pewną opłatą można było zjeść coś, co się nazywało „obiadem”. Z okienka dostawało się miskę wody z ugotowaną rybią głową – tzw. zupę „uchę”, albo droższe danie, tj. miskę z gołymi kostkami po mięsie, oddzielonym na konserwy do puszek. Można je było tylko possać. Sala stołówki była przedzielona płócienną zasłoną, za którą jadali uprzywilejowani pracownicy inżynieryjno-techniczni. Otrzymywali normalne posiłki. Tak więc wyglądało w sowieckim wydaniu równouprawnienie obywateli. Ciężar pracy w fabryce, oddalonej o parę km od naszego osiedla, potęgowała konieczność od-noszenia dziecka do równie odległego żłobka. Nie miałam nawet płachty, bym wzorem wiejskich kobiet mogła przytroczyć do siebie dziecko. Używany dłuższy ręcznik wystarczał jedynie, by cały ciężar opierał się tylko na karku. Trzeszczały kości, a już po pracy w tartaku, przez noszenie na sztaplach dużych ładunków desek zaczęły się bóle stawów, potem się włączyło sztywnienie palców prawej dłoni. Nie mogłam dłużej utrzymać niczego w ręce ( noża, łyżki, igły).
Dzisiaj, po upływie dziesiątków lat moja prawa dłoń i ręka – prawie kalectwo.

Zimą pozornie było łatwiej, gdyż korzystało się z sanek, ale ustawiczne zawieje zmuszały do walki z kopnym śniegiem. Każdy krok wyszarpywał zdawało się wszystkie siły. Synek leżał cichutko zwinięty w kołdrę i przywiązany do sanek. Zawsze się bałam, by mi się w tej kołdrze nie zadusił. Ze względu na mróz i padający śnieg zawijało się go z noskiem i buzią. Ileż to razy wjeżdżałam z sankami do izby (sieni nie mieliśmy) z górą śniegu na tobołku z dzieckiem. Wszyscy obecni zamierali wprost ze strachu, dopóki nie zobaczyło się, że dotarło szczęśliwie.
Nikt niestety nie mógł mi pomóc w tych sprawach, bo moje współmieszkanki pracowały po przeciwnej stronie miasta. Ale już w domu kochane ciocie przejmowały małego pod swoją opiekę. Dla ścisłości dodaję, że kołdra, w którą owijałam dziecko, była moją już jedyną kołdrą – drugą trzeba było sprzedać. Po podróży musiałam tylko ją jakoś dogrzać, nie musiałam suszyć, bo szczęśliwie suchy syberyjski śnieg dawał się zsypać, nie mocząc kołdry.
Niespodziewanie w grudniu 1943 r. kończę pracę w Fabryce konserw: zostaję „kierowniczką” Polskiej Szkoły, powołanej specjalnym zarządzeniem w Kołpaszowie. Zaczęło się jakby proroczo, jakby dobry los czuwał nade mną. Jednego bowiem dnia kazano mi pracować w chłodni, właściwie zamrażalni! Syberia, już grudzień, a ja nie mam nawet portek watowanych i do chłodni! Boże! Tym razem już nie poddałam się. Stałam cały dzień w pomieszczeniu wejściowym i po prostu „wyłam”. Nie pracowałam, ale na koniec dnia majster – stary zabiegany człowiek, ewakuowany z Krymu przekazał mi wiadomość, że od jutra będę pracować w kantorze. Zwycięstwo! Dostałam się do pracy w cieple, lecz o dziwo – powtórzyła się taka sama sytuacja, jak poprzednio w przedszkolu. Dano mi oddzielne pomieszczenie, zostawiono samą z pakietem dokumentów nazywanych nakładnyje, przekazano zadanie do wykonania i nikt więcej się nie pokazał, ani sprawdził co mi z tego wyszło.
Następnego dnia rano kazano mi iść do kadr. Zwyczajnie zaniepokoiłam się, tymczasem okazuje się, że zgodnie z Zarządzeniem NR 319 z 14 grudnia 1943 r. Miejskiej Rady Kołpaszewa z dnia 15 grudnia 1943 r. organizuje się Podstawową Polską Szkołę na 85 uczniów. Zostałam kierownikiem i nauczycielką – jednoosobowe ciało pedagogiczne. Przechowałam to zarządzenie do dzisiaj, a także zaświadczenie Oddziału Oświaty w Kołpaszewie, datowane 3 maja 1944 r., że od 15 grudnia 1943 r. do 25 maja 1944 r. pracowałam jako kierowniczka Podstawowej Polskiej Szkoły w Kołpaszewie i zwolniona zostałam w związku z wyjazdem polskich obywateli z Narymu. Szkołę zorganizowano dzięki Związkowi Patriotów Polskich, ale nigdy się nie dowiedzieliśmy kto imiennie prowadził akcję.
Wydzielono nam w rosyjskiej szkole jedną klasę. Niestety zaplanowanych 85-ciu uczniów nie udało się ściągnąć. Możliwe, że podano celowo zawyżoną ilość, a przy tym podobnie było z frekwencją w opisanym Polskim Przedszkolu (szkoła) zorganizowanym przez Męża Zaufania. Odpadły dzieci daleko mieszkające, źle ubrane, nie przystosowane do wędrówki w siarczyste syberyjskie mrozy. W trzech rzędach ławek zasiadły do równoczesnej nauki klasy: I, II i III. I udawało się przeprowadzać lekcję zgodnie z misternie układanymi planami. Otrzymaliśmy trochę pomocy, zaczęły nadchodzić książki, śpiewniki, a nawet elementarz w gazetowym wydaniu.
Nie chwalę siebie, bo pomyślny tok zajęć zawdzięczam tylko naszym dzieciom. Siedziały skupione, uważne, ciche i pracowite. Zesłańcze dzieci zadziwiały przedwczesną powagą, wręcz dojrzałością.
Za pracę otrzymywałam wynagrodzenie. Ile? Tyle spraw pamiętam, a tej wcale. Pieniądze pobierałam w banku rozliczając się ze zrealizowanych czeków. Mam dotychczas grzbiet książeczki czekowej, wystawionej na moje nazwisko. Ostatnie rozliczenie z bankiem: rano 31 maja, potem do Wydziału Oświaty po zaświadczenie z pracy, a wszystko w potwornym nie do opisania napięciu, bo na przystani już czekały statki.
Kierownictwo rosyjskiej szkoły dbało o opał i sprzątanie. Ale raz się zdarzyło, że pod tablicą znalazła się... kupa.
Wieści o powstaniu Związku Patriotów Polskich w ZSRR i tworzeniu polskiego wojska.

Jakoś w kwietniu 1943 r. doszła do nas wiadomość o powstaniu ZPP w Moskwie, pod przewodnictwem Wandy Wasilewskiej, zapowiadającej powrót do Polski, akcję tworzenia wojska polskiego itp.
Byliśmy wszyscy pogrążeni w głębokim lęku o dalsze losy, skazani we własnym przekonaniu na zgubę po stosunkowo niedawnym odejściu Armii gen. Andersa (1942), zerwaniu w marcu (1943) stosunków z Rządem Polskim w Londynie i podjęciu przymusowej paszportyzacji.
Z Moskwy zaczęły docierać do nas polskie audycje o godz. 22-giej, nadawane tam o godz. 18-tej. Pamiętam, jak chciwie słuchaliśmy polskiego głosu, kierowanego do nas, zagubionych w złowrogim kraju, zostawionych samych sobie. I najważniejsze: głosu mówiącego o powrocie do kraju, rozumianego przez nas jako wyzwolenie. „Przepustkę do kraju” nawet z rąk Lucypera wzięlibyśmy. Nikt nie zamierzał podpisywać się pod komunistycznymi założeniami Związku Patriotów Polskich, najważniejszą sprawą było trzymanie się organizacji niosącej ratunek. Po stworzeniu więc w Stawropolu Kół ZPP wszyscy zostaliśmy ich członkami. W Kołpaszewie Koła jeszcze nie istniały.
Zostałam przewodniczącą Zarządu Koła w Sowchozie Nr 107, a po przeniesieniu się do Polskiego Domu Dziecka w Ipatowie – przewodniczącą Zarządu Rejonowego Koła. Działałam w sprawach Polaków, korzystając z pełnomocnictwa Zarządu Krajowego ZPP w Stawropolu, wystawionego na moje nazwisko. Wśród wielu zachowanych pamiątek mam i ten dokument. Trudno się chwalić szczególnymi osiągnięciami, ale w tych okrutnych czasach drobna nawet pomoc miała znaczenie.
P o w s t a j e P o l s k i e W o j s k o.

Pamiętam, że formowanie Dywizji im. Tadeusza Kościuszki odbywało się przy pomocy rosyjskich służb wojskowych. Ich komendy wzywały do stawiennictwa odpowiednie roczniki Polaków – mężczyzn i kobiety. Z mieszkającymi więc wspólnie w naszym domu młodymi kobietami, dwie młode matki – ja i Jadwiga Poczobowotowa też dostałyśmy wezwanie, ale wystarczyło ustne oświadczenie i zwolniono nas. Pozostałe dziewczyny: Poczobutówny – Władysława i druga Jadwiga – zostały wcielone do wojska, ale jak się później dowiedziałyśmy, dziewczęta z Kołpaszewa i z Toguru zatrzymano w pomocniczych oddziałach, do najróżniejszych prac gospodarczych, daleko od frontu i wojny.
Pamiętam wyraźnie dzień odjazdu naszej młodzieży do wojska. Piękny, słoneczny dzień, chyba sierpień 1943, chociaż niektórym moim przyjaciołom Sybirakom wydaje się, że to było we wrześniu. Ważna data, a umknęła naszej pamięci, jakkolwiek wszyscy się serdecznie odjazdem młodzieży przejmowali i spłakali przy pożegnaniu. Wysoki brzeg Obu, na dole przycumowany pamiętny, olbrzymi statek, sznur schodzących osób, zapełniające się pokłady – sygnał do odpłynięcia i bucha głośny śpiew: „Pod Twoją Obronę”. Obok mnie słania się na nogach pani Ludynia – pożegnała syna Adasia. Nie pamiętam ilu od nas pojechało, mam tylko skąpe wiadomości o poległych. Cześć ich pamięci!

Kusi mnie jeszcze jedno wspomnienie, związane z tworzeniem się polskiej dywizji.
Późnymi wieczorami schodziliśmy się w rybackiej chacie, gdzie kwaterował Kazik Banach i ćwiczyliśmy śpiew nowej pieśni. Był to Marsz I Dywizji. Kto był autorem, jak się marsz znalazł w naszym środowisku? Nie wiem, czy był otoczony ścisłą tajemnicą, czy też ułomna pamięć zadziałała? Wszystko się zatarło bez śladu, bo pieśń skomponowana na melodię „Legionów” nie mogła się podobać odpowiednim czynnikom, władnym do jej wyrugowania.
Jednak, jakoś przekornie utkwił mi w pamięci tekst Marszu, może nie w całości, lecz w przekonaniu, że powinien być ujawniony – przytaczam: 

Nad nami płynie orzeł biały,
Biało czerwony sztandar nasz,
Narodzie wstań do walki krwawej,
Rozprawy z wrogiem nastał czas.

Ref. My pierwsza Dywizja,
Honor i Ojczyzna!

Najkrótszą drogą do Warszawy,
Dywizjo nasza naprzód marsz,
Naprzód, na ramię broń,
Pobudka gra na ramię broń.

Ref. My ......

Po zastanowieniu się dochodzę do wniosku, że refren jest za krótki. Może część ze zwrotki – „Naprzód na ramię broń !” powinna być w refrenie? Tego już nie rozstrzygnę.
8.Uzupełnienie obrazu codziennego życia – trzy lata Syberii

Nie udało mi się w opisie trzech kolejnych lat syberyjskich wyczerpać całości przepełniających mnie wspomnień. Oddając chronologicznie sporą ilość zdarzeń, nie zdołałam odnieść do każdego okresu odpowiedniej cząstki ówczesnego życia codziennego. Musiałabym szereg razy wracać do tych samych tematów: głodu, jedzenia, odzieży itp.
Dopisuję więc w odrębnym rozdziale to, co jeszcze tkwi w pamięci z życia codziennego na Syberii.
Na Syberii znalazłam się w letnim ubraniu i obuwiu. Nadeszły nieuchronne mrozy, ale dobrzy, kochani ludzie zadbali odpowiednio wcześniej, bym mogła się cieplej odziać. Byłam przecież wywieziona w letnim ubraniu. Jedna z pań dała tkaninę, druga watę, trzecia uszyła mi watówkę i miękkie „buty” do kaloszy, oraz rękawice z kawałków zdobytego gdzieś koca. Znajdowano karkołomne rozwiązania, by przy całkowitej niemożności kupienia czegokolwiek stworzyć potrzebną rzecz z tego, co było pod ręką. Czasem rozwiązanie okazywało się nieco humorystyczne, jak w przypadku watówki z płótna w biało-różową pepitkę, jak dla dzidziusia.
Nosiłam wojskowe buty, żołnierski płaszcz – wszystko zbyt duże, lecz odpowiednio upchane (buty onucą, kalosze wspomnianymi miękkimi „butami” i to z cholewami) i odpowiednio podwiązane musiało wystarczyć.
Próbowano parę razy mi pomóc – daremnie, ale z rozrzewnieniem wspominam szczególnie usiłowania dwu osób. Pierwsza z tych osób to 16-letni syn współmieszkanki w Kołpaszewie – Januszek Monkiewicz. Przydzielony do pracy w szewskiej spółdzielni zdobył, czy skradł (nie dowiedziałam się nigdy) kawał skóry, z której uparł się zrobić mi trzewiki. Niestety, były za ciasne i z żalem musiałam je oddać innej potrzebującej osobie. Trudno uwierzyć z jakim napięciem czekałam na te buty i aż do dzisiaj je pamiętam. Były z paskudnej, sztywnej, źle wyprawionej skóry, wykonane topornie przez chętnego i przemiłego chłopaka, lecz ledwie przyuczonego. Ale to był dar serca.
Drugą osobą podejmującą się zdobyć dla mnie buty, ale dokładnie mówiąc – talon na buty, była Rosjanka z Kołpaszewa. Nie zapamiętałam niestety imienia i nazwiska, gdyż nawet bliżej jej nie zna-łam. Sama przyszła do mnie informując, że pracuje w Wydziale Handlu i postara mi się o talon na buty. Mijał czas, ciągle się usprawiedliwiała, że nie ma przydziałów. Prosiłam, by się nie kłopotała tą sprawą, bo wiem jak jest trudna i zresztą, dlaczego się tak mną właśnie zajęła? Pamiętam, jak z pewnym zażenowaniem odpowiedziała: „widziałam Cię, jak płakałaś idąc skrótem przez krzaki”. Zimą chodziło się skrótami przez zamarznięte trzęsawiska, latem nie do przebycia. Mogłam istotnie płakać idąc sama przez zarośla, bo istniejąca między nami niepisana umowa nie dopuszczała żadnego płaczu i rozpamiętywania krzywd, żalenia się. Ale pękały nerwy i płynęły łzy, gdy nikt nie widział! Latem 1942 r. zrobiło się lżej, po „amnestii”. Za pośrednictwem Męża Zaufania otrzymaliśmy odzież z darów. Zostaliśmy jakby umundurowani. Wszyscy Polacy chodzili w nowych amerykańskich spodniach, granatowych w jodełkę, w granatowych skarpetkach i czarnych butach. Poznawaliśmy się po tym bezbłędnie. Dostaliśmy przy tym tyle skarpetek, że po spruciu ich robiłyśmy sobie swetry. Była też i inna odzież, koce, włóczka. Włóczki było jednak zbyt mało do podziału między wszystkich, więc jedna z pań (pamiętam p. Wilkowa) zrobiła na drutach wszystkim naszym dzieciom świetne kominiarki w czarnym kolorze, innego nie było.
Nasze kobiety były nieugięte i to częściowo dzięki nim docierała do nas ta pomoc. Pięknym przykładem odwagi, wytrwałości i poświęcenia jest tu pani Eugenia Iwanicka – matka chrzestna mojego syna z wagonu. Otóż nadeszła pewnego razu wiadomość, że w Tomsku znajduje się dla nas duża partia odzieży, której nie zdołano przesłać do Kołpaszewa przed zamarznięciem rzeki. Do Tomska trzeba było jechać saniami dziesięć dni – kolei nie było – i pani Iwanicka podjęła ten trud!! Była w drodze miesiąc, oczywiście nie sama. Szedł większy tabor, ale ona upoważniona przez Męża Zaufania była jedyną kobietą. Mężczyzn Polaków odpowiednich wiekiem do wyprawy nie było, paru zaś młodzieniaszków nie wchodziło w grę.
Cenne, pamiętne dary w 1942 r. nie mogły pokryć naszych potrzeb na dalsze lata, po zamknięciu polskich placówek w 1943 r. i aresztowaniu działaczy. Odzież i obuwie, eksploatowane przy ciężkiej pracy, nie uzupełniane, gwałtownie się zużyło.
A do wyzwolenia daleko, tułacze życie trwa jeszcze dwa lata. W sumie trzy lata Syberii, potem Północny Kaukaz – stepy. Ratując się od głodu chwytaliśmy się wszelkich sposobów. Wędrowaliśmy po bliższych i dalszych kołchozach, by coś kupić, coś wymienić. Nosiło się później na plecach to woreczek mąki, czy ziemniaków lub buraków, główkę kapusty.
Nauczyłyśmy się od Jadwigi Poczobutowej wiązania sieci rybackich. Dostała wyjątkowe prawo do chałupniczej pracy i myśmy wszystkie do późnej nocy wiązały sieci na jej rachunek, później się z nią rozliczając. Uprawialiśmy działki, lecz wyniesione stąd smutne doświadczenie lat 1942 1943 na zawsze odstręczyły mnie od jakichkolwiek upraw rolnych. Do dzisiaj powtarzam, że nigdy swojej egzystencji nie uzależniłabym od klimatu, pogody, czy nie przewidzianego urodzaju.
Pierwszy, mały spłachetek ziemi użyczyła mi w 1942 r. na świeżo otrzymanej działce sąsiadka z internatu komsomolskiego, gdzie po „amnestii” zamieszkaliśmy.
Była to Polka z Częstochowy, która przed I wojną światową wyszła za mąż za Rosjanina, znalazła się na Syberii i tu owdowiała. Mieszkała z dorosłą córką w małej izdebce. Przykro mi – nie pamiętam nazwiska i imion tych życzliwych i współczujących kobiet. Udostępniony mi zagonek oczyściłam z wielkim trudem z zanieczyszczeń i musiałam zostawić. Dziecko ciężko zachorowało – przez miesiąc przebywałam z nim w szpitalu. Jednak te życzliwe kobiety w zamian za oczyszczony i niewykorzystany zagonek pozwoliły mi przekopać jesienią drugą ich działkę, przylegającą do budynku internatu. Twierdziły, że zawsze coś zostaje w ziemi po pierwszym kopaniu. Nigdy w życiu nie myślałam, że po wykopanych kartoflach można jeszcze coś wykopać. Pełna więc wątpliwości rozpoczęłam przekopywanie.
Synek, siedzący obok na płachcie, co chwila łapkami zagarniał do ziemię do buzi. Nie było mi łatwo, ale dzięki Bogu na maleńkiej działce udało mi się wykopać prawie wiadro ziemniaków. Cud próchniczej żyznej ziemi, czy cud serca kobiet – sąsiadek, specjalnie nie wykopujących do cna swojej działki.
Wspominając niewykorzystaną działkę, nie mogę pominąć związanego z nią wstrząsającego wypadku, który mógł się tragicznie skończyć. Co to było? Dana mi w użytkowanie działka znajdowała się daleko, za rzeką Kiet – dopływem Obu, obok zaś była działka, udostępniona przez drugą Rosjankę Zosi Tarnowskiej, matce trójki dzieci. Dotarcie do działek i powrót do domu był dla nas ciężką przeprawą. Szło się bowiem po wąziutkiej kładce, nad szeroko rozlaną rzeką, trzymając się słabej poręczy umieszczonej z jednej tylko strony. Szalejące zaś w dolinie wiatry szarpały kładką na wszystkie strony .
I stało się! Pewnego dnia idąc za mną Zosia wpadła do wody. Usłyszałam mimo wichury straszliwy krzyk. Odwracam się: na kładce nikogo nie ma. – Boże! w dole nad wodą widzę głowę Zosi, zwróconą w moja stronę i jej dłonie kurczowo wczepione w kładkę. Mimo potwornego przerażenia uklękłam nad nią i jakoś wyciągnęłam. Udało się, ale do dzisiaj nie mogę pojąć, że starczyło mi sił na wydobycie z wody dorosłej osoby, grubo przy tym ubranej. Szła później z rozłożonymi rękami, ociekając wodą, a ja skulona, osłabła wlokłam się za nią, histerycznie się zaśmiewająca, właściwie wyjąc aż do bólu w klatce piersiowej. Zosia parę razy obejrzała się z widoczną złością, jakby mnie zamierzała trzepnąć, ale – jak później opowiadała – widząc mnie rozgorączkowaną i słaniająca się, domyśliła się nerwowej reakcji. Wielki Boże – obydwie widziałyśmy w tym cud i łaskę.
W 1943 r. hojnie rozdawano działki, które jednak trzeba było własnoręcznie wykarczować. Mieszkaliśmy wspólnie: cztery kobiety z małymi dziećmi i przypadły nam cztery działki. Karczowałyśmy je w krwawym wprost mozole, do późnych godzin. Syberyjskie letnie słońce świeciło nam i świeciło. Po 22-giej wracało się do domu w stanie skrajnego wyczerpania, karczując krzewy. ale zdarzały się też i wysokie drzewa. Pamiętam, gdy udało się nam wykarczować sosnę i ze zdumieniem patrzyłyśmy na wykrot wysokości piętrowego domu!! Same kobiety, bez odpowiednich urządzeń.
Po powrocie zapalało się w miseczce coś w rodzaju kadzidełka, odstraszającego tnące złośliwie komary i inne latające żyjątka. Po paru godzinach snu wstawało się do następnego etapu walki o przetrwanie, nie poddanie się. I wszystko na próżno! Wypadło tak deszczowe lato, że wszystko co zasadziłyśmy zostało zniweczone. Jako rozsadę dostałyśmy 5 kg ziemniaków, tzw. narymczanki. Trzeba było parę miesięcy wcześniej doprowadzić do ich „cudownego rozplenienia”. Nauczyły nas tego i pomogły sąsiadki Rosjanki, użyczając skrzyneczek z ziemią. Uważnie wykrawało się oczka, przysypywało ziemią i w skrzynkach trzymanych pod łóżkami obserwowano pojawienie się pędu. Natychmiast pęd należało odjąć, wsadzić do ziemi, a z „oczka” powstał drugi. Bajeczna próchnica syberyjska. Ze zdumieniem patrzyłyśmy na Rosjanki sadzące, same „łęty” ziemniaczane pod koniec czerwca i wykopujące pod koniec sierpnia ziemniaki. Polarne lato przyśpieszało wegetację. Ale nasze lato 1943 nie pomogło, bo było przerażająco na nieszczęście deszczowe.
Zebrałyśmy jedno tylko wiaderko drobniutkich ziemniaczków wielkości wiśni, tak małych, że nie opłacało się ich obierać. Gotowało się całe, tłukło jak dla świń i formowało placki, pieczone później bezpośrednio na blasze pieca, bez żadnego tłuszczu. Starczyło tego tylko do Nowego Roku. Potem przez parę miesięcy raz dziennie woda z byle czym – nie zawsze! i kawałek suchego chleba.
Na Wielkanoc 1944 r. nawet nie siadałyśmy do stołu. W żeleźniaku przygotowałyśmy trochę postnego kapuśniaku, przed wieczorem zaś zrobiłyśmy trochę kluch z czarnej mąki, pobranej na kart-ki w zamian za chleb (!) i dopiero pod koniec świątecznego dnia – ubogie, lecz trochę odmienne me-nu jakoś nas ożywiło.
Jedzenie – o którym się ciągle myślało, mówiło i martwiło. Całkowity brak tłuszczu, odrobina mleka dla dziecka opłacana częścią oddawanego w zamian chleba. Na Syberii krowy stoją w oborze 9 miesięcy w roku, więc i mleka w tych warunkach nie ma w normalnej sprzedaży. Parę razy udało mi się kupić „chytrym” sposobem niepełny kubek mleka od sąsiadki Rosjanki. Działałam przez dziecko, któremu trudno odmówić. Malutki – niespełna 3-letni Zbyszek z kubeczkiem w jednej rączce i odliczoną należnością w drugiej rączce szedł do sąsiadki i dobijał targu. Wracał dumny niosąc ostrożnie nie tylko tę trochę mleka, ale i ugotowany kartofelek w łupinie, tamtejszy ubogi rarytas. Przez jakiś czas, po przeprowadzce do Kołpaszewa, były dostępne ziemniaki. Tarłyśmy je więc i piekłyśmy na węglach bez rusztu w starej miseczce, zatkanej szmatkami, które po pewnym czasie się opiekły ... niespodziewanie zginęły. Pytamy dzieci, co się stało, a mój malutki pokazuje otwartą buzię i rozczulająco wyznaje: „Bynio am”. Jadł zresztą wszystko pokazowo. Posadzony przed glinianą miską, napełnioną nieokraszoną wodą z rozgotowaną garstką żytniej mąki i drewnianą łyżką jadł, aż mu się przysłowiowe uszy trzęsły.
Patrzyłyśmy wszystkie na to jedzące dziecko ze łzami w oczach. Albo taki obrazek! Zbyszek ma drugie urodziny, ale jest chory. Zdobyłam zabaweczkę – szmacianego malutkiego kotka. Niestety, radość trwała dosłownie minutę, bo moje wiecznie głodne dziecko, nie znając zabawek, próbowało zjeść szmacianego kotka. Rezultat wiadomy: wysypane trociny, wyrzucona pogryziona szmatka.
Nie zapomnę pierwszej wigilii w 1941 r., gdy zamiast ryby usmażyliśmy na tranie, przypadkiem znalezionym w aptece, placki ziemniaczane. Nikt z miejscowej ludności nie miał prawa połowu ryb z wielkiej potężnej rzeki Ob.
Jak komunię czciło się nabytą z trudem żywność. Tkwi mi w pamięci słoik smalcu z darów od Męża Zaufania, po ociupince dodawany dziecku do jedzenia, musiał wystarczyć od lata 1942 do Bożego Narodzenia. Prawda! Jeszcze zupy w proszku. Do smutnej sprawy mimo woli wtrąca się anegdota. Oto starsza pani Słomińska opowiada mi, że czuje się dobrze, bo zrobiła sobie trochę zupy z tego: „dehydradet powderet soup” – zgodnie z napisem na pudełku.
Za litr mleka i ok. 2 kg ziemniaków wynajęłam się sąsiadce Rosjance do wspólnego przekopania z nią 200-tu metrowej działki. Nie muszę opisywać łamiącego kręgosłup zmęczenia, gdy się po pracy „wlokłam” do domu. Ważny nade wszystko był jednak uzyskany „skarb” – mleko i ziemniaki.

Chleba naszego powszedniego .....

Chleb stał się obsesją – nigdy nie myślałam z takim napięciem o ciastkach i tortach, jak teraz na Syberii o chlebie. Kęs chleba smakował tu w stopniu wręcz nie do opisania, nigdy przedtem nie odczuwanym nawet przy zjadanych rarytasach. Niosąc otrzymany mizerny przydział chleba odliczałam: „przy pierwszym słupie (telegraficznym) odgryzę kęs, ale nie połknę”. Wytrzymywałam z odgryzionym kawałkiem chleba, odliczając następne 10 słupów, aż pozwalałam sobie na przełknięcie. I tak kolejno, ale najwięcej cztery kęsy w drodze do domu. Doniesiona część chleba stanowiła podstawowy dzienny posiłek, przy czym odkładałam z tego ostatnią małą suchą skórkę synkowi do kieszonki kurteczki na następny dzień. Była to nagroda za dzielne wstawanie do odległego żłobka. Zmieniłam miejsce pracy i musiałam przenieść też dziecko z zastępczo mu przyznanego w pobliżu domu przedszkola zamiast żłobka.
Jednego razu złamana głodem – zjadłam sama należącą do dziecka skórkę chleba, tłumacząc sobie, że ono przecież dostanie śniadanie, a ja nie. Boże! Nigdy nie zapomnę rozpaczliwego szlochu synka, gdy w kieszonce nie znalazł swojej skórki. Płakałam i ja, nigdy już nie próbując pozbawić go tej biednej, a jakże przy tym upragnionej nagrody.

Jedno wspomnienie pociąga za sobą następne: drewno, opał, ochrona przed zimnem, zdobywanie opału.
W niekończącym się łańcuchu dręczących nas bied, trudów, kłopotów, zmartwień i zagrożeń – wiele miejsca zajmuje zdobywanie opału. Po drzewo chodziliśmy odważnie w tajgę, z sankami, piłą i siekierą. Wybierało się dorodną brzozę, bo polan brzozowych nie trzeba suszyć, doskonale się palą surowe. Najwięcej trudu, wręcz męki, sprawiało dotarcie do wybranej brzozy i powrót przez śnieg dosłownie „po pachy”!
Trudno mi samej uwierzyć, ale jakoś stosunkowo szybko nabyłyśmy wprawę i nie tak straszne wydawało się ścięcie drzewa, zwalenie go, przepiłowanie na kawałki odpowiednie do długości sanek i załadunek.
Sprawa opału w osadzie tartacznej (w Togurze) nie stanowiła tak bolesnego problemu jak w mieście. W posiołku korzystaliśmy ze zrzynów drzewnych, wywożonych z tartaku na hałdę. Wprawdzie mozolnie się grzebało w niesamowicie splątanych i piętrzących się odpadach, w śniegu i zimnie – wprawdzie dokuczliwe było szybkie wypalanie się cienkich patyków i konieczność ciągłych dostaw, ale swobodny dostęp bez groźby utraty życia pod zwalonym drzewem znaczył tak wiele!
Jakże inaczej w mieście. Mieszkałyśmy w domu z bierwion, przetykanych pakułami, gdzie zamarzała woda we wiadrze, stojącym obok pieca z jednej strony, lecz i blisko drzwi z drugiej strony, w domu, gdzie przebywało 6-cioro dzieci i cztery matki robiły, co tylko mogło uchronić je przed zimnem, nie dopuścić, by zsiniałe kuliły się i trzęsły.
Przybyło nam zajęcie drwala z tajgi, o kupnie opału nie było mowy. I znowu wspomnienie: w straszny mroźny dzień Trzech Króli 1944 r. złamały się nam sanki. Część ładunku wzięłyśmy na ple-cy, zakopując w śniegu resztę drewna i sanki, by je nazajutrz zabrać. Na drugi dzień nie sposób było rozerwać zmarzniętych w bloki polan, tak były scementowane lodem. Rwałyśmy je więc gołymi ręka-mi, bez rękawic utrudniających pracę. Na polanach rozlewały się plamy krwi.
By uzyskać trochę drzewa bez chodzenia w tajgę przystąpiłam raz do spółki z sąsiadką Rosjanką, dla której kiedyś kopałam działkę. Miałam jej pomóc przy wyciągnięciu pni z rzeki, które w czasie spływu znajomi drwale obiecali dostawić na oznaczone miejsce. Dotrzymali słowa, ale zamiast pni, łatwiejszych do wyciągnięcia i piłowania, ze zgrozą zobaczyłam kilkumetrowej długości i bardzo grube okorowane drzewo-bal! Do dzisiaj nie potrafię sobie uprzytomnić, jak żeśmy go obie, słabe kobiety, zdołały wyciągnąć na brzeg, przepiłować, a już sprawą nie do pojęcia było to, że „zarobioną” przez siebie odpiłowaną kłodę doniosłam do domu. Pamiętam tyle, że niosąc zataczałam się i kiedy zrzuciłam ciężar przed wejściem do domu – moje współmieszkanki zamarły i stojąc nad drewnianym balem debatowały nad moim zaparciem się i szczęściem, bo przecież mogło się wszystko skończyć tragicznie. Praca – zarobki S Y B E R I A

Pracowałam z przerwami, wywołanymi przez losowe przypadki.
• Lato 1941 – bez pracy,
• Jesień 1941 r. – praca w tartaku,
• Zima 1941 – do lata 1942: choroba dziecka, zapomoga Męża Zaufania,
• Jesień 1942 r. – do marca 1943 – polskie przedszkole,
• Maj – lipiec 1943 r. – rosyjskie przedszkole,
• Sierpień – 15 grudnia 1943 r. – fabryka konserw,
• 15 grudzień 1943 r. 31 maj 1944 r. – polska szkoła w Kołpaszewie.

Ile zarabiałam? Najwyższe osiągnięte wynagrodzenie gdzieś odnotowane – 115 rbl. – na tartaku, w Togurze w 1941 r. Późniejsze wynagrodzenia w przedszkolu, szkole – nie pamiętam. Zapomoga udzielona przez Męża Zaufania – 100 rbl. miesięcznie.;br: Na tartaku w Togurze pracowałam na tzw. dniówki, w fabryce zaś w Kołpaszewie według wyznaczonych norm. Obliczenie wykonanej dziennie pracy robotników prowadziły „rubszczyce” – „uczotczyce”. Rachmistrzyniami w czasie wojny były tylko kobiety – zapisywały wyniki na deskach, posługując się odpowiednimi znakami, jakby rąbanymi. Stąd potocznie nazywane „rubszczycami”.
Pracując przez pewien czas na tartaku przy korowaniu beleczek lotniczych, wyliczanych według dniówki, miałam okazję zobaczyć na własne oczy proces tworzenia normy na te belki, wobec wzmożonego wojennego zapotrzebowania na nie.
Oto jak ustalono normy i wyliczono akord.
Dwóch robotników ustawiało koziołki, następnych dwóch korowało ułożone beleczki. Poprzednia dwójka zdejmowała okorowane i układała je w sztaple. Dwie tzw. „normowszczyce” ze stoperami w ręku mierzyły i zapisywały czas każdego ruchu. Przy korowaniu uwijały się jak w ukropie dwie komsomołki.
Widziałam, jak po zakończonej pracy obie płakały, bo je starsze robotnice bez pardonu rugały.
Na drugi dzień podano nową normę, ale gdy przystąpiliśmy do korowania – (pracowałam z p. Krasowskim ) nie było żadnych pomocników do wyciągania beleczek ze śniegu, układania na koziołki, zdejmowania gotowych i przenoszenia ich na sztaple. Pracowało nas dwoje – zamiast czworga, przy niezmienionej normie akordzie.
O normach pracy w fabryce konserw już wspomniałam, opisując moje zatrudnienie tam. Ogólnie mówiąc normy były zwyczajowo wyśrubowane.
Ceny żywności w 1944 r. „czarnorynkowe” – dziwnym trafem zapamiętałam. Były tak niebotycznie rażące, nie na moje możliwości finansowe, że się przez dysproporcję jakoś utrwaliły. Czy do uwierzenia? Mała miseczka ziemniaków (nie kg) – 10 rbl., jeden litr topionego masła -–800 rbl., kg chleba – 100 rbl. Inne ceny umknęły jednak pamięci.
Byłam w straszliwej nędzy, dorabiałam jak mogłam i sprzedawałam co tylko mogłam – z przywiezionego letniego ubrania i pościeli. Nie było tego wiele. Ostatnią sukienkę letnią, tę rozerwaną na sobie w wagonie, gdy musiałam karmić dziecko, sprzedałam przed Wielkanocą 1944 r. Ile wzięłam? Chyba grosze. Zapamiętałam tylko 15 rbl. za pierwszą sprzedaną rzecz (poduszkę).
Ostatnią i jedyną cenną rzecz – złotą obrączkę – wymieniłam nawet dość korzystnie w 1943 r. na żywność: jeden litr oleju, mąkę i fasolę. Ile kg – nie pamiętam.
Nie samym chlebem człowiek żyje

Walka o byt nie przesłaniała sprawy zachowania ducha polskiego, obrony przed wynarodowieniem. Dzięki naszemu wspólnemu wysiłkowi udało się nauczyć malutkie dziecko mówić i myśleć po polsku przy równolegle przecież przyswajanym w żłobku języku rosyjskim.
Synek jakoś długo kazał czekać na swoje pierwsze słowo, ale czy nad miarę długo? Ulotna pamięć nie pozwala dziś na dokładne określenie wielu spraw. Wydaje się, że dziecko osaczone dwoma różnymi językami, musiało się na swój sposób mobilizować do ich przyswojenia.
Niosę synka ze żłobka i na drodze, biegnącej przez rozległe pole, widzę w dali psa. Zbyszek wyciąga paluszek i niespodziewanie oznajmia „sabaka”!! Trudno opisać moje wrażenie, pierwsze słowo dziecka po rosyjsku! Podobnie i moje współtowarzyszki zareagowały. Zaczęło się więc uparte nauczanie dziecka języka polskiego. Ile to było płaczu małego! Wyciąga synek paluszek w stronę nędznego płomyczka, unoszącego się nad buteleczką z naftą, udającą lampkę, przez nas nazwaną „kopciłką” i mówi: „agoń” my zaś gorliwie: Zbyszku, po polsku: ogień, ogień! Dziecko nie rozumie, czerwieni się i z krzykiem powtarza „agoń”. Tulimy, całujemy i od nowa: po polsku ogień. Przy każ-dym pojawiającym się rosyjskim słowie u dziecka – np. „sztany” – my wmawiamy mu, że to są spodnie, spodenki itd. te same sceny, opór.
Wreszcie udaje się! Zbyszek mówi po polsku i równocześnie po rosyjsku. Trzyletni dzieciak osiąga nawet swoiste mistrzostwo. Opowiadała mi Lena Kowalczykówna pracująca w żłobku w sowchozie, w stepach (1944/1945 r.) jak się świetnie bawią Zbyszkiem, wypróbowując jego znajomość polskiego i rosyjskiego. Przyznała, że Polka prosiła małego (po polsku), by przekazał jakąś sprawę niani Rosjance. Prośbę wyrażoną po polsku przekazywał bezbłędnie w języku rosyjskim i wracając do niani Polki z rosyjską odpowiedzią przekazywał ją równie bezbłędnie po polsku.
Nie było to łatwe, sukces udało się zdobyć tylko dzięki zbiorowemu wysiłkowi. Nie mogę się chwalić swoim wysiłkiem, gdyż w paru wypadkach samotnie mieszkające matki Polki, bez bliższego kontaktu z polskim środowiskiem, nie zdołały nauczyć swoich dzieci polskiego. Szczęściem – wypadki pojedyncze. Drążąc wspomnienia ulegam sentymentom i do relacjonowanych istotnych spraw dopisuję zapamiętane historyjki. Wypadło z pamięci wiele zdarzeń dot. nazwisk, zarobków, cen i przeżyć. Nie udał mi się pełny i uporządkowany przekaz, więc notuję i uzupełniam ważnymi dla mnie fragmentami życia na Syberii.
Jeszcze o tajdze.
Potężna, groźna tajga i wielka mogiła ludzkich istnień – w opowieściach sąsiadów Rosjan nazywana – o dziwo – „Tajga Matuszka”. W potocznym ich języku często uderzała jakaś nutka poezji. Oto urywek opowiadania, mieszkającej naprzeciw nas w Kołpaszewie starszej pani Grigoriewnej.
– „Gdy Was przywieźli, to: „jagodki i cwietoczki” – żyjecie w chatach, a nas wyrzucili nad strumieniem i odjechali. Dokąd mogliśmy uciekać? Nad nami tylko szumiała „Tajga Matuszka ”. Zjedzono zapasy, korę z drzew, padłe konie, umierano – ale też gołymi rękami ryto ziemię, budowano szałasy, i tak szły lata...”
Miłe były zwroty starszych osób – np. „Gołuboczka, miłoczka” itp., nawet w kolejkach przed sklepem starsze osoby podobnie się zwracały.


A oto moje przygody w tajdze

1. Od szkorbutu ratowała „kołba”, leśny czosnek, rosnący w tajdze. Liście jej przypominały naszą konwalię. Ale tylko wtajemniczeni znali miejsca, gdzie ją można było znaleźć. Nie stać nas było na kupowanie „kołby” na rynku, trzeba się więc zabrać samym do dzieła. Przyrzekła nam pomóc są-siadka Bielajewa, ale pod warunkiem, że po dołączeniu do grupy, nie przyznamy się do znajomości z nią. Ona nie zna miejsc „kołby”, grupę zaś ma prowadzić „Pietrowna”, nie dopuszczająca obcych. Będą przechodzić jutro o 5-tej rano koło nas – musimy uważać. Mogłam pójść w tym dniu tylko sama i jakoś się udało, przyniosłam uzbieraną „kołbę”, ale z całej wyprawy zapamiętałam tylko, którędy wchodziło się w tajgę, po pewnym bowiem czasie „Pietrowna” zniknęła, zostawiając nas przy nie najgorszym wprawdzie „poletku”, cóż jednak, bez przewodnika!!
Stoimy zbite w gromadę, bezradne, któraś zaczyna popłakiwać, jednak szczęśliwie znajduje się przytomna młoda dziewczyna i obejmuje przewodnictwo. Ostro ucisza popłakującą, nakazuje wszystkim bezwzględną ciszę, dość długo stoi skupiona, my nabożnie w nią wpatrzone. Wreszcie uważnie rozgląda się dookoła i już wie! Wyprowadziła nas!

2. Nie skończyło się na jednej wyprawie, gdyż Jadwiga Poczobutowa, – współlokatorka, i zaprzyjaźniona starsza pani Agata Kowalczyk – po prostu zapaliły się do powtórzenia sztuki przy moim udziale.
Gorąco przekonywały, że obie właściwie w lesie wychowane, orientują się doskonale po słońcu, mchu itd. – ja mam tylko pokazać, którędy się wchodzi. Wyszłyśmy we trzy, trafiłyśmy na to szczególne wejście i poletka, ale słabiutkie, idziemy więc dalej i dalej. Tajga coraz groźniejsza, zwarte drzewa, mamy jakiś plon, szkoda, że niewiele, ale czas wracać. Jesteśmy zmęczone, pogryzione przez krążące chmarami „moszki” i komary, ale obie znawczynie lasu, oglądając nieustannie mchy, drzewa i słońce – nie znajdują powrotnej drogi. Brniemy w coraz groźniejszy gąszcz – i nagle słyszymy: „Wy kuda?” Odpowiadamy – domoj.
Szybko się wyjaśnia – zbłądziłyśmy! ale szczęśliwie trafiłyśmy w takie miejsce, gdzie jest najbujniejsza „kołba” i to miejsce zna tylko ten jeden dziadek z wnukiem. Jesteśmy niedaleko jego wsi „Czugunka” 12 km od Kołpaszewa. Dziadek naurągał nam od niemądrych i kazał natychmiast klękać, modlić się, dziękować Bogu za ratunek. Pomogłyśmy dziadkowi przyśpieszyć „żniwa” i same pięknie uzupełniłyśmy swoją zdobycz. Idziemy już spokojnie, po drodze odpoczywamy na zwalonym pniu i tu dziadek widzi na mojej ręce złotą obrączkę. „Patrz, jaka to pani, w złotych kolcach chodzi do lasu. Pokaż się, jak wyglądasz?” Podniósł mi siatkę ochronną i śmiejąc się: „och, jaka krasawica” stoczył się z pnia. Czułam się urażona, ale dziadek spoważniał i powiedział, że w domu obejrzę twarz w lustrze i zobaczę, co mi się zrobiło. Prawda, sama sobie nie wierzyłam, że to ja, tak byłam spuchnięta i pokąsana. Do domu wróciłyśmy o dziewiątej wieczorem, gdzie już wszyscy skręcali się z niepokoju.
W tajdze nadal panuje niedźwiedź, znane były wypadki zaginięcia śmiałków. Gorąco dziękowałyśmy Bogu za uratowanie, wyznając też niezgłębioną swoją naiwność, właściwie głupotę.


3. W tajdze zbierano też jagody, ale takiej wyprawy nie podejmowałyśmy – nie na nasze siły i możliwości ( czas!). Skusiła nas tylko raz chęć zebrania jagód rosnących na krzakach stosunkowo blisko domu i łatwych do zbierania, bez żmudnego schylania się po nie. Wyszłyśmy odważnie we dwie: ja i p. Słomińska, ale dość szybko się wycofałyśmy – tak nas gubiła nieznajomość gatunków jagód, niepodobnych do naszych. Przy tym bałyśmy się zagłębiania w tajgę.
Trudno, trzeba już było wysupłać grosza, (ile? tego nie pamiętam), by dziecku czasem zanieść szklankę jagód. Nie zapomnę pewnego obrazka, związanego z jagodami. Oto, wychodzimy z fabryki, babka sprzedaje jagody, kupuję i chowam do torby. Młoda Rosjanka, koleżanka też kupuje i pyta, dlaczego nie jem jagód? Mówię – „są dla dziecka”, wówczas ona gwałtownie wpycha mi swoje jagody i kiedy się bronię przed tym, wręcz prosi: „Ona nie ma nikogo, komu by mogła zanieść jagody, więc niech moje dziecko dostanie trochę jagód”. Widzę jej miłą, szczerą twarz!


4. Próbowaliśmy grzybów, ale bez odrobiny tłuszczu – do niczego! Młodzież męska gorliwie zbierała w tajdze całe wory orzeszków cedrowych. To był prawdziwie dobry interes, ale też wyszarpujący z ludzi wszystkie siły i niebezpieczny Trzeba się było wspinać bardzo wysoko, po gładkich cedrowych pniach. Nasz jedyny chłopak – syn Marii Monkiewiczowej – zebrał po dłuższej wyprawie spory worek orzeszków, ale trzeba go było widzieć obdartego i usmolonego, gdyż cedry straszliwie smołowały.

5. Opowiadając o tajdze nie można pominąć plag pluskiew. Tam się mówiło: „narymskie kłopy”. Widziałam na własne oczy piłowane drewno z pokładami pluskiew: były to polana pichty, tamtejszy, nieco gorszy gatunek sosny. Żywe pluskwy z tajgi obsiadały wnętrza domów. Przeżyłam raz napad roju pluskiew. Czuwałam nad kołyską chorego dziecka, polarna noc, ciągle widno, ale gdzieś po północy krótka szarówka – przecieram oczy – coś się dzieje. Boże! Cała kołyska pełna pluskiew!!! Dały się jakoś usunąć, ale wrażenie nie do zatarcia.
Dookoła drewno, drewno, bale przetkane lnem, pakułami, podłoga i „meble” – prymitywne nary, siedziska z ledwie ociosanych pni zewsząd co rusz pojawiają się pluskwy, narymskie kłopy.
9. Z Narymskiej Tajgi w stepy Północnego Kaukazu (31 maj 1944 r. – czerwiec 1945 r.). Osiedlenie w sowchozie.

Odjazd nastąpił dokładnie 31 maja 1944 r., co potwierdza wydane w dniu wyjazdu posiadane dotąd zaświadczenie z pracy. Na miejsce do bazy Sowchozowej na stacji Diwnoje przybyliśmy 2 lipca 1941 r., stamtąd rozwieziono nas do poszczególnych numerowanych sowchozów. Trafiłam do Nr 107, pozostali z Kołpaszewa – do 104 i 108.
Nie pamiętam, kto, kiedy i jak organizował nasze przesiedlenie. Ogólnie wiedzieliśmy, że Związek Patriotów Polskich, ale delegata z Tomska w Kołpaszewie nie widzieliśmy. Utworzenie Szkoły Polskiej w Kołpaszewie naszym zdaniem również zawdzięczaliśmy ZPP, jakkolwiek i wówczas nikt się konkretnie stamtąd nie ujawnił.
Co pamiętam z akcji naszego przesiedlenia?
Pracowałam z kolegą – Piotrem Słomińskim przy ewidencji Polaków z rejonu kołpaszowskiego, tj. z miasta i przyległych posiołków. Kto nas angażował, uzgodnił zadanie do wykonania, kto kontrolował?
Opierając się na ewidencji NKWD zdołaliśmy sporządzić wykaz, obejmujący – jak mi tkwi w pa-mięci – 450 osób ogółem. Niczego nie przeoczyliśmy. Pracę tą musieliśmy wykonać z odpowiednim wyprzedzeniem, może luty lub marzec, bo pamiętam późne powroty do domu w ciemnościach i przenikliwym zimnie.
Sporządzono spisy i rozpoczęło się oczekiwanie, długie, połączone z dręczącą obawą, że niczego się nie doczekamy. Wreszcie zaczęło się wydawanie produktów na drogę, ale jakoś tuż przed odjazdem: chleb, mąkę i smalec. Jak dużo, po ile? Tak nas to wszystko oszołomiło, że szczegóły uszły pamięci, ale chyba dość sporo, bo udało się wypróbować wszystkiego jeszcze na miejscu i w drodze pożywić się. Wprawdzie, byliśmy wprawieni do racjonowania zdobywanej żywności, więc na obżarstwo z pewnością nikt sobie nie pozwolił.
Odpłynęliśmy statkiem do Nowosybirska, gdzie po odbyciu kwarantanny i kąpielach (ile dni?) swobodnie rozmieszczeni w towarowych co prawda wagonach, lecz bez krat i z otwartymi drzwiami. Wypada też dodać, że kwarantannę przebyliśmy w znośnych zupełnie warunkach. Olbrzymi, przestronny barak, każdy dostał własne łóżko z pościelą. Czy zastosowano odwszanie? Nie pamiętam.
W czasie odbywanej w Nowosybirsku kwarantanny zetknęliśmy się z dużą grupą ludzi o mongolskich rysach, lecz wyraźnie odbijających w typie od miejscowych. Okazało się, że są to wysiedleńcy (zesłańcy) ze zlikwidowanej na rozkaz Stalina Autonomicznej Republiki Kałmuckiej – za przejście na stronę niemiecką i właśnie Polacy mają zasiedlić opustoszały rejon. Trudno, przykro, innego wyjścia nie mamy, jedziemy w niewiadome. Pociąg zatrzymywał się na większych stacjach, parokrotnie nawet wydano nam gorącą zupę (w wiadrach) i na dłuższych postojach umożliwiano przygotowanie posiłku z posiadanych zapasów – mąka, smalec.
Wysypywali się wszyscy, by wyprostować nogi, zaopatrzyć się w wodę i usmażyć placki, czy ugotować zupę, a niestety wymagało to co niemiara czynności. Przykład: smażenie! Do fartucha kładło się: miskę z ciastem, garnuszek ze smalcem, patelnię, łyżkę, miskę na gotowe placki, drewienka na ogień, zapałki, dwie cegły na zmontowanie czegoś na kształt kuchni polowej. Nie mogłam nikomu zaproponować spółki, bo każda rodzina, rozdzielając między swoich członków poszczególne zadania, szybciej uzyskiwała gorący posiłek, bez kłopotliwych rozliczeń ze wspólnikiem.
Jedyną ulgą, jaką miałam, to zwolnienie mnie z opieki nad dzieckiem, bo ledwie się pociąg zatrzymywał, porywali mi Zbyszka na ręce 15-letni chłopcy i spacerowali z nim wzdłuż torów. Smażąc placki, podnosiłam co chwila oczy, by sprawdzić semafor, gdyż nigdy nie było wiadomo, jak długo będzie stał pociąg. Patrzyłam przy tym na pamiętny do dzisiaj obrazek: na tle czerwonych wago-nów towarowych widzę grupę młodziutkich przyjaciół noszących malucha, widzę jego blond łepetynę i kolorową figurkę. Dziecko miało wiele pięknych ubranek, ale było bose, gdyż nie dochodziły trans-porty z dziecięcymi butkami, a ubranek było nadto, bo niewiele było wśród nas maluchów i stąd synek stał się bosonogim książątkiem.
Wracam do smażenia: zapala się zielone światło. Gwałtownie wrzucam do fartucha wszystkie rzeczy, chociaż wszystkie gorące aż parzą, i rozdygotana ładuję się do wagonu. I znowu wraca na pamięć opowiadanie mojej matki, która przeżywała te same historie wracając po I wojnie światowej z ewakuacji do Polski.
Jechaliśmy przez kraj nędzy i głodu. W Czelabińsku zapamiętałam bladą wychudzoną kobietę, kolejarkę, która prosiła nas, Polaków, o chleb. Nie skamieniały polskie serca, podzielono się sucharami przygotowanymi na drogę z otrzymanego przydziału.
Mijaliśmy za Uralem bezkresne stratowane pola, zrujnowane miasta i osady Tędy przeszła wojna. Pod Stalingradem, z dala mijanym, straszyły wypalone ruiny, rozbite czołgi, samochody, działa, widoczne niemal po horyzont.
Z pamiętnej, miesięcznej podróży, mam jeszcze w oczach swoją wyprawę po wodę na jednej ze stacji. Kolejka czerpiących wodę niezmiernie długa, drżąca czekam jednak i wracając z napełnionym wiadrem słyszę sygnał odjazdu. Boże! Pociąg wolno rusza, wiadro z wodą chwytają ludzie z mijającego wagonu, ja się chwytam poręczy następnego wagonu i udaje mi się jakoś uklęknąć na podwieszonej ramie, po której wspinano się do wagonu. Nie udaje mi się jednak stanąć na ramie, bo przyciśnięta kolanem spódnica uniemożliwia mi podniesienie się i przy próbie rama ze mną jak na huśtawce, cofa się pod wagon. Trudno mi opisać przeżytą wówczas grozę i sposób wciągnięcia mnie do wagonu.
Ostatnie zaś, równie pamiętne i groźne przeżycie, to zaprószenie oka wywołane przez węgiel z lokomotywy, jakimś sposobem przenikający przez nieszczelne ściany wagonu. Doszło do tak straszliwego tropienia, że wypełniającą oczodoły skorupę, usuwało się z wielkim trudem. Ogarniała mnie nieopisana rozpacz, gdy rano oślepła nie mogłam otworzyć oczu. Z trudem i powoli ropienie szczęśliwie ustąpiło.
Powoli dobijamy do strefy suchych stepów, spotykamy wielbłądy. Wyładowujemy się na stacji Diwnoje, gdzie jest baza sowchozu nr 107 i lokujemy się przejściowo w przygotowanych namiotach. Do sowchozu mamy 110 km. I znowu luka w pamięci, nie wiem jakim środkiem dowieziono nas na miejsce: samochodami, wielbłądami, czy wołowymi zaprzęgami?
Dziwiliśmy się wszystkiemu: pełna egzotyka – Azja!! Domy z gliny, woda pod zamknięciem, opał – to krowie suszone placki, bezkresny step i w pewnym miejscu przy drodze do sowchozu bieli się coś jak śnieg, a to rozległe złoże soli. Opowiadano nam później, że po sól jeździ się wozami i ładuje łopatami, przy czym na Ukrainie soli brakuje. Sprawdziłam naocznie podczas podróży do kraju, że do naszego transportu na Ukrainie przychodzili ludzie pytając o sól, a sprzedawano ją na szklanki. Parę repatriowanych żydowskich rodzin z sowchozu nr 107 przewidziało taką możliwość i jak mi opowiadano, wieźli na saniach wory soli na sprzedaż, gdy nasi musieli iść piechotą. Może zresztą nie do końca marsz 110 km piechotą pokrywał się z prawdą, ale istotną prawdą okazało się, że przywieziono nas na miejsce po zesłanych na Syberię Kałmukach.
I niemal natychmiast wystosowaliśmy jeszcze ze stacji Diwnoje do Moskwy coś w rodzaju skargi. Pamiętam to!
Zaproszono mnie do jednego z namiotów, gdzie zebrana „starszyzna” – nestorzy, przekonała mnie do opisania przygnębiającej nas sytuacji, a także zażalenia na przedstawiciela ZPP niezdarnie „eskortującego” przesiedleńczy transport.
Z przechowanej przeze mnie odpowiedzi podaję skrótowo: „z listu obywatelki wieje nieuzasadniona obawa – ewakuowaliśmy was na własną prośbę ratując od pewnej śmierci z głodu i chłodu. A skarga na ob. Zalaję zostanie sprawdzona i do sprawy wrócimy”. Dalszego ciągu nie było.
2 lipca 1944 roku znaleźliśmy się w sowchozie nr 107, gdzie jeszcze przez pewien czas na ścianie Zarządu wisiał dawny dwujęzyczny szyld z nazwą sowchozu: „Nowoje Wremia” – tj. Nowe Czasy. Może się mylę po tylu latach, po kałmucku brzmiało to „Tiang – zjang”.
Zagubieni w dalekich stepach

Na inny sposób niż w tajdze, lecz również trudne były warunki bytowania w suchych, bezwodnych stepach Północnego Kaukazu, w sowchozie odległym od najbliższej stacji ok. 110 km (nie 90 km jak początkowo liczyliśmy)
. Stacja Diwnoje – końcowa. Pociągi odchodziły tylko do Stawropola i tylko stamtąd przybywały, dwa czy trzy razy w tygodniu (dokładnie nie pamiętam), a jeździły przy tym zdumiewająco wolno. Widziałam jadąc zimą do Stawropola, jak młodzi pasażerowie rano wyskakiwali z pociągu, by umyć się trochę śniegiem. Samochód stanowił wówczas bardzo rzadką okazję, pochodzące z demobilu wyeksploatowane wojskowe stuckbakery (amerykańskie) nader często się psuły. Sama przeżyłam taką sytuację, gdy pod unieruchomionym wozem, ociekając deszczem, musieliśmy odczekać zanim pomocnik kierowcy doszedł pieszo do bazy – 25 km i wrócił po nas traktorem.
Jeżdżono zaprzęgami wołowymi i wielbłądzimi – trzy dni w jedną stronę, w połowie drogi sowchoz miał zagrodę, tzn. „priwał”, gdzie znajdował się pewien zapas karmy, wody i opału. Lichą lepiankę otaczało silne ogrodzenie z wielbłądziej karmy: straszliwie kolczastych gałęzi, stanowiących „rarytas” dla tych zwierząt. W jednej z takich wypraw sama brałam udział. Pani Maria Pokryszko i ja powoziłyśmy jednym zaprzęgiem, drugim zaś p. Jerzy Chwastowski i Oskar Orbach. Było to ciężkie doświadczenie.
Stepowe budownictwo: głęboko zapadły mi w pamięci domy, ściany i podłogi wylepione z gliny i krowiego nawozu. Całość długo deptano nogami i formowano cegły, luźną zaś masę wykorzystywano jako „lepiszcze” do naprawy podłóg (klepiska) i pieców. Dobre gospodynie, skrzętnie co sobotę wymazywały wydeptaną podłogę i przepalony piec, lecz ulatniająca się woń psuła radość z dokonanej pracy. Innego wyjścia jednak nie było!
Dotkliwy brak wody! Wodę zamykano w specjalnych zbiornikach (deszczówkę, natomiast wodę pobieraną z odkrytych naturalnych, jakże rzadkich zbiorników, np. z glinianki w naszym sowchozie, należało długo gotować i filtrować, gdyż była pełna najróżniejszych żyjątek widocznych gołym okiem.
Jako opał wykorzystywało się suche burzany, albo suszone krowie „placki”. Niestety, ugotowanie czegokolwiek wymagało sporo zachodu. Przy piecu kuchennym leżała góra burzanu, często nieznośnie kłującego, z czego należało skręcać zwarte „peta” i jak najdalej wsuwać do paleniska, by nie wypadły na podłogę. W rezultacie miałam całe przedramię, od dłoni do łokcia, upstrzone bliznami po zetknięciu z brzegiem gorącej ramy paleniska. Trudno opisać trud gromadzenia błyskawicznie znikającego opału z burzanów, i trud zdobywania krowiego nawozu koniecznego do wylepiania wyboistych podłóg. Mieszkałyśmy w centrali sowchozu, stada zaś bydła wypasano w odległych fermach i stamtąd czasami udało się ściągnąć trochę suchego nawozu, potem usilnie przerabianego na potrzebę „lepiszcza”.
Jeszcze krótko o stepowym klimacie: słońce, wichry, susza, roślinność

Latem ścina z nóg słońce, bez sjesty nie sposób dojść do siebie. Życie w czasie sjesty zamierało, wszystko padało bez sił w zaciemnionych chatach. Drugie zaś pół roku gnębiło częstymi wichurami. Zresztą nawet niezbyt silny wiatr tak utrudniał poruszanie się, tak że bezradnie płaczące dziecko należało natychmiast brać na ręce. Przy silniejszych wichrach nie należało w ogóle wychodzić.
Brak opadów, ziemia spękana, po deszczu zaś rozmiękła, lgnie olbrzymimi bryłami gliny do butów uniemożliwiając poruszanie się.
Brak drzew, brak znanych nam owoców: jabłek, gruszek, śliwek, brak jagód. itp. Ziemniaki należały do rarytasów rzadko oglądanych. Są inne owoce ze stepowych upraw: melony, arbuzy, pomidory, słonecznik. Są też winogrona, rosnące na tzw. „bachczach”. Ale w centrali sowchozu żadnej „bachczy” nie widziałam, były gdzieś na odległych fermach i czasem tylko ktoś poczęstował kawałkiem stepowego owocu. Nasi chłopcy kilka razy sprawili nam wszystkim prawdziwe uczty, przywożąc ze stepu „zorganizowany” worek arbuzów. Pamiętam taką ucztę: stali wszyscy wokół stołu, o który tłukło się arbuzy, by pękały na dwie połowy. Kolejno rozdawano te połówki i jedząc arbuza łyżką z tej jakby misy zagryzało się czarnym, grubym chlebem.
Na zimę sowchoz tworzył zapasy tych owoców, jak?
W olbrzymich, głębokich cementowych basenach kiszono wszystko, doprawdy wszystko – nawet arbuzy! Brr! Śmierdziały potwornie i mimo to jedliśmy je, gdy stołówka dostawała przydział. Kiszonymi arbuzami karmiono dzieci w przedszkolu i do dziś pamiętam, jak się wstrząsałam całując buzię synka, brzydko woniejącą kiszonym arbuzem. A przy tym, jak nieznośnie wszystkie maluchy i nas czyściło po kiszonych „specjałach”! Ileż to razy się zdarzyło!
Biegnę po dziecko do przedszkola, a ono już stoi na skrzyżowaniu radośnie uśmiechnięte, ale nie rusza w moim kierunku. Wiem, stało się! Ubrudzone dziecko trzeba przetransportować do domu, dobrze wymyć – tylko mydła brak!
Tyle o kiszonych arbuzach, a co się jeszcze jadło?

Zwyczajowo chleb wydawano w stołówce. Żadnego bowiem sklepu nie było. I w tejże stołówce porcję wodnistej zupy. Rano odtłuszczone (spod wirówki) mleko. Dwa czy trzy razy w ciągu roku mały ochłapek mięsa, gdy się zdarzyło, że wilki w stepie zagryzły jakąś krowę. I chyba czasami troszkę mąki razowej, bo jakieś kluski robiłam. Pamiętam tylko, że po przebytej przez Zbyszka malarii dostałam pół litra oleju z gorczycy, rosnącej w stepie. I jaka to była uczta dla małego! Rysuje mi się przed oczami taki obrazek: rozanielona buzia dziecka, maczającego okruchy razowca w spodeczku z olejem i zajadającego je z widocznym smakiem. Po wylizaniu spodeczka synek – mądrala radzi mi „jak się skończy ten olej, napiszesz podanie do dyrektora i da nam jeszcze jedną butelkę”.
Zatarło mi się w pamięci tyle spraw i szczegółów, nie potrafię np. podać wielkości przydziału chleba, otrzymywanego wynagrodzenia i wiele, wiele innych spraw. Nie mogło być dobrze z jedzeniem, bo na Wielkanoc 1945 r. mechanik z warsztatu mechanicznego, Rosjanin (chyba Korolew), ofiarował mi mały spodeczek kiszonej kapusty – nadzwyczajny rarytas w sowchozie. Nie było dobrze z jedzeniem, jeśli przyjaciółka pracująca na fermie, Zina Abramowiczowa, „kradła” dla mnie ziarno pszenicy! Woreczek przechowywany był pod łóżkiem, musiałam odebrać osobiście, w sposób jak najostrożniejszy, co się łączyło z wielką emocją. Ale jak przerabiałyśmy do spożycia zdobyte ziarno? Nic nie pamiętam.
W październiku 1944 r. dostałam pierwszą pomoc z Brześcia od rodziców; było to 100 rubli przekazane telegraficznie. Kupiłam garnek ziemniaków – może 2 kg i litr mleka, ale czyżby za te całe 100 rbl?
Jaką drogą doszło do nawiązania kontaktu z rodziną, opowiem w innym miejscu.
Pamiętam zaś dobrze niesamowicie złą jakość chleba. Nóż raz użyty do ukrojenia kromki chleba należało drugim nożem oczyścić z mokrego, kleistego miękiszu.
Zawieźliśmy jednego razu do Stawropola, do Zarządu ZPP, próbki chleba, pieczonego w sowchozie. Okazało się jednak, że we wszystkich sowchozach tylko taki mokry chleb wypiekano. Wiadomo dlaczego.
Dochodzę we wspomnieniach do... mydła i wstrząsa mną. Przez rok pobytu w sowchozie nie widzieliśmy na oczy nawet kawałka prawdziwego mydła. Używało się zastępcze mydło, tzn. górskie lub tatarskie. Co to było? Górskie, to kawałek po prostu uformowanej jakoś gliny, zawiniętej mimo to w papierek. Tatarskie zaś mydło – to osobliwe ziele, zbierane w stepie. Przynosili je traktorzyści. Pęczkiem takiego ziela tarło się ręce, itp. części ciała. Wytwarzaliśmy też ług, w którym się do oporu gotowało koszule. Wszystko to jednak było bezskuteczne: żarły nas wszystkich wszy! Trzeba je było tłuc. Dyskretnie! Raniutko się wstawało, każdy miał swój dzień i przy oknie dokonywało się „bicia” nieznośnych pasożytów. Reszta nas trwała w milczącym bezruchu, by nie utrudniać procederu.
Gdy dostałam się do Polskiego Domu Dziecka, na pytanie kol. Kazika Banacha (intendenta): „co Pani dać?” – Boże! Mydła, mydła! I dostałam, w małym glinianym garnuszku wymarzone szare mydło. Już po pierwszym umyciu głowy zniszczone gnidy łatwo się dały usunąć z włosów. Ulga nie do opisania.

Do pełnego obrazu mojej nędzy, muszę włączyć garstkę wspomnień o ubraniu, bieliźnie, po-ścieli i obuwiu.
Dobiega końca czwarty rok zesłania, nastaje 1945 rok – piąty tułaczy rok. Mój dobytek nie uzupełniany nowymi pozycjami ulega całkowitemu wyniszczeniu. Przecież to w letnim ubraniu znalazłam się z dzieckiem na Syberii. Pomagali wprawdzie dobrzy ludzie i przez krótki czas Mąż Zaufania (z darów) lecz w tych okrutnych czasach nie było żadnej możliwości pełniejszego pokrycia swoich potrzeb.
Jestem więc na wspomnianym przełomie lat, obdarta i bosa, sypiam na wyrku pod podartą kołdrą, bez bielizny pościelowej. Nie mam nic, ale nadal czuwają nade mną dobrzy ludzie!
Pani Bronisława Bazanowa miała ze sobą „główkę” od maszyny do szycia, którą – o dziwo! -– poradził wziąć eskortujący enkawudzista. I „główka”, odpowiednio przystosowana, była prawdziwym ratunkiem.
W sowchozie, na podstawie porozumienia z dyrekcją, p. Bazanowa wspólnie z p. Sabiną Świtajową, moją współmieszkanką, założyły pracownię krawiecką. Szumnie nazwana pracownia mieściła się w mieszkalnej izbie p. Broni, tuż za naszą izbą.
Pamiętam, jak zdumiewających chwytały się sposobów, by mi ciągle coś naprawić, przerobić, czy uszyć. Dla przykładu odtwarzam taką sztukę: z mojego płaszcza wypruły jedwabną podszewkę, z której uszyły mi sukienkę. W miejsce wyprutej podszewki wszywają mój stary szlafrok. Odcinają trochę materiału z dołu płaszcza i uzyskany kawałek artystycznie wsztukują w wytarte na ramionach miejsca.
Trudno opisać cały szereg takich dokonań, dla mnie i synka, dodam tylko, że nawet farbowały z konieczności. Dostałam np. od kogoś białe „patentki” tj. pończochy bawełniane, jakie niegdyś nosiły dziewczynki. Ufarbowały je panie na niebiesko, jakąś białą bluzkę na żółto – pastylkami chininy. Jak widać trochę kolorystycznie się nosiłam.
I jeszcze jedno! Kiedy się już na amen podarła moja jedyna koszula, p. Bronia dała mi wyciągniętą z walizki swoją ostatnią pieczołowicie przechowywaną jedwabną halkę. I chociaż jedwab-na halka prana w ługu, nie mogła i nie wytrzymała dłuższego prymitywnego prania – wielkoduszny, miłosierny dar p. Broni przez dziesiątki przeżytych lat mam w ciągłej pamięci.

Moje łóżko i pościel – śpię razem z dzieckiem.
Siennik wypchany trzciną, albo kolącymi, stepowymi chwastami. Kołdra bez poszwy, rozdarta na środku, z trudem „ześcibolona”. Kapa samodziałowa, dawna derka, przywieziona jeszcze z Polesia. Prześcieradła żadnego. Spało się na tej kapie pod rozłażącą się kołdrą. Na dzień kołdrę starannie przykrywało się kapą, w nocy służącą za prześcieradło. Poduszki jakoś trwały, ale białe poszewki dawno się „prześniły” zastępowane przygodnie zdobywanymi, zszywanymi resztkami.
Czy to nie dno nędzy?
Trudno się wydobyć z tego dna nędzy, bo przecież w tej kategorii mieszczą się jeszcze buty -– obuwie. Koryguję: nie mieszczą się, bo ich oboje (ja i dziecko) właściwie nie mamy. Problem nie do załatwienia, ciągnie się już piąty rok. Pisałam już o noszonych butach wojskowych i kaloszach, o jakoś kleconych kapciach. Żadnej możliwości normalnego obucia się. Próbowano parę razy mi pomóc: daremnie, ale z rozrzewnieniem wspominam szczególnie usiłowania dwu osób.
Nędza za nędzą: przy tym druga w życiu maleńkiego (3 1/2 roku) synka – ponowna ciężka choroba.

Zaczęło się w październiku 1944 r. Jest ciepło i w przerwie obiadowej parę zmęczonych osób ułożyło się do krótkiego odpoczynku na zwiezionej przed barakiem trzcinie. Oczywiście małego Zbyszka nie mogło przy nich zabraknąć. Dziecko zaczęło chorować, ale nikt nie kojarzył jego stanu z drzemką na trzcinie, z malarią. Przez dłuższy czas mieszają się stany lepszego samopoczucia z dziwnymi dla nas złymi stanami, trudnymi do określenia. Nie rozpoznała ich też miejscowa lekarka, a zresztą może to była felczerka. W tym też czasie chorował drugi chłopczyk – Piotruś Kowalczyk – w rodzinie mieszkającej przez ścianę. Czuwaliśmy i nad nim, i gdy Piotrusiowi pogorszyło się wyraźnie, pobiegłam do lekarki o pomoc. Wracam zmartwiona, bo lekarki nie znalazłam, a w otwartych drzwiach stoi sąsiad, Albert Wurm i ze złością krzyczy na mnie: „zajmuje się Pani innym dzieckiem, a własne Pani dziecko umiera”. Był to wtedy pierwszy, dający się rozpoznać atak malarii, febryczny, który tak przeraził ludzi, gdyż w tym samym czasie zmarł maleńki Piotruś. Miłosierny Boże! Szpital tak daleko (100–110 km), praktycznie nieosiągalny, a tu zdarza się cud. Wóz ciężarowy jedzie służbowo do Diwnoje, zabierając mnie z chorym dzieckiem. Jedzie też Albert Wurm.
W szpitalu zatrzymano mnie razem z dzieckiem – podobnie jak przy dyzenterii na Syberii. Ataki występowały o zmierzchu. Lepiej ich nie opisywać.
Dość, że leżące na dużej sali chore kobiety, swobodnie sobie pogadujące, zamierały w ciszy, gdy dziecko zaczynało szczękać ząbkami i pojękiwać. Jednakże znaleziono radykalny sposób na wyleczenie. Ponieważ doustnie chinina nie działała, pani doktor (młoda, piękna kobieta, chyba Gruzinka) kazała pielęgniarce zamówić w aptece zastrzyki z chininy i nie wychodzić z apteki, dopóki zastrzyki nie będą gotowe. I z prawdziwym współczuciem powiedziała, że nie można wprost patrzeć i słuchać, jak to dziecko cierpi. Zastrzyki błyskawicznie zadziałały. Po trzech zastrzykach, przemiennie stosowanych z przetaczaną dziecku równocześnie moją krwią – choroba ustąpiła.
W szpitalu dochodzi do mnie wiadomość, że na poczcie jest depesza i pieniądze z Brześcia.
Wspominałam już wprawdzie, pisząc o wyżywieniu, że z otrzymanych 100 rubli kupiłam 2 kg ziemniaków i litr mleka. Ale to za mało, by oddać moje wzruszenie, więc uzupełniam.
Po zainstalowaniu się z dzieckiem w sali szpitalnej, po krótkim czasie puka do okna Albert, który pomagał mi w drodze, lecz też miał inne służbowe zadania. Wychodzę, co się stało? Albert zaś bardzo poważnie i stanowczo oświadcza: – jeśli Pani mi przyrzeknie, że nie będzie urządzać scen i płakać, to coś Pani powiem. Boże! Przyrzekłam. I słyszę: na poczcie jest depesza i pieniądze z Brześcia: 100 rubli dla Pani. Proszę wziąć przepustkę ze szpitala i jutro odebrać. Wstrzymałem wysłanie do sowchozu.
Czy trzeba piękniejszego objawienia?
Trudno, dopiszę jeszcze to, co mi po powrocie do kraju opowiadała Mama. 22 lipca 1944 r. Brześć zostaje przez Armię Sowiecką odbity i wszyscy spodziewają się od nas z Rosji wiadomości, a tu ciągle nic. I mama, wiedziona jakimś przeczuciem, umówiła Ciocię Jankę, dawną pracownicę poczty (przy tym i jej nieżyjący mąż był na tej poczcie kierownikiem któregoś działu), by korzystając z przyjaznej zażyłości z tą placówką, poprosiła o wgląd do niedoręczonej poczty. Dom Cioci w czasie wojny został spalony, więc może korespondencja do Niej tam trafiła. I miała moja mama rację: odnaleziono mój list! Właściwie kartę pocztową, które niemal codziennie od lipca pisałam na wszystkie zapamiętane adresy w Brześciu, do rodziny i znajomych. Dotarł tylko jeden, jedyny list, który wyczuło matczyne serce.
Szczęśliwie nawiązuję kontakt z rodziną, ale wracam do ciągle odkładanej części relacji: do pracy w sowchozie, do pracy z polską młodzieżą. Praca ta, pod nawałem innych wspomnień ciągle odkładana, nie mniej warta jest opowieści.
W okresie lipiec–sierpień 1944 r. pracowałam w kancelarii sowchozu, gdzie do zawrotu głowy całe dnie ręcznie przepisywałam zarządzenia dyrektora sowchozu dla kierowników farm. Było ich sześć! Dyrektor wpisywał do wielkiej księgi własnoręcznie szczegółowe, ba, obszerne, drobiazgowe zarządzenia, ja sześć razy je przepisywałam na gazetowym papierze (kalki nie było) – w poprzek dru-ku, atramentem z sadzy.
Od września zaczęła się praca w rosyjskiej szkole. Dostałam drugą klasę. Zespół nauczycieli – Rosjanie, przyjaźnie usposobieni do mnie, do Polaków ogólnie. Zresztą i pozostali mieszkańcy centrali sowchozu traktowali nas przyjaźnie, nawet z wyraźnym uznaniem jakby naszej wyższości nad nimi. Może dla ludzi zagubionych w bezkresnych stepach stanowiliśmy po prostu egzotykę? Albo ludzie pogrążeni w beznadziei bytu, duszeni sowietyzmem, dojrzeli w nas prawdę o świecie?
Nie zamierzam się chwalić, gdy istotnymi przykładami uzasadnię zdobytą przez Polaków życzliwość i uznanie.
Muszę zacząć od siebie. Nie byłam zawodową nauczycielką i powodowana ambicją „nie dać się zapędzić w kozi róg” jak na Syberii w przedszkolu – pokażę, co Polka potrafi. Wypracowywałam perfekcyjne konspekty lekcyjne. Uzyskałam pełny kontakt z klasą, a przez to i z rodzicami, przy tym prawdziwe gratulacje po zwizytowanych dwóch lekcjach i pochwalną opinię po generalnej wizytacji szkoły przez rejonowe władze oświatowe. Na zwołanym zebraniu nauczycieli władz sowchozu i rodziców, wizytatorzy publicznie dokonali oceny wszystkich nauczycieli, bezlitośnie łając niektórych. Nie wiem, jak mogła później pracować stara nauczycielka botaniki, której zarzucono zawężanie nauki do stron podręcznika. Drugiej zaś słabe postępy uczniów i naganne nieopanowanie nauczycielki wobec uczniów, źle odpowiadających – „oczami wprost zabijała”. I tu podano mnie, jako przykład prawidłowego zachowania, gdy dziecko potknęło się z odpowiedzią. Na koniec roku szkolnego zostałam przewodniczącą Komisji Egzaminacyjnej. Siedmioklasową szkołę kończyła duża grupa dzieci, w tym parę polskich, świetnie sobie radzących, m.in. Tereska Kowalczykówna (osiadła także w Łodzi – po mężu Pfeiffer, zmarła w 2002 r.).
Szkoła sowchozowa była umiejscowiona w centralnej siedzibie i zamiejscowi uczniowie z sześciu rozproszonych w stepie ferm mieszkali w internacie, pod kontrolą kolejno wyznaczanych nauczycieli. Ściskało mi się serce na widok ubogiego i smutnego bytowania dzieciaków w internacie, wzruszała ich samodzielność i zaradność.
Polskie dzieci uczęszczały do rosyjskiej szkoły, ale po lekcjach (i po przerwie obiadowej) przy-chodziły na dodatkowe, polskie lekcje. Śmiało twierdzę: dzieci garnęły się do tych lekcji. Nauka języka polskiego, historii i geografii – podawana z braku czasu skrótowo – wiązała nas wszystkich, przyciągając nawet młodzież pozaszkolną.
Polskie przewodnictwo w kulturze i rozrywce

Nasza młodzież i dzieci zabłysnęły w paru imprezach artystycznych w sowchozowym klubie. Były to okolicznościowe składanki: śpiew, deklamacje, skecze – organizowane z okazji większych rocznic. Musieliśmy tylko skrzętnie omijać nakazywane przez Zarząd Krajowy ZPP w Stawropolu sowieckie rocznice. Np. w zorganizowanej akademii w rocznicę powstania Armii Czerwonej włączyliśmy przypadającą za jakiś czas rocznicę ogłoszenia Uniwersału Połanieckiego. Chytrze ominęliśmy „Czerwoną”, dając trochę rzewny wstęp, oparty na pieśni historycznej, polskiej, o ułanie, walce, koniku – nie określając narodowości walczących stron. Potem śmiało o Kościuszce.
Polskie występy ściągały widzów z najodleglejszej nawet szóstej fermy (20 km od centrali!), długo je wspominano: „wot, mołodcy Polaki!” i oczekiwano dalszych. Pamiętam taki obrazek: w stołówce nad miską smętnej zupy siedzi zmęczony, spracowany traktorzysta i narzekając na życie, mówi głośno: – „oj, niechby wreszcie Polacy coś zrobili w klubie”.
Miło mi, że to samo podkreśliła w swoich wspomnieniach p.t. „Byłam zesłana” Teresa Kowalczyk (po mężu Pfeiffer), przypisując mi przywódczą rolę. Znalazła się także w Łodzi, śpiewała w chórze Sybiraków i tu zmarła. Po moim wyjeździe do Ipatowa jej siostra Helena została przewodniczącą miejscowego Koła ZPP. Matka ich, pani Agata, i obie siostry spoczywają w rodzinnym grobie na cmentarzu na Dołach w Łodzi. Na nagrobnych tablicach mają wyryte: „SYBIRACZKA”.
Wracając do sprawy polskiego przewodnictwa muszę przywołać pamiętny przypadek, gdy grupa komsomolców zrezygnowała z przygotowywanego przez siebie spektaklu dla uczczenia święta 1 Maja. Ustąpiono nam placu! Myśmy równocześnie przygotowywali uroczysty występ na 3 Maja!
Wówczas sekretarz partii prosił nas, Polaków, byśmy swój występ przesunęli na ich termin. Krakowskim targiem stanęło, że Polacy wystąpią w neutralnym terminie 2 Maja! A co więcej, tenże sekretarz uprosił nas o powtórzenie uroczystego polskiego występu dla uczczenia ogłoszonego właśnie zwycięstwa nad Niemcami, zakończenia wojny. Trudno zrozumieć co komsomolców sparaliżowało aż do tego stopnia, że nie ożywiła ich radość zwycięstwa.
Dla pełniejszego obrazu polskiej przewagi: kompetencji, zdolności zawodowych, wypada mi dodać pamiętne „złote rączki” naszych dwóch mechaników w warsztacie samochodowym: starszego pana Nowickiego (z Poznania) i przyuczonego przez niego młodego człowieka Gienka Bieleckiego. Pracowicie dorabiali różne części i naprawiali zdezelowane traktory, utrzymywali w ruchu wozy ciężarowe z demobilu np. studebakery. Wszyscyśmy podziwiali wytrzymałość i mistrzostwo mechaników. Dwaj Polacy, prawda, jeszcze i Rosjanin Korolew, dźwigali ciężar gospodarki sowchozu, w warunkach permanentnego braku wszystkiego.
Zdaję sobie sprawę, że moja piękna opinia opiera się na rozpoznaniu stosunkowo niewielkiej grupy Polaków (z centralnej siedziby i najbliższej fermy nr 1), ale nie pamiętam, by kiedykolwiek w polskim środowisku zdarzyło się coś nagannego.
Byliśmy wszyscy skupieni w szczelnie zasiedlonych barakach; poszczególnych sąsiadów oddzielały tylko cienkie ścianki, jednak nigdy nie doszło do jakichkolwiek starć. Nigdy też na wzajemnych stosunkach w naszej grupie nie zaciążyły różnice wyznaniowe.
Pamiętam też cudzą – sowiecką biedę. Do gorzkich wspomnień ze stepowego sowchozu wciskają mi się też obrazki życia sowieckiego społeczeństwa. Oto dwie młode nauczycielki: dyrektorka szkoły w sowchozie, rusycystka, nie pamiętam imienia, oraz matematyczka (tę wyjątkowo pamiętam: Lidia Fiodorowna), obie z wyższym wykształceniem, opowiadały mi o latach nauki, warunkach mieszkaniowych, itd.
Nie muszę przytaczać tych opowieści, bo jedno tylko ich szczere wyznanie mówi o wszystkim. Oto, mając trochę wolnego czasu w dzień, tzw. „wychodnoj” one sobie nawzajem i s k a ł y głowy!
Jestem mimowolnym świadkiem wręczenia kobiecie zawiadomienia o śmierci męża, który zginął na froncie. Po wykrzyczeniu i rozpaczliwym wypłakaniu bólu, wyciszona wdowa żali się: „co teraz zrobię, jak dam radę, będzie towar, a ja w kolejkę sama nie pójdę” itd. Tu dodam, że kobieta mieszkała w jednym z szałasów, których spore skupisko istniało w centrali sowchozu, wstydliwie wypchnięte w dalszy kąt. A gliny, stepowego budulca – dookoła w bród.

W Rosji żywa jest ciągle pamięć o klęsce głodu na Ukrainie, o tysiącach ludzi zmarłych śmiercią głodową. Pracowałam w kancelarii sowchozu z dwiema młodymi dziewczynami, księgowymi, Niną i Katią. Trudno było słuchać ich wspomnień. Obie straciły wtedy rodziców. Z nimi wiąże mi się jedno, z głęboko mi tkwiących w pamięci, zdarzeń. Opowiem je.
Wypędzono raz całą centralę sowchozu, tzw. aktyw, administrację i nauczycieli (wtedy pracowałam już w szkole) na nocny omłot zżętej pszenicy, zostawionej w stepie. Z olbrzymich stogów wysokości piętrowego domu należało wyszarpywać widłami pszenicę i toczyć na taśmę do kombajnu. Pracować miałam z Niną i Katią. Dziewczyny, bez najmniejszego wysiłku operując widłami, toczyły potężne kule pszenicy. A ja!? Jakbym się nie wysilała i przykładała, potrafiłam w pocie czoła i z najwyższym trudem wyrwać za każdym razem kilka słomek! Po krótkim czasie, bez żadnej z mojej strony prośby, nie wydziwiając nade mną, kazały mi zjechać po słomie w dół, dobrze się zamaskować i o niczym już nie myśleć. Same wykonały pracę przeznaczoną dla trójki, nigdy tego nie wypominając.

Kończę pobyt w sowchozie – znajduję pracę w Polskim Domu Dziecka w Ipatowie. U synka zaczęły się pojawiać objawy szkorbutu, nazywanego tutaj pelagrą. Z dziąseł sączyło się, skóra na klatce piersiowej zrobiła się szorstka, jak tarka.
Trzeba było szukać ratunku tam, gdzie były znośniejsze warunki bytowania, możność zakupu na rynku kołchozowym. ZPP w Stawropolu pomógł mi w przeniesieniu się do Ipatowa.

10. POLSKI DOM DZIECKA Ipatowo – stacja Winodielnaja, Stawropolski Kraj (lipiec 1945 – luty 1946 r.)
Nie mogę sobie przypomnieć żadnego szczegółu przeprawy z odległego sowchozu do stacji Diwnoje i dalej do stacji Winodielnaja-Ipatowo, najeżonej z pewnością wieloma trudnościami tamtych czasów i możliwości.
W Domu Dziecka było 220 sierot polskich, pozbieranych z terytorium Archangielska w 1944 r. Dom (budynek poszkolny), jak na stepowe warunki zaskakująco wielki, wysoki (jednopiętrowy), lśni w słońcu szybami dużych okien, szkoda tylko, że części tych szyb brakowało i zimą, z braku szkła zasłaniało się otwory kawałkiem starego koca. W Domu Dziecka funkcjonowała 7-klasowa polska szkoła. Wśród zachowanych pamiątek mam fragment sprawozdania napisanego na konturowej mapce, dzięki czemu mogę podać trochę dokładnych danych, np.:
• zajęcia szkolne w 1944 r. zaczęły się z opóźnieniem:
– w kl. I –V 20 września, w kl. V–VII 20 października,
– powód: dzieci pracowały w okolicznych kołchozach.
• lekcje odbywały się w systemie dwu-zmianowym:
– 1 zmiana: klasy III A, IV, V, VI, VII,
– 2 zmiana: klasy I, II A, II B.
Dzięki też przechowanemu sprawozdaniu odtworzyła mi się prawie cała lista nauczycieli, bez trzech nazwisk nie dających się odcyfrować. W Łodzi mieszka dwoje dawnych wychowanków: Sabina Śmietanko i Kazimierz Zapałowicz, lecz i oni nie potrafią uzupełnić luk. Wymieniam nazwiska nauczycieli, nie z obowiązku kronikarskiego, lecz z chęci spóźnionego podziękowania wszystkim za prawdziwie harmonijną i życzliwą współpracę.
– Jakub Gises, dyrektor Domu Dziecka, Bojanowska, Rabcewicz, Witakowa, Dawidowicz, Drabek, Szwellengrebel, Roszko, Nowodworska, Szewczenko.
Pamiętam także wychowawców: Maria Żelaźnicka, Alina Janowska, Leon Potocki, Szymon Reźnicki i Albert Wurm. I uzupełniając zapamiętaną strukturę funkcjonowania Domu podaję dwie pracownie: szewska, prowadzona przez p. Naumowicza i krawiecka, ale nazwiska prowadzącej osoby nikt z nas nie pamięta. Pracowali najstarsi wychowankowie.
Kuchnię prowadziła p. Wiśniewska, pralnia – również nie pamiętam. Magazynier-intendent w jednej osobie – p. Banach. Do pracy przyjmowała mnie p. Anna Karpińska (wkrótce ściągnięta do Polski), potem Fiedosjejewa, Rosjanka, również krótko, i na koniec p. Jakub Gises, skierowany przez ZPP z Moskwy (wraz z trzema nauczycielami: Witekowa, Dawidowicz i Szwellengrobel).
Do krótkiej kadencji Fiedosjejewej przyczyniłam się ja osobiście, ale się tego nie wstydzę. Jak do tego doszło? W lipcu, po przybyciu do Domu Dziecka, usłyszałam wiele opowieści o spodziewanej poprawie bytu. Przydzielona Domowi ciężarówka wyjechała przed miesiącem z intendentem (rosyjski zdemobilizowany oficer – inwalida) do Astrachania. Mieli przywieźć cały wóz ryb, szkło do okien, a potem będą zwozić opał. Czekaliśmy długo, aż pewnego ranka krzyczy ktoś: „przyjechali”. Biegniemy co sił do dyrektorki, a tu, w korytarzyku, na podłodze pod drzwiami gabinetu leży płaski, wymiętoszony mały worek, w którym, bez zaglądania do wewnątrz, widać żałosną garstkę ryb i nic więcej!
Miał być zapas ryb na zimę, szkło do okien!
Byłam już przewodniczącą miejscowego koła ZPP i równocześnie rejonowego i nie mogłam przemilczeć tak haniebnego występku. Odwołaną Fiedosjejewą zastąpił nowy dyrektor p. Jakub Gises. Kulturalny pan, z wyższym wykształceniem, uczył w naszej szkole matematyki. Po powrocie do kraju natychmiast wyemigrował do Francji, tak, jak nam to zapowiedział i tłumaczył: on, żyd, nie może zostać na ziemi, gdzie był Oświęcim, jakkolwiek zagłady dokonali Niemcy. Później doszły Kielce, zawinili Polacy, i to przypieczętowało jego emigrację.
Kierowniczką szkoły zostałam ja, przekazując początkowe wychowawstwo, jeżeli dobrze pamiętam, kol. Wurmowi. Niespodziewanie dla mnie nowy dyrektor powierza mi dodatkową funkcję: zastępstwo dyrektora Domu Dziecka.
Odmawiałam, bojąc się zadrażnienia koleżeńskich stosunków z panią, która przybyła z Moskwy z dyrektorem, i o której było wiadomo, że ma być jego zastępcą. Opowiadam o tym z pewnym zażenowaniem, usłyszałam bowiem, że nie widując mnie nigdy „kręcącej się” po kuchni i magazynie bez wyraźnej ku temu potrzeby służbowej, ma pełne prawo do zmiany decyzji. Sprawa została rozwiązana, nie usłyszałam później żadnego złośliwego komentarza, może więc przesadziłam ze swoją obawą.
Nie jestem tak naiwna i sentymentalna, by wspominając tamte lata nie wyczuć fałszu, czy skrywanej niechęci. Z całym przekonaniem potwierdzam jasność koleżeńskiej atmosfery i współpracy całego grona. Nie utrzymywaliśmy może zbyt zażyłych stosunków, na to zresztą nie było możliwości – zapracowanie, troski materialne – ale zawsze byliśmy przyjaźni i zgodni w każdym działaniu.
Ciśnie mi się jeszcze jedno wspomnienie! Przystępowałam mianowicie do nowej pracy w nowym otoczeniu, obawiając się spotkania z zespołem dawno ze sobą pracującym i być może krytycznie taksującym każdego przybysza. Chciałam za wszelką cenę zdobyć uznanie i dlatego niemal z miejsca zorganizowałam wielką uroczystość, z okazji rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem. Wygłosiłam z pamięci 20-to minutowy referat, który – przyznaję się szczerze – wytrwale ćwiczyłam chodząc po stepie. Chętnych zaś artystów i śpiewaków miałam w bród wśród dzieci. Udało się, sama sobie nie wierzyłam! Zyskałam duże, aż zaskakująco duże uznanie i gratulacje. Zostałam zaakceptowana jako swoja. Po tylu „lirycznych” wynurzeniach wypada mi wrócić do spraw powszednich.
Zacznę więc od jednej z najważniejszych w stepie spraw – od wody. Istotnie, zaopatrzenie w wodę tak dużego ośrodka jak nasz Dom, wymagało specjalnego rozwiązania. Istniejąca studnia nie pokrywała całości potrzeb, wodę więc dowoziło się codziennie z odległości 5 km beczkowozem z wołowym zaprzęgiem. „Woziwodą” był jeden z najstarszych wychowanków, samotnik i odludek, którego nie mogliśmy skusić, by dowożenie rozłożyć na dwóch, co dawałoby wolny czas każdemu po odrobionej zmianie. Uparcie trwał sam!
Woda była cenna, nie szafowano nią, a jednak olbrzymie sale i korytarze były zawsze czyste, jak również czyste były dzieci, u których też nigdy nie stwierdzono zawszenia. Służyło szare mydło i wspólny nieustający wysiłek nauczycieli, wychowawców. Pamiętam parę naglących sytuacji, gdy panie nauczycielki, bez oglądania się na pomocnice, wyszorowały ogólny korytarz. Ba! Tam się drewniane podłogi skrobało specjalnymi nożami, używając dzięki temu mniej wody, ale kosztem wypruwanych z siebie żył. Codzienne życie w Domu Dziecka układało się w zwyczajowym rozkładzie: pobudka, gimnastyka, mycie, apel poranny, śniadanie, lekcje, obiad, zajęcia własne, kolacja, apel wieczorny, cisza nocna. Apele odbywały się w dużej sali widowiskowej: rano śpiewano „Kiedy ranne..” i „Rotę”, wieczorem „Wszystkie nasze ...” i również „Rotę”.
W sypialniach i w salach nie było krzyży, na szafkach przy łóżkach nie widziało się żadnego przedmiotu uświęconego tradycją, religią, wyznaniem. Nie widziałam medalików i krzyżyków na szyjach. Wyjaśniły mi to dzieci. Wzdrygałam się słuchając ich wyjaśnień i pisząc o tym. Oto sierotom polskim, przyjmowanym do rosyjskich domów dziecka, zabierano wszystkie oznaki kultu religijnego i przy wypisywaniu nie zwracano ich.
Obdzierano dzieci z najdroższych pamiątek rodzinnych, ale w ich duszach przetrwała potrzeba modlitwy. We wszystkich grupach, chociaż bez komendy, odmawiano rano i wieczorem modlitwy. Starsze douczały młodsze, najmłodszą grupę troskliwie do zasad wiary prowadziły wychowawczynie.
Moje 5-letnie dziecko, gdy pierwszy raz znalazło się w kościele, jeszcze przed polską granicą, w Rawie Ruskiej, zachowywało się ze zdumiewającą znajomością tego miejsca, potwierdzone zadanym na ucho pytaniem synka: „a gdzie jest ten złoczyńca, który wisiał obok Pana Jezusa”? W głównym ołtarzu był Krzyż z Ukrzyżowanym Chrystusem i tak szybkie skojarzenie dowodzi wpływu środowiska, ożywionego duchem religijnym.
Inne codzienne sprawy – gdybym tylko mogła jakoś bardziej kolorowy obrazek opisać!
W skrócie więc. Posiłki: oparte przeważnie na kukurydzy, jagłach (kasza z prosa), burakach cukrowych, czasem kiszonki. Zaledwie parę razy były urozmaicone niewielkimi dodatkami z darów, przekazywanych z ZPP, z darów wyraźnie wskazujących amerykańską produkcję.
Odzież i obuwie :ubogie nad wyraz, ale czyste, cierpliwie naprawiane.
Porządek w sypialniach: utrzymywany własnymi siłami starszych wychowanków, w młodszych grupach przy wydatnej pomocy wychowawców, w najmłodszej – obie wychowawczynie, w trudnych sprawach doraźnie wspomagane.
Piece w sypialniach, kiedyś opalane tzw. „kiziakami”, przystosowane jakoś do opalania węglem, nie dogrzewały należycie pomieszczeń, wyziębianych przez nieszczelne okna i gdzieniegdzie przez brakujące szyby, zakryte kawałkiem koca. Wciskający się każdą szparą zimny stepowy wiatr był okrutną zmorą naszego życia. Często wydawał się nam okrutniejszy od syberyjskiego mrozu.
Pracowałam w Domu Dziecka, ale mieszkałam z synkiem w Osadzie, tak jak większość personelu. W Domu na stałe miała prawo mieszkać tylko wyznaczona grupa z dyrektorem i pielęgniarką.
Pierwsze wynajęte przeze mnie lokum, to kącik w malutkiej, prawdziwie azjatyckiej lepiance, u stareńkiej, samotnej babuni. Wąskie łóżko, siłą wepchnięte tuż pod piec kuchenny i nic więcej. Ale nie narzekałam, bo wystarczyło na noc, gdyż cały dzień zostawaliśmy oboje w Domu Dziecka.
Jednak późną jesienią zmogły nas stepowe wiatry, wędrówki „do pracy i z pracy” i ziejąca zimnem lepianka. Udało mi się zdobyć tylko „prawo” do noclegu w bardziej cywilizowanej części osady, lecz w równie zimnym pokoju. Na trudny czas zimy synek zostawał w Domu Dziecka, w najmłodszej grupie, więc ja wracałam „do siebie”, kładąc się spać prawie ubrana i nawet z ciepłą pilotką na głowie. Cierpiałam, aż wreszcie zwierzyłam się naszemu gronu nauczycielskiemu podczas jakiejś narady i jak zawsze znalazła się dobra dusza. Pani Janina Nowodworska orzekła, że w jej pokoju zmieści się jeszcze jedno łóżko, dla mnie i synka. Mieszkała z dwojgiem dzieci blisko i na tamte warunki dobrze.
Kochana dusza rozwiązała mi problem – do samego już powrotu do Polski mieszkałyśmy razem.
Zaczepiłam sprawę trudnych przeraźliwie wędrówek po stepie (nawet się nie podejmuję ich opisu) i tu jakby dla rozładowania napięcia, wywołanego wspomnieniem, muszę dodać tkwiący mi w głowie obrazek. Otóż, jak nie wiatr, to konieczność mijania po drodze olbrzymiego stada gęsi na kołchozowym wypasie. Duże, obłędnie agresywne ptaszyska wypruwały z nas wszystkie siły, zanim się z ich kręgu można było wydostać. Dziecko przeraźliwie płakało, ale po przeprowadzeniu się o gęsiach nawet się nie wspominało. Jesteśmy już w Polsce, przygotowujemy się do świąt wielkanocnych. Siostra przyniosła do domu kupioną wielką gęś. Nie do wiary, jak dziecko straszliwie krzyczało, na widok tej gęsi, przy tym przez długi czas nawet skrzydło po gęsi, zostawione przez Babcię jako „miotełka” do czyszczenia płyty kuchennej, służyło jej może nie pedagogicznie, ale skutecznie, jako straszak w wypadku nieposłuszeństwa.
Trudno, brnę w dalsze wspomnienia, związane z synkiem i Domem Dziecka.
Przyjechaliśmy do Polskiego Domu Dziecka i oczywiście wokół nas zgromadziły się wszystkie dzieci, dużo też i starszych, wszyscy ciekawi nas obcych.
Zbyszek, przyzwyczajony do roli ośrodka zainteresowania, ochoczo odpowiada na wszystkie pytania i wreszcie na pytanie: „co umiesz” mówi: „umiem śpiewać” i zaczyna: „w boj za rodinu, w boj za Stalina”. Podniósł się niesamowity rejwach: „ruski, ruski”. Staliśmy na dość wysokim ganeczku, skąd było widać wszystkie krzyczące dzieci. Zbyszek zaskoczony zaniemówił, ale nie poddał się i mimo wszystko podjął drugą piosenkę, równie nie-szczęśliwie, po rosyjsku: – „Tam, gdzie piechota nie projdiot i samoliot nie proletit...”
Na tym już przerwał, bo krzyki się tak wzmogły, że pokonane moje dziecko umilkło. I, podkreślam, od tej pory nie można było żadną miarą zachęcić go do śpiewu, jakkolwiek w Domu Dziecka mieliśmy pełne szanse wyrównania tej części edukacji.
Boję się „przegadania”, ale muszą też opowiedzieć o zapamiętanych sprawach i chwilach wyzwalających nas z ponurości życia.
W skrajnie skromnych, by nie powiedzieć nędznych, warunkach Domu Dziecka, nasi wychowankowie wyżywają się w śpiewie i tańcu, deklamacjach i występach. Odnoszą przy tym sukcesy. Za mojej „kadencji” starsze dzieci wystąpiły publicznie poza Domem Dziecka dwukrotnie. Jesienią 1945 r. wzięły udział w Krajowej Olimpiadzie Artystycznej Domów Dziecka w Stawropolu, później zaś w Domu Kultury w Ipatowie. Program obu imprez obejmował zwyczajowo składankę, tzn. śpiew, deklamacje, tańce. I obie imprezy przyjęto z ogromnym aplauzem! Muszę uzupełnić, że w zespole artystycznym starszych dzieci, doraźnie, występowała grupa wychowanków już pracujących z tańcem poloneza, pod melodię: „Pożegnanie ojczyzny”. Z tym numerem zostali włączeni w lutym 1946 r. do uroczystego Koncertu Pożegnalnego w Krasnodarze – z okazji Zjazdu Polaków z Południa Rosji przed powrotem do kraju. Po upływie dziesiątków lat pamiętam gorączkę przygotowań, dobieranie strojów i ich szycie z nieprawdopodobnie dobieranych materiałów i niekończące się przyśpiewywania artystom do tańca, gdyż w Domu Dziecka nie było żadnego instrumentu. Jedyną gitarę przywiozła ze sobą przybyła do nas Marysia Szwellengrebel z Ałtaju. Pamiętam ją tym bardziej, gdy do głębi wzruszeni wysłuchaliśmy pięknie zaśpiewanej piosenki M. Fogga „Warszawo Ty moja, Warszawo”, wówczas nam nieznanej.
Daruję szczegółowy opis tworzenia ubrań krakowskich, ułańskich, strojów do tańca węgierskiego, sukien do poloneza i paru inscenizacji, bo nietrudno sobie to wyobrazić. Ale jak zastąpić brakujące instrumenty muzyczne? Musieliśmy więc wszyscy przyśpiewywać i tu z podziwem wspominam p. Kajdańskiego, starszego pana, opartego na lasce, niestrudzenie wybijającego takt zdrową nogą i głębokim głosem wiodącego melodię.
I mimo tak surowych warunków osiągnięto niezwykły sukces po występie na Olimpiadzie (Festiwal Domów Dziecka). Daliśmy składankę: śpiew chóralny, śpiew solowy małej Klaudii, deklamację Zygmusia Wurma (Panią Twardowską!), tańce: krakowiak i węgierski. W pewnym momencie przewodnicząca jury, kierownik Wydziału Oświaty, po zapoznaniu się z programem i na wiadomość, że śpiew i deklamacja po polsku – wpadła w popłoch, nikt tego nie zrozumie. Tylko trochę się uspokoiła, jak mi później powiedziała, gdy zapewniłam, że prowadząc konferansjerkę, wszystko tłumaczę. Odnieśliśmy zwycięstwo! Na finałowy koncert dostaliśmy cztery występy, gdy inne „domy” po dwa, przy czym przewodnicząca jury podkreśliła, że gdyby nie brak czasu nasz piękny występ byłby w całości przedstawiony. A tyle było strachu, impreza trwała trzy dni, my występowaliśmy na końcu, drżący nieustannie o orkiestrę, wszyscy bowiem ją mieli, my zaś sobie akompaniowaliśmy tylko ustnie. Dzieci dostały wiele nagród, a przede wszystkim ubrania. Wspaniałe dzieciaki! I jeszcze tylko jedno uzupełnienie do mojego poprzedniego stwierdzenia, że Polacy budzili życzliwe uznanie.
Przykład 1. Po festiwalu, w internacie gdzie mieszkaliśmy z drugimi zespołami, na drugi dzień po polskim występie rosyjskie dzieci wyśpiewywały nieustannie krakowiaka.
Przykład 2. Postanowiliśmy wystąpić w sali widowiskowej Domu Kultury w Ipatowie, z płatnym koncertem na fundusz repatriacyjny. Salę udostępniono nieodpłatnie, wszystko się dobrze zapowiada, gdy w dniu występu zobaczyliśmy afisze, zapowiadające gościnny występ artystów ze Stawropola, z tym, że w innej sali. Dyrektor chciał odwołać nasz spektakl, ale ja – wymęczona przygotowaniami – uprosiłam, by zaryzykować i w wypadku braku widzów zapełnić salę naszymi wychowankami. I co się okazało? Mieliśmy oszałamiające powodzenie, wykupiono wszystkie bilety! W czasie zaś przerwy przedstawiciel artystów stawropolskich prosił o zezwolenie na ogłoszenie, że ich występ odbędzie się następnego dnia. Oczywiście, nie odmówiliśmy.

Dobiega końca nasze tułacze życie – cały Dom Dziecka żyje, marzy, myśli i mówi o powrocie do kraju – nawet maleństwa, sierotki, na które być może nikt w kraju nie czeka. Pamiętam wzruszającą scenę, gdy do ambulatorium weszła najmłodsza grupa z wychowawczynią, na obowiązujące przed repatriacją szczepienia. Idą grzecznie szeregiem i solidarnie płaczą. Mówimy spokojnie, lecz zdecydowanie: „trudno, nie pojedziecie do Polski!” Płacz natychmiast ustaje i maleństwa 4, 5, 6 lat, jeden po drugim zawijały rękawki na chudych łapkach, wyciąganych w stronę siostry, uzbrojonej w straszną przed chwilą strzykawkę.
Obie pracownie: krawiecka i szewska pracują pełną parą bez ograniczenia godzin. Wszyscy wychowankowie mają być ubrani i obuci. Dziewczęta mają dostać po dwie sukienki, szyte na miarę, chłopcy garniturki, ale chyba gotowe (tego nie pamiętam ), bieliznę, palta i koc.
Wyglądało na to, że całe wyposażenie fundują nam sowieckie władze, bo przebieg prac skrupulatnie sprawdzała dyrektorka Rejonowego Wydziału Oświaty. Przyznać muszę, że wykazała dużo zaparcia, przebijając się przez niebotyczne trudności zaopatrzeniowe sowieckie, a zwłaszcza powojennego okresu. Pamiętam jej nieustające telefoniczne ponaglenia, apele, prośby i groźby, odwoływania się do ambicji narodowych. Tak jak choćby to: pojadą w ubraniach bez guzików, co o nas w Polsce pomyślą? itd., itd.
Tyle wysiłku i starań, a wszystko jednak zgrzebne i toporne. Otrzymano białe koce – jak się taki „podgatunek” produkuje. W Polskim Domu Dziecka w Ipatowie przebyłam osiem miesięcy, oraz dwa tygodnie we wspólnym transporcie do Polski.
Wydaje się, że wiele pamiętam, ale podjęcie uporządkowanej relacji uprzytomniło mi, że brak niektórych szczegółów wyraźnie zubożył obraz życia w Domu Dziecka, który chciałam przedstawić.

Z dużą grupą dawnych wychowanków zetknęłam się w 1994 r. na I Zjeździe Polskich Sierot z Syberyjskich Domów Dziecka, odbywającym się koło Olsztyna. Do dzisiaj koresponduję z zamiejscowymi, jak Ziuta Kwieciel, Janka Studzińska (obecnie Jancz), Zosia Ziembicka (obecnie Kolasińska), Helenka Kołb (obecnie Bukowska). Serdecznie wspominam Renię Zygmuntowiczówną (obecnie Łoźna) dwóch Stasiów: Kraińskiego i Wołyńskiego oraz Kazia Sikorę. Ale tylu, tylu osób nie pamiętam.
Poznałam wiele powojennych życiorysów dawnych wychowanków i nie mogę się powstrzymać od podkreślenia podziwu: wbrew trudnościom – większość zdobyła gruntowne wykształcenie, pozakładało trwałe i szczęśliwe rodziny, niekiedy dochowując się licznej gromadki dzieci, np. Zosia Ziembicka, Stasio Kraiński.
Mam prawo twierdzić, że nasze polskie sieroty pozbierane z całego terytorium Archangielska były zdumiewająco dzielne, rozumne i nad wiek dojrzałe. Te cechy podkreślam także u wszystkich dzieci „zesłańczych”, z którymi się stykałam na Syberii i w stepach. Ale dzieci nieosierocone, chociaż w nędzy, były przynajmniej z matkami, które jak mogły, sercem własnym je podtrzymywały.

11. P O W R Ó T D O P O L S K I


W lutym 1946 r. odbył się w Krasnodarze Zjazd Polaków z Południa Rosji i tu z otrzymanej z Moskwy depeszy dowiedzieliśmy się, że powrotny transport do Polski jest przewidziany na 26 lutego.
Obrady zakończyły się piękną patriotyczną prelekcją na temat: „Polska w rodzinie narodów”. Mówił, nie czytał, gorąco i z głębokim poczuciem dumy narodowej mec. Ignacy Ołomucki – podobno łodzianin. Przewodniczący zjazdu jednak jakoś „zazgrzytał”, wzywając zebranych do uczczenia pamięci „Dąbrowszczaków”, pominiętych niesłusznie polskich bojowników z faszyzmem w Hiszpanii.
Ukończony Zjazd uczczono wieczornym uroczystym koncertem w miejskim teatrze. Występowali rosyjscy aktorzy i nasi polscy amatorzy. Polski Dom Dziecka wystąpił z polonezem – tańczyli przy pięknym wtórze pieśni „Pożegnanie ojczyzny”, granej przez szczęśliwie znalezionego pianistę.
P o koncercie odbył się wystawny bankiet, z szampanem, lecz z zaproszenia nie skorzystałam. Ale ja i Zosia Ossowska, obie zakompleksione (nasze zgrzebne stroje!) wróciłyśmy do hotelu. Pechowo, bo bez klucza do pokoju, którego recepcja także nie miała. Musiałyśmy więc wcisnąć się przez nieoszklone okienko w drzwiach, wąskie i wysoko umieszczone.

Zdarzał się humor
Byłam członkiem delegacji na Zjazd, a ponieważ przy wszystkich wyjazdach trzeba było liczyć na własne wyżywienie, wzięłam do neseserka parę ziemniaków – rarytas na drogę. Nieoczekiwanie wysłużony neseser otworzył się dwukrotnie i to w najmniej spodziewanych miejscach, wysypując wszystko na przejściu przez tory do pociągu, a drugi raz na korytarzu hotelu, a co gorsza, tym razem wysypane ziemniaki przemieszały się z proszkiem do zębów.
Wysiadamy na stacji w Krasnodarze, idziemy do miasta szeroką drogą i z dala widzimy w tłumie polskiego oficera. Dokładamy sił, prawie biegniemy i stajemy jak wryci. On mówi po rosyjsku! Nie podeszliśmy, a potem było nam wstyd – może Polak, a my z miejsca: nie nasz.
Nasze towarzystwo wróciło późną nocą – poczęstowano nas hojnie „wodą sodową” z menażki, nie przyznając się, że to szampan. Pijąc, nie poznałyśmy różnicy, usnęłyśmy bez specjalnego odczucia, ale rano byłyśmy już złe, że pozbawiono nas przyjemności świadomego smakowania tego trunku. A ileż było później śmiechu, gdy próbowaliśmy wszyscy odtworzyć nasze przejście przez okienko w drzwiach.
Pożegnalny obiad po zjeździe. Siedzimy wszyscy przy długim stole i każdy kolejno mówi dokąd jedzie, gdzie osiądzie w Polsce.
Gdy mówię, że jadę do Łodzi, gdzie się znalazła moja rodzina, słyszę głos pana z końca stołu: jestem z Łodzi, gdzie zamieszkała Pani rodzina? I na odpowiedź, że przy ul. Kamiennej, widzę niewyraźny uśmiech na twarzy rozmówcy. Co to za ulica, w polu, za miastem? pytam. Ależ nie, w samym centrum Łodzi. Skąd więc pana uśmieszek? Ach, tylko coś mi się przypomniało.
Nieoczekiwanie zagadkowa ul. Kamienna pojawia się już w Polsce. Zabrana z transportu przez siostrę do Radomia jedziemy wszyscy PKS-ową ciężarówką, wszyscy są zainteresowani Sybiraczką wracającą do Polski, i gdy siedzący obok ksiądz pyta, gdzie będę mieszkać, moja siostra szybciutko odpowiada za mnie: na Cegielnianej (obecnie Jaracza), szepcząc mi później do ucha: nie mów nikomu, że mieszkasz na Kamiennej.
A zamieszkanie pod tak krępującym adresem wymusiło życie. W styczniu 1945 r. w stronę granicy w Brześciu ruszyła na poszukiwanie rodziny siostra Niusia. Szła, jechała pod prąd, przebijając się przez wojska, ruszające z ofensywą na zachód. W Terespolu dowiaduje się, że Ojciec aresztowany, Mama w Białymstoku. Dociera tam i zabiera wszystkich do centralnej Polski, trafiając do Łodzi tuż przed Wielkanocą, do Schroniska PUR przy ul. Składowej. Są szczęśliwi, gdy bratu cudem udaje się dostać w pobliżu mieszkanie. Kto wiedział o niesławie ul. Kamiennej? Nareszcie stałe lokum po trzech miesiącach koszmarnej podróży.

Kończą się lata tęsknoty - Przeszliśmy już optowanie na rzecz Polski Zrzekliśmy się wymuszonego na nas sowieckiego obywatelstwa, ale należało udowodnić, że w dniu 1 września 1939 r. posiadało się polskie obywatelstwo. Na tym tle szereg osób musiało pokonać sporo trudności. Sama też byłam zmuszona zdać oryginał świadectwa ślubu z lipca 1940 r., by udowodnić, że obecna Michalik, dawniej Rodziewiczówna, była polską obywatelką w 1939 r. – zgodnie z przedstawioną legitymacją studencką.
Trudno opisać emocje oczekiwania na pomyślny wynik opcji. Wszyscyśmy żyli, jak oszołomie-ni.
Pisałam już o tygodniach gorączkowej, męczącej pracy, gdy cały Dom Dziecka był jedną kipiącą pracownią: na gwałt szyto, naprawiano i reperowano, a przy tym kuchnia gromadziła zapasy na drogę, wekowano i pieczono.
Na parę dni przed repatriacją miejscowe władze zorganizowały w teatrze pożegnalną akademię. Występowali uczniowie rosyjskiej szkoły. Nasi wychowankowie, pod wodzą Marysi Szellengrebel i jej gitary, odśpiewali wiązankę polskich pieśni, z urzekającą wszystkich pieśnią: „Warszawo ty moja, Warszawo”. Przejęci bliskim wyjazdem akademię potraktowaliśmy nieco zdawkowo.

Wreszcie w niedzielne południe 26 lutego 1946 r. otrzymujemy wiadomość: na stacji jest już podstawiony pociąg. Ładowanie należy zakończyć do północy.
Trudno opisać nasze odczucia na tę wiadomość: pierwszy odruch (nie wstydzę się!) oblężone w.c., a potem nieprawdopodobna energia, rzucająca do ostatnich prac. Sama tylko żywność wyrwała wiele sił, tworząc dodatkowe problemy z załadunkiem tusz wieprzowych późno dostarczonych, których nie zdołano zawekować. Zabrane tusze w drodze wymieniano na inne produkty.
Dyrektor kierował wyprawianiem kolejnych ładunków i grup dzieci na stację, gdzie ja rozmieszczałam je w wagonach.
Na pierwszą turę poszli najstarsi, stanowiący równocześnie brygadę ładunkową. Wszystko szło pomyślnie według założonego grafiku. Na samym końcu przywieziono najmłodszą grupę. Było zupełnie ciemno, idą wreszcie, słychać dziecięcy gwar. Dochodzę do nich, lecz wychowawczynie: Wandeczka i Halinka uprzedzają, by ich nie dotykać, gdyż wszystkie są od stóp do głów uwalane w glinie. Opowiadały mi obie, że na wiadomość o ładowaniu do samochodu ich grupy wszystkie maluchy rzuciły się z krzykiem „do Polski” i nieprzytomnie z radości pospadały z zewnętrznych schodów, nie trafiając do ciężarówki, lecz w glinę. Istotnie. Były tak oblepione, że musieliśmy zdjęte paltka suszyć (w ciasnocie wagonu!) i z wysuszonych wyłamywać skorupy gliniaste. Mokrej gliny nie ruszało się – to już wiedzieliśmy.
W wagonach były piecyki i dostarczaniem opału do naszego wagonu, z najmłodszą grupą, zajmowali się chłopcy. Często podrzucali nam bloki smoły, trudno zataić, chłopcy kradli na stacjach potrzebny opał. My, co prawda, aż cztery opiekunki (była ze mną p. Janina Nowodworska – matka dwojga maluchów i dwie młodziutkie wychowawczynie), bez pomocy chłopców nie dały byśmy sobie rady. Pracy z dziećmi było dużo i tym więcej, że warunki życia wagonowego potęgowały trudności. Mycie, karmienie, sprzątanie, ogrzewanie – dzisiaj nie próbuję nawet tego opisać. Został mi w pamięci koszmar zlepionych smołą palców po rozłupanym bloku, smoła nie do usunięcia i chyba stąd się wziął świerzb u mnie i Zbyszka. Musieliśmy przejść w Łodzi kurację przeciw-świerzbową w przychodni przy ul. Mielczarskiego.
Wreszcie dojechaliśmy do Rawy Ruskiej przed polską granicą i tutaj czekało nas przejście do wagonów, przystosowanych do wąskich torów, którymi przywieziono z Polski Ukraińców, przesiedla-nych do Związku Radzieckiego. Oni mieli zająć opuszczone przez nas wagony, wracające w głąb Rosji, my zaś wagony po Ukraińcach, kierowane do Polski.
Czekała nas nowa potworna robota. Ukraińcy wieźli ze sobą krowy i konie i myśmy dostali po nich zapaskudzone wagony. Nikt nie potrafił wymusić na nich uprzątnięcia. Jeszcze dzisiaj robi mi się mdło na wspomnienie tego sprzątania, bo nawet sprzętu odpowiedniego nie było, nie mówiąc o wodzie i szmatach. Do „symbolicznie” oczyszczonych wagonów dostaliśmy trochę słomy i na niej rozłożyłyśmy dzieciaki.
W Rawie Ruskiej zetknęliśmy się z Polakami, zostającymi na miejscu i uparcie powtarzającymi: „po co jedziecie, wrócicie tu, bo tu będzie Polska. Musimy tu być!!” Pokazywała mi potem Mama list księdza z Brześcia, do którego pisała, usiłując tą drogą złapać kontakt do ojca, uwięzionego na Pół-nocy. Pisał: „nie wolno Wam było opuszczać ziemi Ojców Waszych”. Takie było wówczas myślenie wielu Polaków i zgodnie z opinią księdza w Brześciu został stryjeczny brat naszego ojca, Antoni, przechowując wyposażenie zlikwidowanej kaplicy, ostentacyjnie słuchający tylko radia polskiego, nie przestawiający zegara na czas moskiewski.
Wracam jednak do jeszcze jednego wspomnienia z Rawy Ruskiej – po wielu staraniach nareszcie wysłałam paczkę do Ojca i 800 rubli otrzymanej odprawy. Paczka doszła w Wielki Piątek, Tato zdążył dzięki temu uszyć sobie koszulę na Wielkanoc z płótna, którym obciągnęłam paczkę. 800 rubli zginęło. Odprawę dostali wszyscy pracownicy Domu Dziecka, a kwotę zapamiętałam, bo dotąd mam pokwitowanie na wszystkie wysyłane do łagru przesyłki.
I w Rawie Ruskiej, po pięciu latach, byłam w kościele! A Zbyszek był tam pierwszy raz w życiu!
Przed granicą oderwano nam rosyjską część zaświadczenia repatriacyjnego, zostawiając polską część. Załadowani, z konwojem uzbrojonych żołnierzy na dachach wagonów i zderzakach, przejechaliśmy polską granicę.

Jesteśmy – Boże – w Polsce! Po dniu pełnym tak ogromnego napięcia, pieką od łez oczy, bije i dławi serce, dusi gardło... i nic nie umiem więcej opowiedzieć. Czy zresztą był czas na jakąś manifestację radości?
Pociąg przystanął na pierwszej stacji Bełżec: baraczek w pustym polu, ale w bufecie jest szynka, niewidziana tyle lat. Smak jej wcale mnie nie oszołomił i w Łodzi bardziej mi smakowały wysmażane bez przerwy ziemniaki, o których jak i o chlebie, ciągle się marzyło.
Następna stacja Zamość, skąd nadałam do Łodzi depeszę: „Najukochańsi! Jedziemy transportem 1035 na Lublin” – Basia, Zbyszek”! Jedziemy tylko w dzień, nocą stoimy. Musiały być jakieś niepokoje, bo parę razy widzimy przy torach porzucone w bezładzie rzeczy. Dotarliśmy do Lublina i nawet spora grupa ruszyła na zwiedzanie Majdanka, żałując później tego pod wpływem doznanej grozy. Docieramy do Dęblina i tutaj transport zostaje na noc, daleko od stacji, za wieżą ciśnień czy pomp, nie wiem jak się to nazywa. Wszystko zasnęło, nagle docierają do mnie stukania do wagonów i głosy, słyszę wywoływane moje nazwisko. Krzyczę, odsuwam drzwi wagonu – znalazła mnie moja siostra.
Po otrzymaniu depeszy siostra natychmiast wyjechała po mnie do Lublina, gdzie już nas nie było i nie tracąc czasu wskoczyła (bez biletu) do pociągu, ruszającego właśnie do Dęblina. Tutaj życzliwa obsługa „wieży pomp” – młodzi ludzie pędzą z moją siostrą do transportu i stukając w wagony wywołują mnie. Udało się! Szybko, biegiem, bez żadnego łzawego witania się, pędzimy do pociągu, ciągle wstrzymywanego dla mnie przez tę samą „wieżę!”.
Jeszcze widzę roześmiane twarze, wyglądających z góry młodych ludzi wspomagających nas. Trafiamy do wagonów i na konduktora, który już się przeprawiał z siostrą za brak biletu, a teraz zirytowany wstrzymaniem pociągu i dodatkowym pasażerem bez biletu grozi karą, wyrzuceniem z pociągu itp. Frontem jednak stanęli za mną wszyscy pasażerowie, wytykając konduktorowi głupi upór: „patrz go, kobieta z dzieckiem wraca z Rosji, czego od niej chce?”
Muszę uzupełnić, że opuszczenie transportu dawno uzgodniłam z dyrektorem, także, jeszcze wcześniej przede mną, wysiadła z transportu Zosia Ossowska. Było mi tylko ciężko na sercu, że się z nikim spokojnie nie pożegnałam. Jedziemy z siostrą do Radomia, do brzeskich przyjaciół tu osiadłych – do Joanny Owsiany (obecnie Naderowa), mieszkającej z mamą i siostrą, by się wykapać, przebrać i spalić znoszone łachy, przed przywitaniem się z Mamą w Łodzi. Siostra przywiozła niezbędne do przebrania się rzeczy. Byłam tak zdziczała przez pięć lat nędzy i poniewierki, że nie umiałam wprost dotknąć jedwabnej bielizny i pończoch.
Przez długi czas w Domu Dziecka miałam jedną tylko koszulę koloru khaki, z żołnierskiego płótna. Przed wyjazdem na ważne zebranie do Stawropola z drugą naszą delegatką, obie uprałyśmy w kancelarii swoje jedyne koszule i tam je od razu suszyłyśmy. Dyrektor wyjątkowo zezwolił na to, bo poganiał termin, my zaś w swoich kwaterach nie miałyśmy opału na pozaplanowe pranie i suszenie.
Taką też koszulę khaki synka zatrzymałam na pamiątkę, była eksponowana na jednej z wystaw „sybirackich” w Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi. Nadal ją przechowuje wnuczka Joanna.
Dla dziecka wiele najprostszych rzeczy i potraw – długo, bardzo długo stanowiło wprost objawienie. Na widok chleba w kredensie wołał podniecony: „Mamuniu, patrz ile tu chleba! ciastek nie próbował nawet jeść, bawił się nimi, ustawiał jak klocki. Znał zaś bułki i przy każdym koszu z bułkami, które wtedy sprzedawano na ulicach, zatrzymywał się z podziwem, że ich tyle. Cytrynę pró-bował jeść jak jabłko. Dywan – to dla niego „koc”, czasem „szmata”, a już najzabawniejsze, gdy widząc umundurowanego mężczyznę – nawet kolejarza – wołał : „Mamuniu! Patrz, Polak”!

Dobijamy wreszcie do Łodzi. Ciężarówka PKS z Radomia zatrzymała się przy Placu Niepodległości. Dojechaliśmy tramwajem do przystanku przy ul. Kilińskiego i Rewolucji 1905 r. Siostra na chwilę zostawiła nas samych i za chwilę wybiegli po mnie oboje, by już całą gromadką wejść w progi wytęsknionego domu.
W otwartych drzwiach stała Mama, witając małego wnuczka, uklękła przed nim. Wzruszeniu, opowiadaniom i spotkaniom nie było końca – bezmiar szczęścia i upojenia.
W Łodzi znaleźliśmy się 14 marca 1946 roku.
Dłuższy czas trwa oswajanie się z nową powojenną rzeczywistością, której w swoich „złotych” snach o Polsce nie przewidywałam. Jeszcze czekają nas długie miesiące 1946 r. bolesnej rozłąki z Ojcem i przyziemnych starań o byt. Jedyne szczęśliwe oparcie daje kochająca rodzina – jestem sama z dzieckiem, bez męża, wdowa.
Uzyskuję sądowe potwierdzenie świadectwa ślubu, utraconego w czasie optowania na rzecz polskiego obywatela oraz świadectwo zgonu męża, rozstrzelonego przez Niemców w sierpniu 1942 r.
Tragiczną wieść potwierdził nasz bliski sąsiad, przebywający w Prużanie po wysiedleniu z Brześcia. Natknął się na niemiecki konwój, z którego usłyszał wyraźne zawołanie: „Panie Gołownicki”. Poznał męża i dobrze pamięta dalszy jego okrzyk: „Giniemy za Ojczyznę”. Pamiętam, że wyjątkowo przykro wszyscy odczuliśmy burkliwy komentarz sędziego „wiozą na śmierć, jeszcze coś woła”, ale, o dziwo, do protokołu podyktował dokładnie treść zawołania.
Oboje z mężem mieliśmy pełną świadomość dwóch wrogów Polski: sowiecka przemoc pchnęła mnie z maleństwem na zesłanie, mężowi odebrała życie niemiecka kula.
* * * Wywołanego z otchłani pamięci obrazu mojego zesłańczego życia nie mogę zamknąć bez podkreślenia, że ciężar tamtych lat przytłaczał także mych bliskich.
W krótkich z konieczności słowach oddaję głęboką cześć śp. Rodzicom Janowi i Katarzynie Rodziewiczom i nie bojąc się patosu, z dumą przekazuję pamięć o Nich, bezgranicznie oddanych swoim dzieciom, przy tym wysoce godnych i ogólnie poważanych obywateli.
Mama nie była zesłana, lecz własnym sercem odcierpiała wszystkie nasze klęski – zemdlała na wiadomość o moim wywozie, traciła także przytomność po aresztowaniu Ojca. Żarliwie się o nas wywiezionych modliła, w naszej intencji zamawiała Msze święte w każde pamiętne dla rodziny dni.
Zmarła mając 67 lat, Ojciec – 69 lat, podczas gdy czworo nas rodzeństwa znacznie przekracza 80 rok życia.

Ojciec padł jednak ofiarą sowieckiego systemu i z należną Mu czcią załączam obszerny opis Jego cierpień na wrogiej ziemi.

1. Aresztowanie, męczeński transport na północ Rosji łagier


Ojciec nasz został aresztowany w Brześciu, w 1944 r., prawdopodobnie na przełomie października i listopada. Dokładnej daty nikt nie zapamiętał.
Obie siostry w tym czasie były w Warszawie – uciekły z Brześcia przed nadchodzącymi Sowietami, ja zaś z dzieckiem w Rosji, na północnym Kaukazie, po zesłaniu na Syberię. Z rodzicami został 20-letni brat, który przeżywając aresztowanie ojca, sam chroniący się przed aresztowaniem i obarczony opieką nad ledwie żywą Matką i Babcią, zatracił w pamięci datę aresztowania. Mama nigdy też nie chciała opowiadać, kiedy i w jakich okolicznościach zabrano ojca. Zastrzegła się, że nie jest w stanie mówić o tych strasznych chwilach i myśmy nie śmieli nalegać.
Ojciec po aresztowaniu był więziony w piwnicach budynku dawnej „Izby Kontroli” przy ul. Unii Lubelskiej, niedaleko domu, znajdującego się przy równoległej ul. Zygmuntowskiej.
Opowiadała mi druga żona stryja Antoniego po wojnie, że była świadkiem wywozu Ojca. Trafiła na konwój więźniów pędzonych w stronę stacji przez uzbrojoną straż i psy. Poznała w konwoju Ojca, rzuciła się więc pędem do naszego domu. Mama w gorączkowym pośpiechu wrzuciła do fartucha, którym była przepasana przy kuchni, kawałki słoniny, chleb i cebulę. Dopadły obie do konwoju, ale je odpędzono. Dopiero na samej stacji wzięto wreszcie doniesioną w fartuchu żywność, której część po drodze wysypała się nieprzytomnej z rozpaczy Mamie. Wróciła ze stacji chora, doprowadzona troskliwie przez przypadkową opiekunkę, w tym czasie nawet mało Mamie znaną, po latach bowiem została drugą żoną stryja.
Ojciec opowiadał później, w jak strasznych jechali warunkach. Przywarci plecami do ścian wagonu, zamarzali, deptani po dłoniach lub bici kolbami, gdy usiłowali przez dymnik zgrzebać z dachu trochę śniegu. Brakowało im nawet wody! Po drodze ludzie umierali – zmarłych wynoszono z wagonu. Pamiętam wizytę syna p. Krzywopiszy z Prużany, aresztowanego w tym samym czasie i zmarłego przy naszym Ojcu w wagonie.
Syn, poszukujący bezustannie wiadomości, dotarł wreszcie do współwięźnia, który mógł powiedzieć mu tylko tyle, że zmarłego Ojca wyniesiono z wagonu na stacji Jarosławl.
Więźniów wieziono etapami, gdzie dokonywano pewnych selekcji i następnie wieziono dalej. Na etapach trzymano godzinami wszystkich na śniegu, w pozycji siedzącej. Tatę, starszego już pana, musiano podnosić, nie był w stanie rozprostować nóg. Wiszącego na ramionach współwięźniów, ze skulonymi nogami, przenoszono na wyznaczone miejsca. Ale wreszcie stan Jego doszedł do granic wytrzymałości i na jednym z etapów badający doktor zdecydował: dalej już Ojca nie wysyłać. Nogi miał tak spuchnięte, że buty cięto nożem, nie mając innej możliwości, aby je zdjąć. Jak wyglądało zainstalowanie więźniów na miejscu?
Rozebrano wszystkich, popędzono do łaźni i gołych, ledwie wytartych przepędzono po śniegu do baraku, gdzie na ścianach trzymała się gruba warstwa lodu. Dano koszule, koc i pozwolono się położyć. Kładli się ciasno, plecami do siebie, bokiem, by jak najmniejszą powierzchnię ciała wystawić na mróz, przykrywając się wszystkimi kocami ułożonymi w jednej warstwie.
Długo nie czekano, zaczęły się choroby, izba chorych, straszliwe wychudzenie.
Tato ciężko i długo chorował i przy życiu, mocno to podkreślał, utrzymywał go siłą, z zaparciem, lekarz obozowy, doktor Majewski z Grodna. Pocieszał, podtrzymywał na duchu, otaczał niezwykle serdeczną opieką chorych. Ojciec przytaczał słowa doktora: „musisz żyć, musisz wrócić, wrócisz do Polski, do rodziny. Ja ci nie pozwolę zginąć!”
Uznany za zdrowego wracał do baraku z funkcją dyżurnego, zwanego „dniewalnym”. Do pracy już Go nie wyganiano. Współtowarzysze niedoli bardzo się cieszyli, bo dyżurujący Tato bardzo starannie pilnował baraku przed złodziejami. Przy Nim nikomu nigdy nic nie zginęło, a przecież w warunkach obozowych każdy posiadany drobiazg był „skarbem” więźnia, poza tym dyżurujący sprzątał, opalał barak, gotował wodę na tzw. „kipiatok”, którą sam przynosił wiadrami.
Jak straszliwa nędza bije z opowiadania Taty o tym, jak więźniowie wyciągali z ubikacji papier gazetowy, użyty przez personel łagru we wiadomym celu i oddzielając czyste brzegi skręcali sobie machorkę i palili. Inny również straszliwy fragment. Przyjaciel obozowy Taty, p. Ludwiczak, agronom z Częstochowy, przynosił mu czasem świeży ogórek, „zorganizowany” z tzw. „pitomnika” – specjalnego doświadczalnego pola. Pracujący zaś tam więźniowie kradli wiadra po nawozie, wiadomo, że ludzkim, chowali w nim kradzione ogórki, całość jakoś zakopywali, a potem przemycali do obozu. Brr!
Na prośbę Ojca posłałam dwa razy papier w banderoli – jakoś doszedł – na prezent dla ukochanego doktora, któremu podarował też słoik po amerykańskim smalcu z mojej paczki. Doktor cieszył się z pustego słoika, smalcu jednak za nic nie chciał, nawet części wziąć dla siebie.
Listy do mnie Tato pisał na odwrocie listu otrzymanego ode mnie, potem pomogły posłane rolki papieru, jedna dla doktora, druga rozdana przyjaciołom, o dalsze zaś dostawy i mnie było trudno.

2. Rok bez żadnego kontaktu z rodziną, bez pomocy
W październiku 1944 r. do rodziców dotarła pierwsza moja karta pocztowa z rosyjskim adresem, ale aresztowany Ojciec nie zdołał jeszcze przyswoić sobie dość rozbudowanej jego treści i nie mając prawa korespondencji z rodziną w Polsce, nie mógł też dotrzeć do mnie.
Niespodziewanie, po roku, w listopadzie 1945 r. dostaję pierwszy list od Ojca z obozu. Opowiadał nam później, jak doszło do odtworzenia mojego rosyjskiego adresu. Znowu zadziałał cudowny przypadek! W jakąś wolną chwilę Tato, rozmawiając z drugim więźniem Polakiem, p. Niemirskim, słyszy, że tamten ma w Rosji żonę i synka. Tknięty tym pyta o ich miejsce pobytu i dowiaduje się: „Stawropolski Kraj, apanasienkowski rejon, stacja Diwnoje, sowchoz nr 107”. Z miejsca Ojciec się orientuje, że to ten sam adres. Byłam już wtedy w Polskim Domu Dziecka w Ipatowie, lecz mi ten pierwszy list z łagru uczynni ludzie specjalnie dowieźli, nie szczędząc trudów podróży.
Nareszcie dowiedzieliśmy się, gdzie jest, rozpoczęliśmy daremne działania. Pisaliśmy z Polski i ja w Rosji prośby, podania. Napisałam do Najwyższej Rady Związku Radzieckiego – nawet nie dostałam odpowiedzi. Szwagier, mąż Haliny, wykorzystał jakąś oficjalną delegację, udającą się do Moskwy i równie bezskutecznie. Zaczęły tylko przychodzić z łagru biedne listy, składane trójkąciki, nie raz na odwrocie mojego listu, z tymi samymi niemal słowami: żyję, jestem już zdrowy, marzę o Was!

3. Pomoc - paczki - pieniądze


Zabrałam się do wysłania paczki. Łatwo nie było – drożyzna obłędna, rynek kołchozowy czynny zaledwie dwa razy w tygodniu. Innego dostawcy nie ma.
Poradzono mi gromadzić słoninę, suchary, cebulę i machorkę – obozowy pieniądz. Z pomocą finansową nieoczekiwanie przyszedł dyrektor Domu Dziecka, oddając mi kupon materiału, otrzymany niegdyś w formie premii i zupełnie mu nieprzydatny. Istotnie, gatunek niewybredny, jakaś rosyjska, albo inna wełenka, kolorek beż. Daję słowo honoru: nie prosiłam o pomoc, zaofiarowano mi ją samorzutnie, odmawiałam! Do tego młodzi wychowawcy, również samorzutnie, podjęli się sprzedaży kuponu na rynku, wiedząc, że nie potrafię dokonać korzystnej sprzedaży. Piszę o tym i jeszcze dzisiaj widzę w wyobraźni wysoką sylwetkę Szymona, chodzącego po rynku ze zwisającym z ramienia materiałem.
Kupowane kolejno porcje składałam na parapecie okiennym – to były „święte” zapasy. Nawet moje małe dziecko to rozumiało i przypominało, że nie wolno ich ruszać: „są dla dziadziusia”.
Paczka przygotowana niemal z nabożeństwem, dotarła do Taty i jak mi później opowiadał, stanowiła dla Niego prawdziwy ratunek, a machorka postawiła go na nogi. Sam nie palił i w pierwszej chwili po rozpakowaniu paczki, nawet się zdziwił na widok machorki. „Po co mi córka przysłała to?” Ale szybko do niego dotarło, że to obozowy pieniądz. Tata dużo chorując nie orientował się w codzienności tamtejszego życia.
Przed wyjazdem do Polski chciałam wysłać drugą paczkę. Chciałam bardzo, martwiąc się ogromnie, że Ojciec zostaje w Rosji, bez żadnej już pomocy, po moim odjeździe. Niestety, z Ipatowa wysłać jej nie mogłam, bo właśnie wstrzymano wysyłki pocztowe w północne rejony Rosji. Dlaczego ?
Zima! Śmieszne, bo w grudniu też była zima, gdy wysyłałam pierwszą paczkę. Musiałam więc paczkę wziąć ze sobą w drogę, planując jej wysyłkę z jakiejś miejscowości, gdzie wypadnie postój.
Z zebraniem produktów tym razem poszło łatwiej. Dom Dziecka otrzymał dary od Związku Patriotów Polskich w Moskwie i na wniosek nieocenionego dyrektora – naprawdę nie prosiłam go o to – otrzymałam dwie porcje. Pamiętam swoje zaskoczenie, słysząc: „proponuję wpisać na listę przydziału Ojca pani Basi, bo wiadomo, że przekaże Mu swoją część”. Przez zaciśnięte gardło ledwie mi się wycisnęły słowa podziękowania. Otrzymałam mleko skondensowane, cukier i pewnie coś jeszcze. To miały być dary amerykańskich Żydów.
Wiozę ze sobą paczkę dla Taty, planując jej nadanie w pierwszej dużej rozjazdowej stacji kaukazkaja, gdzie z pewnością przez jakiś czas transport będzie stał. Ale, na jak długo? Z duszą na ramieniu wyruszyłam do miasta, na pocztę. I co się okazało? Przyjmowano już paczki w tym kierunku, lecz tylko w opakowaniu z dykty! Wracam cała spięta, łamiąc sobie głowę nad rozwiązaniem problemu. Widzę – nawet teraz w wyobraźni – długi sznur wagonów na torze w niezmierzonym stepie i na tym tle naszych „podróżników” i moje dziecię pod solidną opieką. Biegną do mnie rozczarowani przyjaciele, widząc nie wysłaną paczkę. I z miejsca znajduje się rada. Pan Paszkiewicz, jeden z dawnych znajomych Ojca, w biegu uzyskał od mgr Drekstlera skrzynię z dykty, w której tamten wiózł rodzinny bagaż i natychmiast wziął się do jej przerabiania. W rekordowym tempie, tuż przy pociągu na torach, wszystko jak należy poprzycinał i zbił. Ale, niestety nie starczyło już czasu na powtórną wyprawę do miasta na pocztę. Jechałam z paczką, próbując na większych krzyżujących się stacjach dokonać wysyłki. Daremnie, gdyż na Ukrainie nie można było liczyć na dłuższe postoje. Dojechaliśmy wreszcie do Rawy Ruskiej, na granicę i tu udało się wysłać fatalną paczkę, jednak nie bez ponownych trudności.
Poczta przyjmowała paczki tylko do osób uwięzionych, w adresie zaś Taty nie było tego oznaczenia. Adres brzmiał: „Komi ASSR, poczta Kniaź Pogost, sowchoz Kiłtowo, jaszczik nr 17 i przy nazwisku tylko literki „Z/K” – co oznaczało „zakluszczonnyj” ale tego na poczcie nie chciano uznać. Nazwę obozu: „Peczora Łagier” poznałam o wiele później. Rozpacz, ale się chwyciłam pomysłu, by interweniować u polskiego Pełnomocnika PKWN w Rawie Ruskiej. I tutaj też formalizowano, że jak i skąd można mieć pewność, że chodzi o więzienie. Chciałoby się krzyczeć: ludzie oszaleliście? „czy Ojciec mógł pojechać pod Koło Podbiegunowe na wczasy?” Dławiąc się i dusząc usiłowałam trafić do rozumu i serca przez spokojną argumentację. Daremnie. Chwytając się ostatniej deski ratunku, proponuję, że pracownicy Polskiego Domu Dziecka poświadczą, że od dawna jest im wiadome uwięzienie mojego Ojca. Pomogło! Wróciłam na stację, tam szybko wszyscy podpisali odpowiednie poświadczenie i z nowym papierkiem do pełnomocnika, stamtąd na pocztę. Paczka wreszcie została nadana po odbyciu jakże męczącej odysei nieustannego napięcia i kolejnych rozczarowań.
Wysłałam też 800 rubli, które i tak zginęły. Było mi nareszcie lżej na duszy, że coś nieszczęsnemu Ojcu załatwiłam. Paczka do obozu trafiła, jak później Tata opowiadał, w Wielki Piątek. I przede wszystkim z płótna – surówki, w którą tym razem obficie zawinęłam skrzynkę, uszył sobie koszulę. Można sobie wyobrazić workowatą koszulę z wycięciem na szyję, ręcznie ześciboloną. I na Wielkanocne śniadanie mleko skondensowane, cukier...
Pozwoliłam sobie na zbyt długą opowieść o paczkach, ulegając natłokowi wspomnień weszłam w szczegóły. Tyle trudności, by trochę pomóc.

4. P o w r ó t Ojca


Wraz z moim powrotem z Rosji, uciął się kontakt z Ojcem, pozbawionym prawa do korespondencji z Polski.
Jesteśmy wszyscy zgnębieni i ku naszemu przerażeniu, latem 1946 r., Jurek Rodziewicz zawiadamia nas, że ma wiarygodną informację, że nasz Ojciec nie żyje! Trudno było nie uwierzyć, ale po krótkim czasie wszyscyśmy naraz, zdumiewająco zgodnie, odrzucili myśl o śmierci Taty: „Żyje, musi żyć, przecież nawet hitlerowcy zawiadamiali rodziny o zgonach”. Nie zaniechaliśmy więc pism i interwencji.
Wreszcie 19 listopada 1946 r., w poniedziałek rano, zjawia się w naszym domu starszy pan, Szczepański z Terespola, oznajmiając, że przebywał w łagrze z naszym ojcem, został zwolniony i przyjechał do nas na prośbę Ojca, by powiedzieć, że żyje, bo się zorientował, że listy nie dochodzą. Ku naszemu zdumieniu dodał, że i nasz Ojciec po jego wyjeździe też wyszedł na wolność, jest już w Brześciu, ale tamtejsza rodzina i przyjaciele nie puszczają Go. Wszyscy bardzo ojca lubili i szanowali, chcieli Go trochę przyodziać i godnie pożegnać. Pan Szczepański będąc w Terespolu słyszał o tym od ludzi przyjeżdżających z Brześcia, ale uważał za swój obowiązek zawiadomić nas zgodnie z daną obietnicą.
Istotnie, Tato wracał obdarty, w postrzępionym owczym kożuchu, otrzymanym za solidną pelisę, skradzioną przy przyjęciu do obozu, w łapciach z opony. Stryj Aleksander zmusił do wzięcia nowych, solidnych butów, drudzy przyjaciele do paru rzeczy, ale przy owczym kożuchu i grubszej odzieży zewnętrznej uparł się, bo za wszelką cenę chciał pokazać, w jakim stanie wracają Polacy z zesłania, z łagru. Na dworcu w Warszawie dał się sfotografować, ale tak głośno opowiadał, co się z nim w Rosji stało, że wreszcie ktoś przytomny cicho uprzedził o niebezpieczeństwie takiego przekazu i Tato opuścił dworzec, pojechał na Chmielną do córki Haliny.
Tego samego dnia 19 listopada 1946 r., o godz. 14-tej, w parę godzin po przyjeździe pana Szczepańskiego, przyjechał nasz Ojciec z siostrą Haliną. Był żółty, chudy, przygaszony, zupełnie inny. Widmo człowieka niegdyś radosnego, wspaniałego człowieka, przyjaciela. Niegdyś wspaniały gawędziarz, dzisiaj opowiada nam z prawdziwym przymusem o łagrze, bolały go te wspomnienia, widział też jak cierpi Mama, słuchając Go. Może dlatego nie zdołaliśmy zadać więcej pytań, ale też i dlatego, że i nam ściskały się serca.
Miał wielu przyjaciół, ze wszystkimi się witał serdecznie obejmując i ocierając później załzawione oczy. Zamiejscowych objechał razem z bratankiem, Gienkiem Rodziewiczem, swoim wychowankiem (sierotą), który po powrocie do Polski z niewoli niemieckiej odszukał nas i z nami, jak rodzony, zamieszkał.
Do głębi za to znienawidził wszystko, co rosyjskie, co sowieckie!
W 1949 r. dopadł Tatę pierwszy krwotok z żołądka i jak mi opowiadał dr Gałązka, ze szpitala przy ul. Szterlinga, Tato słysząc, że dostanie transfuzję krwi, z miejsca zastrzegł: „ale nie sowiecką krew!”
Ojciec ciężko zachorował, cierpiał na nowotwór żołądka, ale był zdumiewająco cierpliwy! Nikt nigdy nie usłyszał słowa skargi czy jęków, a wiadomo, jakie przeżywał katusze. Ta właśnie cecha naszego Ojca budziła szczególny podziw i współczucie, opiekującego się Nim doktora Fetera w szpitalu, potem w domu. Nowotwór błyskawicznie rozprzestrzenił się. Ojciec operacji się nie poddał.
Wzruszający był stosunek Dziadka do małego, odzyskanego wnuczka – Zbyszka, łączyła ich dodatkowa więź, obydwaj byli Sybirakami. Z małym, dopóki nie zaatakowały go bóle nowotworowe w 1949 r., dziadziuś potrafił się wesoło bawić i śmiać, tarzać na tapczanie i powtarzać: „My, dwa Sybiraki”. Nigdy nie pozwalał ukarać urwisa, chociaż w szkole czasem zasłużył na to. Tato bardzo kochał dzieci, bo i późniejsze wnuczęta, urodzone w 1947 r. i 1948 r.: Wojtuś (brata) i Andrzejek (siostry) – również głęboko rozczulały dziadziusia.


16 listopada 1951 roku w piątek – nasz Ojciec umiera. 19 listopada 1951 r. o godzinie 14-tej został wyniesiony z domu w trumnie przez te same drzwi, przez które dokładnie pięć lat przedtem, także o 14-tej godzinie wszedł do siebie po straszliwej tułaczce.
Żył 69 lat.

Cześć Jego pamięci.

Źródło : Rocznik „My, Sybiracy