Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

niedziela, 24 kwietnia 2022

Z Augustowa do północnego Kazachstanu - Grażyna Jonkajtys - Luba



 Z Augustowa do północnego Kazachstanu - 

Grażyna Jonkajtys - Luba
 

Pożegnanie z domem

Wczesnym rankiem tego dnia ludzie mieszkający blisko stacji kolejowej przynieśli wiadomość, że w nocy na torach ustawiono cały pociąg wagonów towarowych. Już od czasu lutowych wywożeń wszyscy w mieście wiedzieli, co to oznacza. Co chwila ktoś przerażony przybiegał do nas z tą wiadomością. Mama wróciła późno ze szkoły z konferencji, podczas której czytano protokół z wizytacji, zawierający bardzo pochlebną opinię sowieckiej wizytatorki o Mamy sposobie prowadzenia lekcji. Mama śmiała się i mówiła, że teraz po nagrodę pojedzie na Syberię.

Spodziewaliśmy się tego, gdyż w Palmową Niedzielę był u nas politruk z gimnazjum, Żyźniewski, który dokładnie spisał nasze dane personalne. Pomimo to na wiadomość o tych wagonach serca nam zamarły. Marysia pobiegła z koleżanką Mamy po chleb na drogę, gdyż mieliśmy w domu zbyt mało pieczywa, a było nas przecież ośmioro. Przed godziną policyjną przyszły do nas przerażone i zapłakane Babcia i Ciocia, matka i siostra Ojca. Przyszły nas pożegnać i przyniosły nam bochenek chleba i kawałek słoniny. Ich ówczesny lokator – żołnierz sowiecki ze straży granicznej – wrócił wieczorem do domu i powiedział im, że na pewno tej nocy będą wywozić ludzi wcześniej spisanych. Po wyjściu Babci i Cioci namówiłyśmy do pójścia spać młodsze rodzeństwo: dwunastoletniego Stasia, który tego dnia miał podwyższoną temperaturę i ból gardła, dziesięcioletnią Terenię i ośmioletniego Antka. Same – Mama, Alina, Marysia, Jasia i Zosia – zostałyśmy w stołowym pokoju, zdenerwowane i oczekujące. Był z nami młody lekarz, Żyd z Łodzi, Rogoziński, który mieszkał wtedy u nas w naszym „panieńskim” pokoju z werandą. Wprowadził się on po 

naczelniku NKWD, który wyniósł się od nas po lutowych wywożeniach.

Siedzieliśmy razem rozważając „szanse” podróży. Raz jeszcze rozważaliśmy, czy dobrze się stało, że nie przeszliśmy przez „zieloną granicę” do zaboru niemieckiego, co zamierzaliśmy uczynić, aby uniknąć wywiezienia. Przeważyła szalę na rzecz pozostania plotka-wiadomość, że w czasie wywożenia łączą rodziny z więźniami. Ponieważ Ojciec od 11 października był w więzieniu i od trzech miesięcy nie mieliśmy o Nim żadnej wiadomości, postanowiliśmy zostać, chociaż bardzo nas namawiał na zmianę decyzji zaprzyjaźniony „przewodnik” ze wsi granicznej.

O godzinie 1100 wieczorem rozległ się ostry, długi dzwonek do drzwi wejściowych. Mieliśmy śmieszny, staroświecki dzwonek „proszę kręcić”. Ktoś go musiał długo kręcić, żeby aż tak donośnie i bezlitośnie dzwonił. Doktor Rogoziński wycofał się do siebie i zamknął się na klucz. Marysia poszła otworzyć drzwi. Ręka jej bardzo drżała, ale drzwi musiały zostać otwarte.

Weszło ich siedmioro. Kobieta i sześciu mężczyzn: enkawudzista w błękitnej czapce, dwóch cywilów, bladych, z rozbieganymi oczyma, w długich ciemnych płaszczach i w „cyklistówkach”. Na koniec trzech żołnierzy z karabinami. Dwóch wyszło zaraz pilnować drzwi od ulicy i od podwórza. Enkawudzista zapytał:

– Zdieś żiwiot siemija Januszkiewicz? Mama powiedziała:
– Tak, tu.
Enkawudysta odczytał po kolei nasze imiona, nazwiska, daty urodzenia i powiedział:

– Sowietskaja włast’ prisużdajet was k’ pieresieleniju na dalnyj Wostok.
Mama na to:

– Dobrze. Tylko ta dziewczynka – wskazała Jasię – nie jest członkiem naszej rodziny i córką ojca-więźnia i może pozostać u drugiej ciotki.

Jasia jednakże powiedziała, że z nami wyjechała od swojej mamy, więc teraz też z nami pojedzie i z nami wróci.
Zaraz też, nie budząc dzieci, wzięłyśmy się do pakowania. Enkawudzistów zdziwił widok plecaków, przygotowanych w przedpokoju (na wypadek tego ewentualnego przejścia granicy). Mama im wyjaśniła, że dla nas dzisiejsza noc nie jest niespodzianką, gdyż już od kilku tygodni spodziewaliśmy się wywiezienia, i że to są spakowane podręczne rzeczy. Mogliśmy zabrać po 100 kilogramów na osobę. Enkawudzista radził zabierać jak najwięcej ciepłych rzeczy. Zapakowałyśmy więc futra Mamy i Ojca, kożuszki, wszystkie nasze ciepłe płaszcze, koce, kołdry, poduszki i pościel, jaka ocalała z września, spod rąk ludzi, którzy plądrowali nasz dom, podczas gdy część rodzeństwa była z Mamą na Wołyniu u rodziców Jasi, Ojciec i Alina w Wilnie, a nasz najstarszy brat Bronek na woj-nie. Pakowałyśmy ubrania, bieliznę, buty. Zabierałyśmy ubranie Ojca w nadziei, że Go do nas dołączą. Zabierałyśmy książki, podręczniki szkolne, roczniki „Iskier”, „Płomyka”, „Płomyczka”, „Trylogię”, „Pana Tadeusza”, „Bohaterskiego Misia”, zbiory poezji – zresztą wybór dość przypadkowy, bo jednak wszystko leciało nam z rąk.

Przy pakowaniu kuchni asystował jeden z żołnierzy, wyszukując i podając różne przedmioty. I tak zresztą nie zabrałyśmy wielu istotnych – a jak się później okazało – bardzo przydatnych rzeczy. Wzięłyśmy na przykład żelazko elektryczne zamiast węglowego lub „z duszą”. Wiadra, miski, naczynia i garnki układałyśmy w dużej skrzyni. Ubrania i pościel
– w wielkich pakunkach, uszytych naprędce z wakacyjnych sienników i kap na łóżka. Przez cały czas po naszych półkach ze szkolnymi książka-mi i po szufladach biurka Ojca plądrowali dwaj cywile, wyrzucając wszystko na podłogę, zrywając pieczołowicie gumki ze wszystkich znalezionych pieczątek i wertując nasze podręczniki i zeszyty swoimi szczurzymi oczami. Kiedy już większość rzeczy była spakowana, obudziłyśmy dzieci. Wstały wystraszone, ale spokojne. Pomogłyśmy im umyć się i ubrać, szczególnie troskliwie pilnując Stasia, gdyż miał skłonność do bronchitów.

Była godzina druga w nocy. Enkawudzista zapytał, kogo Mama upoważni do opieki nad pozostawianymi rzeczami. Ponieważ Mama chciała tę opiekę przekazać Cioci, Marysia poszła po nią z jednym z żołnierzy. Babcia i Ciocia nie kładły się spać. Czekały. Marysia uklękła przed Babcią na pożegnanie. Wróciła z Ciocią i żołnierzem do domu.

Na naszej ukochanej, starej kanapie rozłożyła się bolszewiczka. Spędziłyśmy ją z kanapy i usadowiłyśmy się same, głaszcząc i tuląc zdenerwowane i rozespane dzieci, które ogromnymi oczami patrzyły w milczeniu na to, co się działo w naszym domu. Terenia była szczególnie rozżalona, gdyż jej ulubieniec, wielki czarny kot Filemon, nie wrócił z wieczornych spacerów i nie mogła go pożegnać. Czekaliśmy na transport.

O czwartej nad ranem zajechała przed ganek ciężarówka. Poszliśmy wszyscy do pokoju dzieci, uklękliśmy i powtarzaliśmy za kamiennie opanowaną Mamą „Pod Twoją obronę” i „Kto się w opiekę odda Panu Swemu”. Zaczynało świtać. Teraz już trzeba było wychodzić. Ogromne paki z pościelą i ubraniem i wielka kuchenna skrzynia przerastały możliwości naszych rąk. Żołnierze stali i przyglądali się naszym daremnym wysiłkom. I wtedy enkawudzista w błękitnej czapce krzyknął na nich: „Czego stoicie i przyglądacie się? Nie widzicie, że to same kobiety i dzieci? Ładujcie rzeczy na samochód”.

Żołnierze ułożyli nasze pakunki, myśmy usiedli na wierzchu. Ciocia, płacząca i zrozpaczona, została na ganku. Za nią świeciły okna naszego opuszczonego i przewróconego do góry nogami domu. Była noc z piątku – dwunastego, na sobotę – trzynastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku.

Odwiecznym szlakiem zesłańców

W drodze na dworzec kolejowy, w półświetle wstającego dnia, spotykaliśmy nielicznych przechodniów, którzy na nasz widok wydawali okrzyki zdumienia i zgrozy. Znało nas przecież całe nieduże miasto. Po dwudziestu latach pracy nauczycielskiej Rodziców i ich zaangażowania w tworzenie instytucji kulturalnych i społecznych można bez przesady powiedzieć, że po księdzu Dziekanie Wojciechu Choynowskim byli najbardziej popularnymi ludźmi w mieście. Ojciec był stałym członkiem Rady Miejskiej, a od zimy 1938/39 roku burmistrzem komisarycznym. Po drodze zajechaliśmy po panią Stasię P., żonę oficera miejscowego pułku ułanów. Mąż jej poszedł na wojnę, ona została z jego starą matką i z dwojgiem malutkich dzieci: dwuipółletnim Rysiem i dziewięciomiesięczną Anią. Z nieprzytomnymi oczyma niosła teraz na rękach dzieci, teściowa w dwóch kapeluszach na głowie dźwigała w ręku koszyk z nocnikiem i kilkoma słoikami konfitur. Rzeczy ich na rozkaz tego samego enkawudzisty wynieśli i ułożyli na ciężarówce żołnierze z eskorty. Pomogliśmy obu paniom z dziećmi wdrapać się i usadowić na pakunkach.

Na dworzec dojechaliśmy odprowadzani okrzykami rozpaczliwego zdziwienia mijanych ludzi. Na rozkaz enkawudzisty eskorta wyładowała nasze rzeczy do wagonu. Był to duży, bydlęcy wagon z małymi, okratowanymi okienkami pod sufitem i z dwoma poziomami prycz. Wszystkie drzwi pociągu były otwarte i wszędzie ładowali się ludzie. Do naszego wagonu załadowano 32 osoby. Ponieważ byliśmy pierwsi w wagonie, za-jęliśmy wraz z panią Stasia i jej rodziną wyższy poziom prycz, licząc na lepszą wentylację. Drżeliśmy wszyscy z zimna, niewyspania i zdenerwowania. Zwożono ludzi z okolicznych wsi, więc pociąg stał na stacji przez całą sobotę i do południa w niedzielę. Mieszkańcy miasta przychodzili, przynosząc żywność dla wywożonych. Do nas przyszły, aby nas jeszcze zobaczyć – Babcia i Ciocia. Nie mogły wciąż opanować płaczu. Przychodzili też nasi koledzy. Każdy przynosił coś do jedzenia. Nawet znajomi Rodziców z pobliskich wsi przyjechali nas pożegnać i przywieźli bochen wiejskiego chleba, kawałek słoniny, ser.

W niedzielę zjawił się politruk Żyźniewski sprawdzić pewnie, czy wszyscy jego podopieczni są już w wagonach. Mama zapytała go po polsku: „Cóż to, Żyźniewski, szukacie znajomych? Jesteśmy, jesteśmy!” Żyźniewski uśmiechnął się krzywo, ale nie było po nim widać, żeby to, co oglądał, wywarło na nim jakieś wrażenie. Były to przecież dla niego zwykłe sceny w długiej karierze enkawudzisty.

W sobotę byliśmy świadkami wstrząsającego wydarzenia: wywożono rodzinę piekarza z przedmieścia, działacza robotniczego, który zwykle wygłaszał płomienne przemówienia na wiecach w dniu 1 maja. Został „w nagrodę” aresztowany przez bolszewików w październiku 1939 roku. Jego syn Józek, nasz kolega gimnazjalny, uciekł z domu do partyzantki, która już tworzyła się w okolicznych lasach. Kiedy mu dano znać, że jego matkę i siostry wywożą, przyszedł do nich z lasu na stację kolejową, żeby je pożegnać. Stąd go zabrali. Widzieliśmy, jak szedł w swoim szkolnym płaszczu, z opuszczoną głową, eskortowany przez trzech żołnierzy. Za nim leciał rozpaczliwy płacz matki.

W niedzielę wydawało nam się, że jesteśmy u skraju wytrzymałości. O myciu nie było mowy. Wychodzenie z wagonu w sprawach fizjologicznych odbywało się pod eskortą żołnierzy. Ponieważ w naszym wagonie było kilka młodych dziewcząt – nas pięć i Lila Myślińska, którą z matką i z bratem przywieźli z ich domu na wsi – wciąż zaglądali do nas żołnierze, usiłowali dowcipkować i wybuchali głośnym, ordynarnym śmiechem. Zniecierpliwiło nas to w końcu i zaczęłyśmy im wymyślać. Około południa zasunięto drzwi wagonów, odganiając w sposób brutalny wszystkich żegnających, między innymi nasze zapłakane Babcię i Ciocię, i pociąg ruszył. Ludzie we wszystkich wagonach śpiewali pieśni religijne i patriotyczne. Nikt nie płakał. Płakali ci, co zostali. „Nasz” enkawudzista, przed samym zasunięciem drzwi wagonu, zajrzał do nas i po-wiedział: „Nie miejcie do mnie żalu, musiałem wykonać swój obowiązek. Myślę, że was przy tym dodatkowo nie skrzywdziłem”. Jego słowa przetłumaczyła nam potem Mama.

Więźniów nie dołączono do rodzin. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że nastąpi to w Grodnie. Ale i tu dworzec był pusty i nasz transport szybko pojechał dalej. Po drodze doczepiano do nas inne wagony tak, że w końcu był to ogromny transport jadący na wschód. Nigdy nam się nie udało policzyć wagonów, gdyż postoje w lesie lub na stacjach, kiedy pozwala-no nam wyjść, były bardzo krótkie i towarzyszyły im ochocze pokrzykiwania konwojentów: Dawaj skoriej w wagon! Na każdej stacji, przez którą przejeżdżał nasz pociąg w ciągu dnia, czekały gromady ludzi z żywnością. Przynosili nam chleb, słoninę, jajka, sery, mleko w butelkach, a nieraz gotowane w łupinach kartofle. Były to nasze jedyne posiłki w czasie podróży przez terytorium Polski.

Mijaliśmy lasy, wsie i pola. Budziła się wiosna, śniegi już prawie stopniały, gdzieniegdzie tylko brudnawe łaty leżały pod drzewami. Wszędzie przebijała się młoda, zielona trawa, na słonecznych stokach nasypu kolejowego i na polanach leśnych kwitły sasanki, na suchszych łąkach i w lasach pasły się już nawet krowy. Na polach widzieliśmy ludzi orzących ziemię pod wiosenne siewy lub mijaliśmy rozległe smugi szmaragdowych ozimin. Na brzegach lasów bieliły się kuliste krzaki kwitnącej tarniny. Czasem widzieliśmy zgliszcza miasteczek i wsi ze sterczący-mi ku niebu kominami. Przy torach i resztkach stacji kolejowych ziały ogromne doły po wybuchach bomb z września, ale już na to wszystko wracało powoli życie i ziemia zaczynała goić rany. Cały ten uroczy i tak umęczony kraj uciekał w tył pod kołami naszego pociągu, który raz prędzej, raz wolniej wiózł nas wciąż na wschód.

Którejś nocy otwarto z trzaskiem drzwi wagonu. Skoriej, skoriej! – krzyczeli konwojenci. Półśpiący ludzie z rozespanymi i płaczącymi dziećmi musieli błyskawicznie wyładować się z wagonów polskich do szerokotorowych wagonów sowieckich. Wszystko odbywało się w ciemności, przy widmowym świetle księżyca, przeświecającego przez mgłę. Przekraczaliśmy granicę Polski z września 1939 roku. Zamknięto załadowane wagony i zaległa cisza. Staliśmy do rana. Dopiero wtedy nastąpiło sprawdzanie obecności – odczytano wszystkie nazwiska i dane personalne „mieszkańców wagonów”. Trwało to niesłychanie długo, gdyż okazało się, że na stacji w Baranowiczach stoi wiele transportów. Dawały się zauważyć oznaki pewnego zamieszania wśród konwojentów. Spowodowane ono było ucieczką kilku osób. Z naszego pociągu udało się zbiec kilku osobom. Była między nimi pani Salomea Przyrowska, żona inspektora szkolnego, aresztowanego przez Sowietów w jesieni 1939 roku. Udało się jej wrócić do Sejn. Zmarła w roku 1975, mając lat ponad 90. Mąż jej nie wrócił nigdy. W końcu konwojenci wrócili na swoje miejsca i pociągi jeden za drugim zaczęły ruszać. W okienku jednego z mijających nas pociągów zobaczyliśmy głowy na-szych stryjecznych braci, którzy wraz z matką i siostrą też jechali na wschód. Krzyknęliśmy do siebie parę słów – i wagon przejechał.

Od tego dnia jechaliśmy przez teren Sowietów. Aczkolwiek charakter ziemi był taki sam jak naszych kresowych okolic – takie same lasy, pola, rzeczki, wsie i miasteczka – rzucały się w oczy ogromne róż-nice w sposobie zagospodarowania kraju. Był to już ósmy miesiąc od dnia wybuchu wojny, a nasze lasy wciąż nosiły ślady dobrej gospodarki. Po tej stronie widzieliśmy w lasach nie sprzątany chrust, nie przycinane, uschnięte drzewa i dzikie poręby z pniami drzew uciętych na wysokości ramion człowieka. Mijaliśmy nędzne wsie i miasteczka bez śladu ogródków przydomowych. W małych laskach i przy torach kolejowych pasły się zabiedzone, chude krowiny. W jakimś miejscu ze zgrozą zobaczyliśmy ludzi przy niewielkiej wysokości kopcach pokrytych darniną, z których wydobywał się dym. Kiedy przejeżdżaliśmy bliżej i można było przyjrzeć się dokładniej, zobaczyliśmy, że było to całe osiedle ziemianek

– jam wykopanych w ziemi i nakrytych żerdziami, ziemią i darniną. Były to mieszkania ludzi.
Na jakiejś większej stacji pociąg stał dłużej i widzieliśmy pogrzeb miejscowego dostojnika, zapewne partyjnego, gdyż niezdarnie zbita trumna z surowych desek pomalowana była na jaskrawoczerwony kolor. W innym mieście pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy ludzi leżących i śpiących w biały dzień na bruku, pomimo że był to kwiecień i dni chłodne. Na jednej ze stacji podkradł się do naszego pociągu chudy, wynędzniały chłopiec w obszarpanych resztkach szynela wojskowego i w oberwanej czubatej czapce. Przejmującym szeptem mówił: Pany, dajtie chleba! Spostrzegł go jeden z konwojentów i szybko biegł w jego stronę. Chłopiec uskoczył i ze zwinnością szczura zaczął uciekać i kluczyć pod wagonami. Żołnierz był jednak szybszy i silniejszy. Złowił go i na na-szych oczach okrutnie zbił tę biedną, zagłodzoną ludzką istotę.

Wypuszczano nas z wagonów trzy razy dziennie na pięć minut. Konwojenci chodzili dookoła i krzyczeli: Dawaj skoriej pod wagon, a potem Dawaj skoriej w wagon, starannie sprawdzając pod wagonami, czy aby tam ktoś nie został. Te wychodzenia były szalenie męczące i upokarzające, szczególnie dla starszych osób, którym było bardzo ciężko i niewygodnie chodzić przez tory pod wagony i tam jeszcze rozbierać się, kucać i wstawać – wszystko pod okiem brutalnych żołnierzy, przy akompaniamencie ordynarnych krzyków i dowcipów w rodzaju: „Babuszka, co tak długo, objadasz towarzyszy podróży, a potem czekać jeszcze na ciebie muszą”.

O wodzie do mycia trudno było marzyć, raz dziennie pozwalano nam brać wrzącą wodę z lokomotywy i od przekroczenia granicy, raz dziennie dawano nam gorący posiłek, złożony z gęstej zupy – grochówki lub krupniku – i talerza gęstej kaszy z łyżką oleju wlanego w dołek wy-kręcony na czubku stożka kaszy. Do tego dawano trzysta do pięciuset gramów ciemnego chleba, okropnego „gniotą”, sypiącego się i niesmacznego. Gospodarze ze wsi jadący z nami w wagonie mówili, że chleb jest pieczony z domieszką mąki z prosa i kukurydzy. Od tego „chleba” Marysia dostała silnej biegunki, z której Mama wyleczyła ją, dając jej do wy-picia kieliszek wódki. Do mycia rąk łapaliśmy w czasie deszczu nieco wody z dachu wagonu przez okienka, które nie były okratowane. Czasem udawało się nam schwycić trochę wody w czasie postojów na stacjach.

W mijanych miejscowościach pani Myślińska wychylała się przez okienko i niezależnie od wielkości osiedla niezmiennie pytała konwojentów: Bojec, budtie lubieznyj, skażitie mienia pożałujsta, kakaja eto die-riewnia? – co ich w przypadku większych miast przyprawiało o wście-kłość i odpowiadali: Nu sztoż, tiotka, razwie nie widisz, wied’ eto gorod

– i wymieniali nazwę stacji. Na to p. Myślińska: Sztoż wy goworitie, a ja dumała, szto eto takaja bolszaja dieriewnia!

W miasteczkach widać było krzywą zabudowę, nędzne, źle oświetlone ulice, nie otynkowane domy. Po ulicach chodzili zabiedzeni, szaro ubrani ludzie o posępnych, zgaszonych twarzach. Na takich „rozrywkach” upłynął nam czas aż do Uralu. Pojawiły się wspaniałe widoki: dzika przyroda, olbrzymie, pod niebo sięgające góry, przez które przejeżdżaliśmy w ciągu dwóch dni tunelami lub głębokimi wąwozami. Mijaliśmy wspaniałe lasy, nieruchome, ciche i ogromne, puste przestrzenie bezludnego kraju. Przejechaliśmy stacje kolejowe: Ufę, Złatoust, Czelabińsk, Swierdłowsk, zdając sobie sprawę, że te góry oddzielają nas od świata kultury i życia, w którym wyrośliśmy i żyliśmy dotychczas. Wjeżdżaliśmy do Azji. Uświadamialiśmy sobie, jak daleko jesteśmy od domu, od kraju. I cały czas jechaliśmy sami: więźniów do nas nie dołączono.

Przejechaliśmy Ural. Przed nami rozciągnęły się bezkresne równiny stepów Azji. Na stacji Kurgan wypuszczeni zostaliśmy nareszcie na godzinny spacer. Co za ulga! Nawet w sprawach potrzeb fizjologicznych można było pójść do pobliskiego brzozowego lasku bez konwojenta! Można było umyć twarze i ręce – oczywiście w kolejce – pod kranem stacyjnym. Dzieci biegały. Nawet starsze osoby udało się wyprowadzić z
wagonów na ten dobroczynny spacer. Po upływie godziny wróciliśmy do wagonów. Zasunięto i zaryglowano drzwi i pociąg ruszył.
Dnia 28 kwietnia obudziliśmy się rano. Uderzyła nas cisza i bez-ruch pociągu. Ten stan trwał dość długo. Ktoś z nas zastukał w drzwi. Konwojenci odsunęli zasuwy i otworzyli. Wyszliśmy z wagonu. Okazało się, że zostały tylko trzy wagony z całego naszego transportu. Reszta po-ciągu pojechała dalej, lub wagony w nocy zostawiono po drodze na innych stacjach. Trzej konwojenci, przydzieleni do „opieki” nad nami, po-mogli wyładować rzeczy.

Stacja nazywała się Smirnowo. Dookoła roztaczał się pusty, szary i bezbarwny o tej porze wczesnego przedwiośnia – step. Za stacją był mały gaik brzozowy. Blade, zauralskie słońce świeciło nad tą pustą, smutną ziemią. Po chwili przyszli do nas ludzie z widniejącego za laskiem osiedla i przynieśli jajka malowane na czerwono. Była to ich Przewodnia Niedziela. Wśród Polaków wyładowanych z wagonów – około 60 osób – znaleźliśmy jeszcze innych znajomych. Byli to żona i synowie urzędnika z elektrowni w naszym mieście – Witek i Władek Łęgiewiczowie z matką. Witek „wrócił do ojczyzny” – jak mówiła jego matka – gdyż urodził się gdzieś pod Uralem w 1919 roku, gdzie w tym czasie przebywali jego rodzice.

Tego ranka przyjechały pierwsze ciężarówki, rozwożące Polaków na miejsca przeznaczenia. Swoje pakunki przemieszaliśmy z tobołkami pani Stasi, żeby z nią razem pojechać do miejsca osiedlenia, sądząc, że przyda się jej nasza pomoc ze względu na malutkie dzieci i na wpół-zdziecinniałą teściową. Staraliśmy się też trzymać blisko Władka i Witka sądząc, że wspólnie łatwiej nam będzie zorganizować życie. Pierwszego dnia ciężarówki zabrały cztery rodziny. Ci, którzy zostawali na stacji Smirnowo, mieli przed sobą konieczność spędzenia nocy na stepie. Młodzi daliby sobie radę, ale dla starych ludzi i dzieci sprawa przedstawiała się tragicznie. Była w tej grupie pani N. z naszego miasta z trzema córkami – 5-14 lat – i dwoma staruszkami: swoją na wpół głuchą matką i teściową, bardzo tęgą i z ogromnie opuchniętymi nogami starą osobą. Dla wszystkich starych ludzi i dzieci trzeba było szukać schronienia na noc.

Witek i Władek przywieźli ze sobą rower. Stał on teraz oparty o zwaloną stertę pakunków wszelkiego rodzaju, błyszczący i szlachetny w swojej smukłości – jak zjawisko z innego świata. Przyciągał on bardzo oczy naszych opiekunów – konwojentów. W końcu jeden z nich podszedł do Witka i powiedział: Pareń, daj-ka pokatatsa! Chotiełby ja piered smiertiu na takoj maszinkie poprobowat’! Oczywiście, Witek dał mu pokatatsia. Śmialiśmy się bardzo z jego nieudolnych początkowych prób, ale widocznie chłopiec w marzeniach doskonale opanował jazdę na rowerze, gdyż po pewnym czasie jeździł jak szalony z uśmiechem szczęścia na twarzy i w błękitnych oczkach. Alina i Marysia chodziły dookoła budynku stacyjnego, były w lasku brzozowym i ze ściśniętym sercem oglądały bezmierną, przygnębiającą pustkę, rozciągającą się aż po horyzont. Urozmaicały ją tylko brzydki, zaniedbany budynek stacji, opuszczona wieża wiertnicza pozostawiona tu przez geologów oraz dwa szeregi wysokich na trzy metry drewnianych płotów, osłaniających tory kolejowe przed zaspami w czasie burz śnieżnych. Wysokość tych płotów świadczyła o ilości śniegu pędzonego tu przez wiatr w zimie. Teraz ziemia dookoła pokryta była brunatną trawą i suchymi resztkami roślin. Czasem podmuch wiatru przetaczał po tej równinie uschnięte, kuliste krzaczki „perekatypola”. Nad tym wszystkim wisiało blade słońce bez promieni na tle szarego, zaciągniętego jednostajnymi chmurami nieba.

Szare twarze wygnańców, od wielu dni nie mytych, wymęczonych podróżą i niewyspanych, tworzyły na tle otoczenia przygnębiający obraz, jakby zapowiedź losu, który ich na tej ziemi czekał. Zmęczenie, rozpacz i lęk przed przyszłością znalazły wreszcie ujście w płaczu. Alina i Marysia, stojąc w lasku brzozowym i patrząc poprzez drzewa na beznadziejny krajobraz, nie ocierały nawet łez, płynących im z oczu niewstrzymanym strumieniem. Wtedy znalazła je Mama i powiedziała: „Córeczki, wszędzie żyć musimy. Jesteśmy, chwała Bogu, zdrowe, mamy ze sobą młodsze dzieci, o które trzeba zadbać – i dużo ludzi, którym trzeba będzie po-móc. Musimy być silne. Spójrzcie, ziemia i nawet rośliny wszędzie są jednakowe. Taka szara trawa rośnie i u nas w suchych, słonecznych miejscach, a takie same żółte kwiatki pięciornika i u nas o tej porze zaczynają kwitnąć”. Przyrodnicze zamiłowania naszej Mamy jeszcze niejednokrotnie miały nam w przyszłości przywracać równowagę.

Dzieci przez cały czas podróży były bez mleka. Alina, Marysia, Władek i Witek wyprawili się więc na poszukiwanie mleka w okolicy. Mogli porozumieć się z miejscowymi ludźmi, gdyż dwudziestoletni Witek, maturzysta z wiosny 1939 roku, poszedł we wrześniu jako ochotnik do wojska, walczył pod Lwowem i dostał się do niewoli sowieckiej. Przebył tam cztery miesiące i na krótko przed wywożeniami wrócił do matki i brata; ojciec ich od listopada 1939 był w więzieniu sowieckim. Z pobytu w obozie jenieckim wyniósł Witek znajomość kilkunastu zwrotów i mały zasób słów rosyjskich. Był więc teraz przewodnikiem i tłumaczem.

Znaleźliśmy mleko w chacie mieszkańca w osiedlu za laskiem brzozowym. Przy okazji sprzedaży mleka użalali się ludzie nad nami, że za rok, jeżeli wywiozą nas do kołchozu, śladu nie zostanie po naszej – jak mówili – pańskiej urodzie: sczerniejemy, ręce nam zgrubieją, będzie-my chodzić w łachmanach, w dzień i w nocy nie będzie spokoju, gdyż będą nas wyganiać do roboty. A nie daj Boże głośno narzekać! Zaraz w nocy – stuk, stuk w okno – i czarnym samochodem przyjadą enkawudziści zabrać takiego malkontenta w nieznane, na nieokreśloną liczbę lat. Całkiem nas to zgnębiło. W czasie rozmowy zagotowało się nasze mleko. Gospodarze pożyczyli nam nawet dzbanka. Wróciliśmy do naszych koczowników. Dzieci dostały gorącego mleka.
W czasie naszej nieobecności do grupy Polaków przyszli dwaj miejscowi agitatorzy i przemawiali bardzo wzniośle o tym, jak to nas się zatrudni „według specjalności” i jak to się nam światopogląd odmieni pod wpływem życia w blaskach słońca sowieckiej konstytucji. Kiedy oni skończyli, nasza Mama, która znała dobrze język rosyjski, powiedziała do nich: „Tak nam dużo obiecujecie, a traktujecie nas gorzej niż bydło! Krów z młodymi cielakami nie zostawilibyście na noc na mrozie i wie-trze bez dachu nad głową, a nas z dziećmi zostawiacie. Idzie noc, a my nie mamy żadnego schronienia”.

Ten argument był trafny. Agitatorzy bardzo się zmieszali i zabrali Mamę ze sobą do miejscowej szkoły. Wszystkie starsze kobiety i dzieci miały na noc schronienie w szkole, dokąd ich potem zaprowadziła nasza Mama. Młodzież została przy rzeczach. Dostaliśmy u okolicznych mieszkańców trochę chleba i kartofli, które upiekliśmy w ognisku. Przygotowywaliśmy się do spędzenia bardzo zimnej nocy pod gołym niebem. Trzeba było czymś ogień podsycać. Ile mogliśmy, tyle zebraliśmy suchych gałęzi i podeschłych brzózek w lasku, ale mało tego było z uwagi na długą noc, jaką mieliśmy przed sobą.

Z nastaniem ciemności któryś z chłopców wpadł na wspaniały pomysł: „Wykorzystamy do podsycenia ognia połamane deski z ochronnych płotów wzdłuż torów”. Deski były bardzo długie i tak szerokie, że jednej wystarczało na parę godzin. Z łamaniem desek czekaliśmy na przejeżdżające pociągi. Lokomotywy wydawały przeraźliwy, smutny jęk mijając stację z wielkim łoskotem ciągniętych wagonów. Była to dla nas sprzyjająca okoliczność, gdyż ten łoskot zagłuszał trzaski łamanego drzewa. Na długich deskach w razie zbliżania się kolejarzy kładł się Władek, rozciągając się w swojej długiej na 190 centymetrów postaci i zarzucając jeszcze ręce za głowę.

Przesiedzieliśmy noc, przeszedł następny dzień. Znów trzy ciężarówki zabrały część wygnańców. Wśród nich panią Stasię z dziećmi i teściową. Konwojenci troskliwie wybrali jej rzeczy spomiędzy naszych. Na kolejną noc zostało nas już tylko 30 osób. Znów ognisko, znów łamanie płotów. Dzieci i starsze osoby drugą noc spędziły w szkole, gdzie matki ugotowały nawet jakiś posiłek dla wszystkich. Dopiero rano 1 maja przyjechały ciężarówki po ostatnich wygnańców. Nas załadowano razem z panią Myślińską i jej dziećmi oraz z jeszcze dwiema rodzinami – razem 16 osób. Rozjechaliśmy się, żegnając się wzajemnie życzeniami spotkania i zdrowia oraz opieki Bożej.

Droga wiodła przez zupełnie płaski kraj, pustym o tej porze roku szarożółtym stepem. Co pewien czas na horyzoncie ukazywały się rzadkie zabudowania, potęgując jeszcze wrażenie pustki. Droga była tak zwana gruntowa, toteż wzbijane przez samochód tumany kurzu wkrótce pokryły dokładnie wszystkie nasze pakunki i nas samych. Mieliśmy czarne twarze, w których tylko czerwieniły się zmęczone oczy. Po trzech godzinach jazdy dotarliśmy do kołchozu imienia Czkałowa, w rejonie lenińskim. który był miejscem naszego przeznaczenia. Kierowca zatrzymał się przed biurem i wraz z konwojentem weszli do środka. Naszą ciężarówkę natychmiast otoczyła gromada mieszkańców, przypatrując się „panom z Polszy” z wrogą ciekawością. Kierowca i konwojent wrócili i okazało się, że mamy jechać do posiółka Poputnia, oddalonego od głównej wsi o cztery kilometry.

Poputnia

W Poputni wyładowano nas przed stojącą na uboczu chatą. Przyje-chał sam predsiedatiel kołchozu im. Czkałowa, Grigorij Siemionowicz Łucenko, pijaniuteńki z okazji 1 maja i pomógł nam „osobiście” znieść toboły do tej chaty, która miała być naszym domem. Pozostałych Polaków odwieziono do innego domu.

Chata przeszła nasze najśmielsze marzenia. Przez dwa tygodnie podróży układaliśmy sobie plany, jak też zagospodarujemy się na Syberii w malutkim domku, nawet jeżeli to będzie tylko kuchnia i pokój z podłogą z surowych, niemalowanych desek, którą przecież można utrzymać w czystości. Dom, do którego nas przywieziono, zbudowany był z cegieł wykonanych z gliny zmieszanej ze słomą. Składał się z chlewika, w którym stała krowa i prosiak, dość obszernej sieni z jednym malutkim okienkiem, i z jednej izby mieszkalnej, w której było okno naprzeciwko drzwi. Na prawo przy drzwiach stał wielki piec chlebowy. Między nim i ścianą z oknem był duży zasiek na pszenicę, wypełniony ziarnem. Leżały na nim derki i płachetki, na których sypiała rodzina Pawła Osipowa, właściciela domu. Sam gospodarz przebywał „w podróży służbowej” do re-jonu. W domu była gospodyni i jej dwie córeczki: pięcioletnia Rajka i półtoraroczna Niusia, która jak zwykle dzieci w jej wieku, śpiąc na tej pszenicy, siusiała beztrosko pod siebie. Gospodyni pokazała nam foto-grafię męża, na której wyglądał on przerażająco.

Podłogę izby stanowiło ubite gliniane klepisko. Przestrzeń do życia mieliśmy niezmiernie ograniczoną. Na kawałku klepiska o powierzchni 6-7 metrów kwadratowych musieliśmy się zmieścić w dzień i w nocy. Ułożyliśmy pakunki pod ścianą, w sieni urządziliśmy kąt do mycia, sami zasiadaliśmy nieruchomym rządkiem na ławeczce wzdłuż ściany naprzeciwko pieca. Trzeba było jednak jakoś zorganizować życie. Wyjęliśmy z paki wiadra, jakieś garnki. Do studni było blisko. Trudności wynikały przy gotowaniu: do tego celu służył tu wielki, żeliwny garnek o egzotycznym dla nas kształcie, rozdęty w części środkowej, zwężający się ku górnemu otworowi i z bardzo wąskim dnem, tak zwany czugun, wpuszczony i wmurowany w palenisko malutkiej kuchni – gałanki. Garnek ten służył do gotowania jedzenia dla prosiaka, potem myło się go dokładnie wybierając wodę szmatką i gotowało się jedzenie dla ludzi. My – oczy-wiście – nie mogliśmy jeszcze wtedy obejść się bez herbaty do popijania przy jedzeniu kupionego na wsi chleba (jeszcze wtedy był tu wspaniały, wysoki, wyrośnięty pszenny chleb o znakomitym smaku), ale ta „herbata” miała odrażający zapach i pełna była tłustych ok. Piliśmy ją z jedynie dostępnych tu kubków z grubej gliny, szorstkich i kaleczących nam usta. Na noc rozłożyliśmy na klepisku tobołki z zaszytymi w nich rzeczami, wydobywając tylko koce, poduszki i dresy, i tak spaliśmy z głowami przy ścianie, a nogami oparci o zasiek i piec.

O czwartej rano Osipowa wstała do krowy i w ciemności deptała nam po nogach. Zaczął się dzień – drugi dzień naszego pobytu w Poputni. Rano złożył nam kurtuazyjną wizytę Grigorij Siemionowicz, aby się dowiedzieć, jak się też urządziliśmy. Na pytanie Mamy, czy nie miałby dla nas jakiegoś większego pomieszczenia, wybuchnął beztroskim śmiechem i oświadczył rozbrajająco: „Nie oczekujcie tu wygód, jesteście przecież wragi naroda i was na to zdieś prywiezli, sztob’ wy podochli”.

Po tej szczerej wypowiedzi nie mieliśmy już złudzeń co do przyszłego układu stosunków.
Trzeciego maja spadł wielki śnieg. Poprzedniego dnia wieczorem Alina – za namową Osipowej – rozczyniła ciasto na chleb z mąki kupionej na wsi, żebyśmy mieli co jeść, ale od rana śnieg uniemożliwił nam zebranie na stepie tak zwanego „paliwa”, na które – jak nas oświeciła na-sza gospodyni – składał się suchy nawóz, patyki, korzenie roślin oraz kępki suchej trawy. Póki nie zaczęliśmy spostrzegać tego pod nogami, wracaliśmy ze stepu z pustymi torbami, ale Osipowa pokazała nam te „skarby” i nauczyła je zbierać. Nauczyliśmy się wtedy używać torby, tak zwanej awośki, którą trzeba było stale nosić ze sobą, bo „a-nuż” (awoś) trafi się coś wartościowego, jakaś zdobycz: suchy patyk, kłapeć suchego nawozu, dobry gwóźdź, kawałek drewna lub skóry – wszystko może się przydać i wszystko trzeba podnosić. Teraz jednak step był grubo pokryty śniegiem i groziło nam zmarnowanie wielkiej ilości ciasta chlebowego. I wtedy okazała się wielkoduszność Emilki Osipowej: oddała nam swój „żelazny zapas” drzewa brzozowego, trzymany na wypadek katastrofy zimna. Gospodyni sama napaliła w piecu, rozgarnęła żar i pomogła nam upiec pierwsze bochenki syberyjskiego chleba. Drzewo było tu po prostu skarbem, gdyż las był oddalony o 30 kilometrów od Poputni. Otaczał widoczną na horyzoncie „sopkę” – górę o idealnym kształcie stożka wulkanicznego. Od pierwszego dnia fascynował nas ten widok. Był jedynym urozmaiceniem płaskiego krajobrazu i przyciągał „nieznanym” i obietnicą jakiejś ciekawej przygody. Ale obecnie nasza uwaga i wysiłki skierowane były na przystosowanie się do nowych warunków życia.

Z powodu wielkich śniegów nie było prawie mowy o wychodzeniu z izby i nasza ósemka oraz trzy osoby z rodziny gospodarza siedziały w izbie, wykonawszy niezbędne czynności. Przez cały dzień izba pełna była ciekawych, którzy przychodzili oglądać „panów z Polszy”. Mężczyźni i kobiety z dziećmi na rękach ładowali się do tej ciasnoty i godzi-nami przyglądali się nam, cisnącym się pod ścianą na ławeczce. Bez-czynność na dłuższy czas była dla nas niemożliwa, toteż wydobyliśmy książki, jakieś roboty na drutach, cerowanie skarpetek – wszystko było komentowane i kwitowane śmiechem lub uwagami w niezrozumiałym dla nas wówczas, okropnym języku. Wszyscy „goście” gryźli pestki słonecznikowe, wrzucane do ust zręcznym ruchem. Wyplute łupiny wisiały im fantazyjnymi festonami na brodach (była to sztuka, której nigdy nie zdołaliśmy opanować).

W tym dniu wrócił gospodarz, Paweł Osipow. Obawialiśmy się go bardzo, gdyż na fotografii, wykonanej przez jakiegoś „artystę” z rejonu, miał odstraszający wygląd i był dla nas uosobieniem bolszewika. Okazało się jednak, że był to całkiem porządny i łagodny człowiek. Miał ponure życie – jak wszyscy w tym kraju – i rysy twarzy układały mu się w posępny grymas. Zaskoczony trochę „gośćmi” pogodził się szybko z losem. Na drugi dzień wygnał ciekawskich, mówiąc do nich: „Szto eto, ludiej nie widieli? Baby, wynoście się do domów, popatrzcie, te przyjechały i zaraz coś robią. A wy co – nic do roboty nie macie? Nie wnoście nam tu błota i zimna”. I wszyscy się wynieśli.

Do naszej Mamy Paweł mówił początkowo tiotka, potem choziajka, w końcu zapytał: Kak wasze imia i otcziestwo? – i zwracał się do Mamy „Maria Antonowna”. Mama uczyła go rachunków i pisania, bo dotychczas tę sztukę miał opanowaną w minimalnym stopniu. Urządzała mu więc dyktanda wieczorem przy świetle tak zwanej kopciłki, do której

– niestety – musieliśmy zacząć się przyzwyczajać. Miało to być jedyne źródło światła dla nas, przez wszystkie nadchodzące lata, w długie zimo-we wieczory i noce.
Była to zwykle mała buteleczka po jakimś lekarstwie o pojemności około 200 gramów. Napełniało się ją kierosinem, to jest brudną mieszanką ropy naftowej z naftą, czyli paliwem z traktorów. Na otworze szyjki tej butelki umieszczało się kółko z blachy o średnicy 25 milimetrów z wprawioną w środek krótką rurką grubości ołówka. W tę rurkę wpychało się pasemko skręconej waty lub nici bawełnianych. Zanurzony w tym smarze knot palił się nad buteleczką, dając światło czterokrotnie mniejsze niż zwykła świeca.

Czas płynął, śnieg leżał na stepie, mieszkanie w tych warunkach stało się koszmarem, ani o myciu, ani o praniu mowy nie było. Nasza przedsiębiorcza Mama wyruszyła na wieś szukać polepszenia naszego losu – i znalazła dla nas mieszkanie.
Ósmego maja przeprowadziliśmy się do chaty babuszki Łondarki i jej córki Nastii Nazimowej. Mieszkały one przy głównej drodze, na końcu wsi, w miejscu gdzie był lekki zakręt i zaczynała się droga do Awierjanowki – głównego osiedla kołchozu im. Czkałowa. Dom babuszki był duży, o stromym dachu krytym strzechą, z dwóch stron domu była przyzba i rosły przy nim cztery wysokie włoskie topole. Z powodu tych drzew – jedynych w całym kołchozie, to znaczy w obu wsiach – dom babuszki Łondarki nazywano „domem z sadem”. Przy zakręcie drogi była wielka studnia z żurawiem, przy której pojono bydło kołchozowe wracające wieczorem z pastwiska.

Do domu wchodziło się po ułożonych na kształt stopni dwóch dużych kamieniach i przez wysoki próg – do przestronnej sieni, oświetlonej oknem. Z sieni na prawo było wejście do obórki, a na lewo – do kuchni, w której był wielki chlebowy piec i łóżko. Z kuchni drzwi prowadziły do malutkiej izdebki z jednym oknem, wychodzącym na drogę. Właśnie tę izdebkę babuszka Łondarka odnajęła Mamie. Powód był – jak nam po-wiedziała Osipowa – następujący. Nastia, córka Łondarki, gruba, ospo-wata baba, jedyna w Poputni traktorzystka – a więc rodzaj „pozytywnej bohaterki” – pobiła się z mężem i obie z matką wyrzuciły go z domu. On odgrażał się, że wróci je pozabijać.

Babuszka wynajęła więc nam tę izbę dla zapewnienia sobie większego bezpieczeństwa. Nad nami zaś zawisła groźba uczestniczenia w rodzinnych porachunkach. Na szczęście póki tam mieszkaliśmy – do niczego takiego nie doszło.

Po załatwieniu „formalności” z nową naszą gospodynią – przeprowadziliśmy się do naszego nowego mieszkania wozem zaprzężonym w woły, którego nam użyczył łaskawie Grigorij Siemionowicz. Nastia lizała rany i blizny siedząc na piecu. Oczy miała podbite, czerwone białka i fioletowe obwódki, sińce na policzkach i brodzie. Myśleliśmy, że ona ma te czerwone białka od pracy na traktorze, jako że pierwszy raz w życiu widzieliśmy kobietę-traktorzystkę. Nastia – zaiste – była postacią imponującą. Głos miała donośny, sama była wielka, gruba i silna jak koń. Ze-szła z legowiska, wyniosła z obórki kilka brzozowych okrąglaków i po-mogła nam zbić prymitywne prycze dla pięciu osób. Dla jednej mieliśmy przywiezione z domu składane letniskowe łóżko. Dwie pozostałe osoby musiały sypiać wprost na klepisku. Rozpakowaliśmy wreszcie toboły i z Nastia poszliśmy napychać sienniki słomą ze sterty na polu. Męczyliśmy się potem z tymi wielkimi siennikami, a ona jednym ruchem zarzucała sobie taki siennik na głowę i szła do domu swobodnie, jakby nic na głowie nie niosła. Nareszcie mieliśmy wygodne spanie. Wyjęliśmy prześcieradła, kołdry i koce włożyliśmy do pokrowców z koronkami. I tak też spały te dwie osoby na klepisku. Wieczorem zamknęliśmy drzwi i byliśmy znowu sami w czterech ścianach.

Rano odwiedził nas Grigorij Siemionowicz i chodząc w zabłoconych butach między naszą białą pościelą rozłożoną na klepisku, trącał nas trzonkiem bata, „zapraszając” do roboty w polu: Ajda, diewki, na rabotu!
Gdy tylko śnieg stopniał, do pracy w polu poszedł dwunastoletni wówczas Staś. Zaczął od razu orać i bronować wołami. Alina, Marysia,Zosia i Jasia chodziły wraz z kobietami z kołchozu i z innymi Polkami pleć pszenicę na kołchozowe pola. Do pracy wychodziły rano o godzinie szóstej i musiały przejść w jedną stronę dziesięć kilometrów. Gleba w Kazachstanie jest wspaniała, niezwykle urodzajna, tak że dobrze uprawiona całymi dziesiątkami lat rodzi bez nawożenia, dając bardzo obfite plony. Każda ziemia wymaga jednak starannej uprawy. Tu zaś, celem wypracowania większej normy dziennej, oracze kołchozowi wymyślili i stosowali oranie „co drugą bruzdę”: orano pierwszą, opuszczano drugą, orano trzecią, ziemia odłożona lemieszem przy oraniu trzeciej bruzdy pokrywała pas nie zaoranej ziemi drugiej bruzdy – opuszczano czwartą, orano piątą – i w ten sposób całe pole. Z odległości trudno było zorientować się, czy pole zaorane jest prawidłowo, gdyż całe było pokryte poruszoną ziemią. Pod wieczór przychodził uczotczik z wysokim trójkątem zbitym z listewek – tak zwanym arszynem (sążniem) – szybko przebiegał pole, mierząc ilość zaoranych hektarów, i nie sprawdzając jakości wykonanej pracy szybko biegł dalej. Pszenica, siana potem w tę niechlujnie uprawioną ziemię, ginęła zaraz po wykiełkowaniu w morzu chwastów. „Pielenie” jej polegało na szybkim przebieganiu przez pole i zrywaniu górnej części ostów i innego zielska zasłaniającego zboże.

Kiedy majowy śnieg stopniał, powiały wysuszające wiatry. W ślad za nimi przyszły upalne dni i cały step pokrył się różnobarwnymi kwiatami. Najwcześniej zakwitły białe sasanki, kryjące się przed chłodem w puszystych listkach jak w kożuszkach. Potem rozwinęły się cudowne, ogromne jak gwiazdy białe zawilce, których drobniejszą odmianę znaliśmy z naszych lasów. Następnie zakwitła trawa, zwana tu kawyl, podobna do trawy z puszty węgierskiej: kwiaty jej tworzyły źdźbła pokryte na całej długości wiotkimi, srebrzystymi włoskami. Wiatr poruszał trawą – i step falował jak bezkresne, srebrzyste morze. Na koniec pojawiły się białoróżowe dzikie róże i całe mnóstwo większych i mniejszych różnobarwnych kwiatów. Nad tym kwitnącym stepem rozpinało się bezkresne, błękitne, czyste niebo i zanosiły się śpiewem skowronki. Wszystko to budziło w nas fale ogromnej tęsknoty i napełniało poczuciem przytłaczającej krzywdy.

W pierwszych tygodniach przynosił nam ulgę płacz – łzy, wypłakiwane głośno w tę falującą, srebrzystą trawę. Ale trzeba było żyć. Stopniowo zaczynaliśmy twardnieć. Trzeba było zdobywać żywność. Trochę ubrań wymieniliśmy w sąsiednich wsiach na mąkę, jakieś drobiazgi na mleko i masło. Ten maj był trudny i piękny zarazem.

Zaatakowała nas febra syberyjska: wysoka gorączka, szalony ból głowy, objawy grypy, połączone z wielkim osłabieniem i depresją psychiczną. Mieliśmy ze sobą trochę lekarstw z Polski, ale ani proszki od bólu głowy nie przynosiły ulgi, ani aspiryna nie skutkowała w zwalczaniu tej choroby. O pomocy lekarskiej – oczywiście – mowy nie było. Można było liczyć tylko na opiekę Bożą i na czas.

W maju wszyscy kolejno cierpieliśmy na tę męczącą gorączkę. Najbardziej jednak wymęczyła ona Mamę i Antka. W czasie tej serii chorób błogosławiliśmy Mamę za ten ciasny, ale nasz osobny kąt do mieszkania.

Posiłki gotowaliśmy w dużej i wygodnej sieni, gdzie był również wielki sąsiek na zapasy żywności. Babuszka Łondarka przez cały czas bez żadnych skrupułów podbierała nam mąkę z naszego worka, stojącego w tym sąsieku. Nastia przy pomocy Marysi zbudowała w sieni letnią kuchnię z cegieł, kamieni polnych i gliny. Płytę kuchenną i fajerki zastąpiły na niej oblepione gliną sztabki żelazne i zęby od starych maszyn żniwnych. Normalna kuchenna płyta była tu wielką rzadkością. Ale i na tej glinianej kuchni Alina dokonywała cudów, aby nakarmić naszą liczną rodzinę. Przeważnie jadaliśmy dwa razy dziennie. Podstawowym jedzeniem była kasza jaglana z ziemniakami na mleku. Kaszę zdobywaliśmy drogą wymiany, a ziemniaki dostaliśmy jako zapłatę za pomoc przy ich sadzeniu w ogrodach mieszkańców kołchozu.

Każda rodzina kołchozowa mogła uprawiać obok swego domu 0,33 hektara ogrodu, oprócz tego hodować krowę i jednego prosiaka. Od krowy opłacano podatek: 240 litrów mleka rocznie (ta ilość wahała się, za-leżnie od zawartości tłuszczu w mleku, badanej w mleczarni rejonowej), 48 kilogramów mięsa i skórę z cielaka – jeżeli ktoś zostawiał sobie cielę na hodowanie, musiał opłacić ekwiwalent w rublach – oraz czy kto miał kury czy nie, a miał krowę, musiał oddać 100 jaj rocznie.
Przy sadzeniu kartofli – ponieważ nosiłyśmy dość krótkie sukienki

– wyszło na jaw, że nosimy majtki. Był to powód do ogólnej radości kobiet w kołchozie. Początkowo mówiły, że majtki noszą tylko ladacznice, w końcu przekonały się do nas, poznawszy nasz tryb życia, wciąż jednak oglądały szczegółowo naszą bieliznę, a cudowaniom się i dziwieniom nie było końca.

Zarobione kartofle pozwoliły nam przeżyć kilka tygodni. Prace w ogrodach miały jeszcze tę dobrą stronę, że gospodynie nie najgorzej kar-miły wynajętych robotników. Poznawaliśmy też ludzi, warunki życia, a także stopniowo uczyliśmy się rosyjskiego. Z wolna też zaczęła ustępować niechęć mieszkańców Poputni do nas. Przekonali się, że nie jesteśmy ich wrogami, ani nie stronimy od pracy. Wyprawy na sadzenie kartofli do Awierjanowki pozwoliły nam zawrzeć znajomości z tamtejszymi mieszkańcami. Byli to przeważnie Rosjanie, potomkowie zesłańców z carskich czasów czy też dobrowolnych przesiedleńców-kolonizatorów. Oprócz nich mieszkało tu kilka rodzin potomków dawnych rdzennych Sybiraków z plemienia Mordwa. Mówili oni po rosyjsku, lecz pozostała im z dawnych czasów odrębność akcentowania i wymawiania niektórych wyrazów: akcentowali szczególnie dźwięk „O”.

Jedna z tych Mordwinek, babuszka Radiwonowa, u której w ogrodzie sadziły kartofle Jasia i Marysia, zaprosiła nas na „wypominki zmarłych” – miejscowe Zaduszki, które odbywały się tu w którąś niedzielę po Wielkiejnocy. W sąsiedztwie ubogiego cmentarzyka – na którym między małymi, porośniętymi trawą pagóreczkami mogił tkwiły gdzieniegdzie niskie, krzywe drewniane krzyżyki – kobiety rozłożyły na zeschniętej zeszłorocznej trawie białe ręczniki, jeden za drugim, jakby długi obrus, i po obu jego stronach ustawiły się ze swoimi smakołykami specjalnie przy-gotowanymi na tę okazję. Były tam bliny ze śmietaną, kilka rodzajów pierożków, chleb, twaróg, jajka na twardo, kawałki kury gotowanej i w glinianych dzbankach kwas do popijania. Przed rozpoczęciem „uczty” wszyscy uczestnicy bili pokłony, żegnali się skośnym krzyżem i śpiewali smutne i przeciągłe wezwanie: Hospodi, pomiłuj duszu raba twojewo – Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiłuj. Modlitwy te, bardzo melodyjne, inaczej brzmiały tu, śpiewane cienkimi i drżącymi głosami kobiet, w porównaniu ze wspaniałym chórem prawosławnych kleryków, którego śpiewów Alina z Marysią chodziły słuchać do cerkwi przy ulicy Ostrobramskiej podczas pobytów w Wilnie.

Potem rozpoczęła się uczta, przy której gospodynie bardzo zwracały uwagę, aby nikt nie był głodny. W czasie spożywania posiłku kilka-krotnie następowały przerwy na modlitwę i śpiewy. Kiedy wszyscy „raby boże” byli już wspomniani i większość smakołyków zjedzona, resztę jaj, blinów i pierożków porozdzielano między gości. Nam dostała się też duża porcja, tak że z zapasami żywności wróciliśmy do Poputni.

Stale kontaktowaliśmy się z Emilką Osipową, której byliśmy wdzięczni za pierwsze „lekcje” syberyjskiego życia i ludzki do nas stosunek. Mama uszyła małej Rajce czerwoną sukieneczkę z jakichś resztek i chodziła czasem do nich uczyć Pawła, za co dostawała dla nas mleko. Kuzynka Osipowych, ciocia Tania, i jej córka Marusia pozwoliły nam w swoim ogrodzie posadzić parę rządków kartofli i posiać trochę nasion jarzyn przywiezionych z domu, ale „uprzejmy” Grigorij Siemionowicz, kiedy mu ktoś doniósł o tym geście cioci Tani, przyszedł do niej, skrzyczał ją ordynarnie i cały ten nasz nędzny ogródek rozdeptał buciorami. Groził przy tym najgorszymi karami wszystkim, którzy odważyliby się okazać nam życzliwość.

Któregoś dnia zawitało do wsi czarnym samochodem NKWD z re-jonu. Stale byliśmy w ich ewidencji i pod ich opieką. Pod pretekstem wręczania sowieckich paszportów zapraszali nas na nocne rozmowy. Wezwali najpierw Mamę, potem Alinę i Marysię. Spisali dane personalne, pytali o zawód, obiecali zatrudnić „według specjalności” i przysłać fotografa do porobienia zdjęć do paszportów. Wszystkie rozmowy odbywały się w kancelarii kołchozu, tak zwanej „kantorze”. Marysia tak się rozzuchwaliła, że od tego czasu po kilka razy w tygodniu chodziła do tej „kantory” czytać gazety. Starała się wyłowić z nich jakieś wiadomości o
wojnie i o Polsce.
Terenia miała jasne warkoczyki i niebieskie oczy. Miała też śliczne letnie sukienki i kokardy do włosów, i myśmy ją wbrew wszystkiemu w to ubierały. Wybiegała więc przed dom w majowe i czerwcowe dnie ubrana w kolorowe sukieneczki, drażniąc swoim wyglądem „z innej planety” nieszczęsne, szare istoty w kołchozie. Terenia przeżyła w tym cza-sie bardzo niebezpieczną przygodę: przy „naszej” studni z żurawiem pojono bydło kołchozowe, wracające nad wieczorem z pastwiska do obory, zwanej tu „baza”. Bydło było wtedy niespokojne, spragnione, krowy i cielęta pchały się do koryta, a młode, jedno- i dwuletnie byczki uganiały się wokoło, nastawiając czupurnie rogi. I w czasie tego pojenia bydła wy-biegła z domu Terenia. Miała na sobie czerwoną sukienkę i czerwone ko-kardy we włosach. Natychmiast jeden podniecony byczek ją zaatakował, mierząc w nią nisko nachyloną głową! Terenia, przerażona, uciekając do domu potknęła się i upadła – i wcale nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby nie przytomność kołchozowego pastucha, który przerwał nalewanie wody do koryta, szybko podskoczył, byczka odegnał, a przerażoną Terenię odprowadził do domu. Dziękującej mu naszej Mamie powie - dział: „Ratowałem – bo to rebionok. Żeby to kto dorosły – nawet bym i nie spojrzał w tę stronę”. Takie było początkowo nastawienie miejscowej ludności do „panów z Polszy”. Wciąż jeszcze mieliśmy z domu zapas mydła, proszek i szczoteczki do zębów, zapałki, a nawet trochę świec, które już zaczęliśmy oszczędzać na rzecz kopciłki. Staś i Antek nosili swoje harcerskie spodenki i koszule. Wszystkie nasze ubrania, bielizna i buty, okazały się skarbem na tym pustkowiu, gdzie nic nie można było kupić.

Czasem przyjeżdżał wóz z rejonu i za jajka wymieniano sztuczki perkalu, sól, noże i różne drobiazgi. W sklepiku wiejskim bywały zapał-ki, landrynki o dźwięcznej miejscowej nazwie łampasje, a w 1940 roku bardzo rzadko zjawiał się cukier. Niekiedy sprzedawano też miski i dzieżki gliniane. Myśmy obywali się naczyniami przywiezionymi z domu, ale na przykład nie wzięliśmy łyżek i talerzy. Kupiliśmy tu więc pięknie malowane drewniane łyżki, a zamiast talerzy używaliśmy małych garnczków i miseczek od menażek.

Ten nasz sposób jedzenia drażnił Grigorija Siemionowicza, który jadąc z Poputni do Awierjanowki nigdy nie omieszkał nas odwiedzić. Czasem przyjeżdżał z nim pełnomocnik z rejonowego komitetu partii i obydwaj usiadłszy w kucki pod ścianą w sieni obserwowali nasze życie przez całe kwadranse, opatrując je uwagami i wybuchami śmiechu.

Dziwiło ich to, że jadamy każdy ze swojego naczynia zamiast wszyscy z jednej miski, intrygował sposób gotowania, nawet robienie zacierek było obiektem gorącego zainteresowania. Najbardziej drażniły ich nasze rozmowy prowadzone po polsku oraz to, że nauczyliśmy się już nie zwracać na nich najmniejszej uwagi. W końcu, w czasie jednej z wizyt, pełnomocnik powiedział do Mamy:

– Ciotko, dlaczego ty mówisz do dzieci po polsku? Przecież mieszkasz w Związku Sowieckim i powinnaś mówić po rosyjsku. Bo my nic nie rozumiemy. 


Mama nasza na to:

– Dziwny jesteś, przecież wasza stalinowska konstytucja w para-grafie tym i tym, na stronie takiej i takiej wyraźnie powiada, że każda narodowość ma zagwarantowane prawo do rozwijania własnej kultury i tradycji oraz używania własnego języka. A my jesteśmy Polacy i mówi-my po swojemu.


Na to pełnomocnik zaśmiał się dobrodusznie i powiedział: 

– Durna jesteś, ciotka. Wierzysz w konstytucję? Konstytucja jest dla nas, a dla was są przypisy.
Nie zmieniliśmy jednak obyczajów, a pomimo to wciąż stanowiliśmy dla nich ciekawy obiekt obserwacji, gdyż póki mieszkaliśmy w Po-putni, poty nas odwiedzali. Grigorij Siemionowicz lubił rano przychodzić do naszego pokoju i zachęcać nas do pracy mówiąc:
– No i co, ciotka, ja skończyłem tylko dwie klasy i ja, cham, muzyk, was, inteligentów, gonię do pracy!
Potem pochwaliła się nam jego żona, że ojciec Grigorija był parobkiem w polskim dworze na Ukrainie. Córkę swoją Marusię, bardzo ładną dziewczynę, Łucenkowie wychowywali całkiem „po pańsku”, uczyła się ona w szkole w Petropawłowsku, stolicy województwa, i w czasie wakacji nawet chleba sobie sama nie kroiła.
Kiedyś Grigorij Siemionowicz powiedział do Aliny:
– Słuchaj, jak ty mówisz do mnie, to czemu nie zwracasz się do mnie „pan”? Przecież taki jest u was zwyczaj.
Na to Alina:
– Sam powiedziałeś, że jesteś cham i muzyk. Jak ja do ciebie mogę mówić „pan”?
Pewnego dnia odwiedził nas dziwny gość. Linijką, zaprzężoną w zadbanego konia, przyjechał do wsi nieznajomy człowiek, wysoki, siwiejący, z czarnymi oczami i wąsami. Przyszedł do nas, przedstawił się: „Artaszest Tigranowicz z Iranu, inżynier budowlany”. Zesłany na Syberię na 10 lat za posiadanie irańskiego paszportu. Żona, profesor uniwersytetu, mieszka w Leningradzie. Ma prawo raz w miesiącu napisać do niego list. Właśnie niedawno mu doniosła, że przeżyła wielki dzień: ku-piła kilka jaj i z dwóch usmażyła sobie jajecznicę!
Sam Artaszest mieszkał w Jawlence, stolicy lenińskiego rejonu i nadzorował wszystkie budowy prowadzone na tym terenie. W związku z tym bywał we wszystkich okolicznych kołchozach, gdzie spotykał Polaków. Miał przy sobie kartki z ich nazwiskami i wśród nich adres pani Stasi, która mieszkała o 16 kilometrów od nas we wsi Nowouzinka, w kołchozie zamieszkałym przez kolonistów niemieckich. Artaszest powie-dział nam, że córeczka pani Stasi choruje i że teściowa coraz bardziej dziecinnieje. Od niego także usłyszeliśmy następującą historię.
Do Nowouzinki przywieziono żonę burmistrza z Wołkowyska z szesnastoletnim synem. Chłopiec dostał silnego ataku bólów brzucha,wskazujących na zapalenie ślepej kiszki. Matka błagała przewodniczące-go kołchozu o konie do szpitala w Jawlence, oddalonej o 65 kilometrów. Przewodniczący odmówił tłumacząc, że nie da koni, gdyż są potrzebne do pracy w polu, a zresztą was, wragow naroda, na to zdies’ priwiezli,
sztob’ wy podochli. Matka klękała przed nim i całowała jego buty. Koni jednak nie dostała. Chłopiec skonał w okropnych bólach na kolanach odchodzącej od zmysłów matki.

Artaszest Tigranowicz dołączył nasz adres do swojego zbioru, po-wiedział nam sporo miłych rzeczy o Polsce, Polakach, Warszawie, którą znał sprzed pierwszej wojny światowej i nazywał Paryżem Północy, obiecał odwiedzać... i pojechał. Wiele razy potem nas jeszcze odnajdywał, przywożąc wieści o Polakach, którym ile mógł, pomagał. Z tego powodu nazywano go polskim wujkiem. Alina najbardziej z nas zaprzyjaźniona z panią Stasia i jej młodszym rodzeństwem – kolegami z jednej klasy – następnego dnia wybrała się do niej i wróciła po kilku dniach zmartwiona z powodu choroby dzieci. Pani Stasia obiecała nas odwiedzić, gdy tylko jej czas i możliwości pozwolą.

Przyjechał fotograf z rejonu i porobił nam „błyskawiczne” fotografie, na których twarze były wielkości paznokcia. Chociaż tak małe, widoczne były na nich przygnębienie i smutek. Po paru tygodniach towarzysze z NKWD przywieźli i wręczyli nam paszporty, opatrzone pieczęciami i podpisami, z zastrzeżeniem, że swobodnie poruszać się możemy tylko w obrębie rejonu lenińskiego.

Ludność Poputni była pochodzenia ukraińskiego, przesiedlona tu przed 40-50 laty karnie lub dobrowolnie, ale już przywiązana do ziemi, klimatu i życia w tych warunkach. Mówili oni po rosyjsku z wielką do-mieszką ukraińskiego, co się szczególnie uwidaczniało w piosenkach. Tu nauczyliśmy się pięknej ukraińskiej dumki:

Rewe taj stohne Dnipr szyrokij,
serdytyj witer zawewa...
Do nyzu werby hne wysoooki,
Horami piłu pidyma...


i wielu innych piosenek, jak Rozprehajte, chłopci, koni, Skakał Kozak czerez dolinu, Tam pid hajem, hajem, hajem zełeneńkim, a przede

wszystkim syberyjskiej „ballady” wędrownych rozbójników:

Jesli ty mienia spolubisz,
Nie pobrezgiwajesz mnoj,
Tak pojdiem, moja czułdanoczka,
Po dorożkie stołbowoj.
Wozmiom pałki dlinnyje, wostryje,
Na zaszczitu złych sobak,
I pojdiem, moja czułdanoczka,
Po Sibiri worowat’.
Gdie ukradiem, gdie zwojujem,
Gdie wozmiem na wierniaka,
Gdie kupca w łapti obujem,
Gdie prichwatim czudaka.


Jej dzika melodia i w jakimś niebywałym żargonie ułożone słowa do dziś przejmują nas dreszczem – tak są związane z tamtymi realiami:

Na Sibiri kapitału
Sorok tys’czi ja ukrał,
A s toboj, moja czułdanoczka,
W odnu noczku prohulał.
Ej, wy pticzki, kanariejki,
Nie lietajtie wysoko,
Ja sama pro eto znaju,
Szto moj miłyj daleko.
Ej, wy pticzki, kanariejki,
Nie lietajtie wysze wsiech –
Ja sama pro eto znaju,
Szto moj miłyj łuczsze wsiech.
Ej, wy pticzki, kanariejki,
Nie lietajtie nad oknom –
Ja sama pro eto znaju,
Szto moj miłyj pod kliuczom.


Wszystkie te piosenki przynosił Staś z pracy w brygadach polowych, oddalonych od domu o 10-15 kilometrów, gdzie spędzał po kilka dni z parą prikreplionnych do niego wołów, na których pracował.
Któregoś dnia pod koniec maja, w jakiś dzień świąteczny, kiedy jedliśmy nasze „świąteczne” śniadanie – kluski na mleku – i byliśmy moc-no przygnębieni z powodu ciężkiej febry Antka – otworzyły się drzwi naszej izdebki u babuszki Łondarki i weszło do nas dwoje ludzi: wysoki mężczyzna z jasnymi włosami i wąsami i z niebieskimi oczami, z dosyć tęgą uśmiechniętą kobietą. Ich ubiór nie budził wątpliwości – byli to miejscowi Sybiracy, lecz odwieczne powitanie Polaków wypowiedzieli najczystszą polszczyzną: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” Ogromne zaskoczenie i osłupienie – a potem wielkie wzruszenie znalazło swój wyraz w naszych łzach. Usłyszeć te słowa tak daleko od kraju wy-dawało się zupełnym nieprawdopodobieństwem. Potem, w rozmowie, dowiedzieliśmy się historii tych ludzi.

Byli oni mieszkańcami dużej wsi, odległej od Poputni o 12 kilometrów. Kupili od nas kilka kuponów materiału na męskie koszule i na spodnie i obiecali przywieźć za to deski na prycze oraz mąki i kaszy jaglanej. Cztery szerokie, grube deski, przywiezione w przeciągu kilku dni, przypiłowane i zestawione jak należy przez fachowców, stworzyły wspaniałe łóżko-pryczę, nareszcie prawdziwe, wysoko nad ziemią, na koziołkach, oraz dość długą ławkę i stołek. Na tym łóżku i na dwóch wielkich siennikach sypiało wygodnie cztery, mniej wygodnie – pięć osób. Był to jeden z najwspanialszych i najmądrzejszych zakupów naszej Mamy. Pry-cze służyły nam przez cały czas naszego pobytu na Syberii i jeszcze przed wyjazdem wymieniliśmy je na chleb na drogę.

Z tymi ludźmi umówiliśmy się – i w niedługim czasie wybrały się do nich Alina z Marysią. Wieś, do której przyszły, była duża, porządnie rozplanowana, z obszernym placem i skwerem pośrodku. Przy placu duży budynek szkoły z wysokim dachem, urzędy kołchozowe, siedziba rady gminnej, tak zwanego sielsowietu, i niewielki budyneczek przedszkola. Za domami – stajnie, obory, chlewy, spichrze, mleczarnia i wiatrak. Domy mieszkalne, zestawiane po dwa, wprawdzie z samanu, ale bardzo starannie wykonane, obejścia czyste i celowo zagospodarowane. Nawet ogródki przydomowe utrzymane porządnie. Łaźnia, piekarnia, drogi, a także konie i bydło – wszystko nosiło piętno dobrej i celowej go-spodarki. Różnice między tą wsią a Poputnią czy Awierjanowką były tak rzucające się w oczy, jakby ta wieś leżała nie tylko w innym rejonie, ale i w innym kraju.

Kołchoz ten było to sieło Jużnoje (kellerowskij rejon, kokczetaw-skaja obłast’), kołchoz imienia Kirowa pod nazwą Tropinka Iljicza. Za-mieszkiwali je Polacy, stanowiący część wywiezionych na Syberię w 1936 roku (w liczbie 600 000) mieszkańców sowieckiej Ukrainy, z rejo-nów graniczących z Polską: znad Zbrucza, z okolic Kamieńca Podolskie-go, Winnicy, Żytomierza. Wywiezieni zostali w ramach akcji „zapewnienia bezpieczeństwa na obszarach przygranicznych” w razie ewentualnych pertraktacji Hitlera z rządem Polski o przepuszczenie wojsk niemieckich na sowiecką Ukrainę. Ludzi tych wywożono latem, po żniwach. Każda rodzina dostała wagon towarowy. Mogli zabrać konie, bydło, wozy, mniejsze maszyny rolnicze, żarna i cały ruchomy dobytek. Wywieziono ich do Północnego Kazachstanu i zostawiono na pustym stepie, z wytyczonym planem kołchozu.

Na teren przyszłej wsi Jużnoje przyjechało kilkaset osób; pozostałych rozmieszczono na innych obszarach Kazachstanu. Dano im namioty i polecono budować domy z cegieł wykonanych własnoręcznie z gliny, zmieszanej z sieczką i wodą i wysuszonych na słońcu. Takie cegły zwano tu saman. Po drzewo na konstrukcje dachowe i stolarkę trzeba było jeździć wołami do lasu oddalonego o 50-70 kilometrów. Budynki mieszkalne i pomieszczenia dla bydła ukończyli jako tako do listopada.

Zima rozpoczyna się w tym kraju zwykle w połowie października, w listopadzie są już mrozy i zawsze pada śnieg. W namiotach lub w ja-mach wykopanych w ziemi i przykrytych darniną, w których mieszkały rodziny w ciągu lata i jesieni, wymarły dzieci i starzy ludzie – została młodzież i ludzie w średnim wieku. Zmarłych chowano na cmentarzu za-łożonym opodal wsi, na którym kobiety stoczyły milczącą, tępą, udręczającą walkę z władzami rejonowymi o ustawienie krzyża z Pasyjką, wyrzeźbioną w drzewie przez jednego z przesiedleńców. Krzyż stawiany w nocy, wykopywany był za dnia – i tak przez wiele tygodni – aż w końcu władze ustąpiły i krzyż został.

Do tego kołchozu na wiosnę 1940 roku przywieziono kilka polskich rodzin. Ludzie „miejscowi” zetknęli się po raz pierwszy od długie-go czasu z Polakami z Polski, do której modlili się i tęsknili całymi lata-mi. Los wygnańców z 1940 roku był we wsi Jużnoje o wiele lżejszy niż we wsiach ukraińskich czy rosyjskich.

Alina i Marysia przyszły do domu tej kobiety, która nas odwiedziła tego pamiętnego dnia. Nazywała się Zofia Bogucka, jej mąż był brygadierem polowym w kołchozie, a piętnastoletni syn Zygmuś uczył się w mieście. Była to sympatyczna rodzina. Pani Bogucka była pogodna, dość powolna, zawsze uśmiechnięta i znakomicie gospodarowała razem z mężem na swoim niewielkim gospodarstwie. Mieli nie najgorzej urządzony dom, oczywiście z klepiskiem zamiast podłogi, przyzwoite – jak na owe możliwości – użyteczne meble, ładną pościel. Rozbudowana część gospodarcza chroniła dom od wiatrów w zimie i tak była pomyślana, że zapewniała łatwy dostęp do pomieszczeń dla bydła i urządzeń gospodarczych bez konieczności wychodzenia zimą na zewnątrz. Boguccy mieli dwie krowy, prosiaka, kilkanaście kur, dobrze zagospodarowany ogród i doskonałe żarna. To urządzenie było w każdym gospodarstwie, uniezależniając mieszkańców od kaprysów wiatru i umożliwiając zawsze zmielenie nawet niewielkiej ilości ziarna.

Alina i Marysia wymieniły trochę ubrań na produkty i poszły zobaczyć wieś oraz poszukać przesiedlonych Polaków. Poznały wtedy panią Halę Garbarczykową, żonę kapitana z pułku stacjonującego w Łucku czy może w Równem na Wołyniu. Pani Hala była szczupła, średniego wzrostu, bardzo zgrabna, o mocno opalonej teraz twarzy i uśmiechniętych oczach, w kącikach których potworzyły się zmarszczki, biegnące na skronie. Ubierała się stosownie do okoliczności w jakieś spódnice i bluz-ki, wiązała chustkę chroniąc włosy i głowę przed nadmiarem słońca, ale nawet w tym „zgrzebnym”, roboczym ubraniu jej ruchy, sposób chodzenia, pochylenie głowy zachowały wdzięk i elegancję, podkreśloną jesz-cze miłym sposobem bycia i uśmiechem. Przywieziono ją tu razem z matką, przerażoną i zatroskaną starszą panią, z dziewięcioletnią córeczką Irenką i siedmioletnim synem Jurkiem.

Rodzina ta mieszkała w typowej dla Jużnego chacie u samotnej kobiety, ale na ścianie glinianej izby – z jednym oknem i klepiskiem za-miast podłogi – panoszył się po królewsku przywieziony przez panią Halę rodzinny skarb – XVIII-wieczny gobelin. W pięknych, stonowanych zieleniach, szarościach i brązach przedstawiał jakąś pogodną, sielską scenę parkowo-łąkową, z wdzięcznymi postaciami ludzi w wytwornych strojach, z łaskawymi zwierzętami i prawie rajską roślinnością. Gobelin miał wymiary około 2 na 1,5-1,8 metra i obszyty był długą jedwabistą frędzlą. Przetrwał szczęśliwie całe sześć lat, troskliwie chroniony przez właścicielkę przed wilgocią i kurzem i wrócił z nią potem do kraju. Jedynie frędzle wymieniła pani Hala na pszenicę, w jakimś tragicznym momencie ratując rodzinę od głodu.

Którejś niedzieli Alina z Marysią odbyły inną atrakcyjną wycieczkę – w okolice kuszącej na horyzoncie Sopki. Dzięki Artaszestowi Tigra-nowiczowi odnaleźli nas Witek i Władek, i przyszli nas odwiedzić. Za-prosili nas do swojej wsi Zagradowka, leżącej nad słonym jeziorem, w
malowniczym otoczeniu u stóp góry. „Na oko” było do Zagradowki około 25 kilometrów, siostry wyszły więc przed wschodem słońca, aby dojść na miejsce przed największym upałem. Widziały wtedy niesamowite zjawisko – „podnoszenie się horyzontu”.

Liliowe światło wstającego dnia nasycało się coraz bardziej różowością. Horyzont miał o tej porze kształt wklęsłej miski z podniesionymi brzegami. Przedmioty znajdujące się w ciągu dnia poza linią widnokręgu ukazywały się nagle na jego krawędziach. W taki sposób wyłoniła się właśnie wieś Zagradowka z jej pięcioma wiatrakami i matową taflą jeziora, w tym złoto-różowo-liliowym świetle. Znikło to wszystko natychmiast po wschodzie słońca, a dookoła roztoczył się niezmierzony step, pokryty trawą i barwnymi kwiatami, których kolory coraz wyraźniej wy-dobywało światło podnoszącego się na niebie słońca. Zjawisko wyłaniania się przedmiotów zza linii horyzontu przed wschodem słońca obserwowaliśmy na Syberii jeszcze wielokrotnie. Widywaliśmy tu również odbijanie się w drgającym w czasie upału powietrzu oddalonych przed-miotów – domów i drzew – które przy zbliżaniu się do nich wracały do normalnej pozycji i wymiarów.

Wyprawa do Zagradowki była wspaniała. Matka Witka i Władka była gościnna i serdeczna, obaj chłopcy zaprowadzili Alinę i Marysię we wszystkie ciekawe, godne obejrzenia miejsca. Sopka, góra pochodzenia wulkanicznego, utworzona była u podstawy z doskonale widocznych warstw lawy, porośniętych bujną, piękną roślinnością; między innymi rosły tu ogromne rozchodniki. U stóp góry leżało jezioro tak słone, że w czasie letnich upałów sól zbierała się na przybrzeżnych kamieniach. Okoliczni mieszkańcy polewali kamienie wodą z jeziora i po jej wyparowaniu zbierali sól. Na brzegach występował też rodzaj bardzo białej, o niebieskawym odcieniu glinki, którą wydobywali, lepili z niej duże kule, suszyli na słońcu i sprzedawali w pobliskich wsiach do bielenia domów. Po drugiej stronie Sopki wznosiła się druga góra, z naszej Poputni niewidoczna. Obie góry i ich podnóża porośnięte były sosnowymi laskami i brzozowymi gajami.

W zielonym krajobrazie pomiędzy górami leżał Bajskłan – autentyczna wieś Kirgizów, nazywanych tu teraz Kazachami. Witek i Władek pracowali tu przy jakichś budowach i mieli dużo przyjaciół. Ponieważ było lato, wszyscy Kazachowie mieszkali w jurtach. Jurt było wiele. Starannie uplecione z gałązek ścianki o wysokości 2-2,5 metra, ustawione w kształt koła, nakryte były przemyślną, stożkowatą konstrukcją z żerdzi i gałęzi. Sylwetki jurt pozostawały w doskonałej harmonii z krajobrazem i zarysami niedalekich gór. Chodzące pomiędzy jurtami białe postacie mieszkańców potęgowały jeszcze egzotyczny nastrój obrazu, który idealnie odpowiadał encyklopedycznym opisom osiedli kirgiskich w sercu Azji.

Kobiety i mężczyźni ubierali się podobnie. Nosili szerokie białe szarawary i na nie długą, białą koszulę, której przód dla wygody i swobody ruchów zapychany był za pasek spodni. Na to kładli długą, zwykle czarną kamizelę, u kobiet zapinaną na wielką ilość sprzączek i błyszczących guzików – często pieniążków – których dużo naszytych było również dla ozdoby. Wśród tych pieniążków trafiały się polskie przedwojenne srebrne dwu-, pięcio- i dziesięciozłotówki. Małe dzieci umieszczano na plecach matek i podwiązywano płócienną płachetką; ich czarnowłose główki z płaskimi noskami i bystrymi oczkami wyzierały zza pleców rodzicielek. Na głowach nosiły kobiety wymyślne nakrycie: rodzaj welonu, połączonego z „podwiką” średniowieczną. Strój ten był dla nich bardzo korzystny, ukazywał bowiem jedynie równo rozczesane na boki pasma czarnych włosów nad czołem i ciasno objętą przez welon twarz. Wszystkie kobiety trzymały w rękach wrzeciona, a za paskiem miały zatknięty kłak waty lub wełny. Chodząc, siedząc czy mówiąc kręciły grubsze lub cieńsze nitki. Tkały z nich potem wąskie paski materiału o pięknych wzorach, na prymitywnych, ale precyzyjnie wykonanych małych warsztatach tkackich, których kilka stało między jurtami. Mężczyźni nosili na głowach turbany, a na koszulach także czarne kamizelki, dłuższe jednak i z mniejszą ilością ozdób niż u kobiet.

Wszyscy Kazachowie palili fajki na długich cybuchach. Mieli bardzo wystające kości policzkowe, skórę o odcieniu żółtawo-brązowym, bystre oczy patrzące spod turbanu i śmieszny, rzadki zarost. Wąsy zaczynały im się na poziomie kącików ust i cienkie ich pasemka zwisały po obu stronach brody, tworząc wraz z jej zarostem rzadką kitkę włosów. Pomimo to starzy Kazachowie wywierali wrażenie dostojeństwa i powagi. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni mieli delikatne i smukłe dłonie.

Witek i Władek byli w Bajskłanie bardzo zadomowieni. Znając już trochę wyrażeń w tubylczym języku, porozumiewali się nawet z kobietami. Z mężczyznami byli „za pan brat”. Największego ich przyjaciela Kindżibułata – o zabawnym zaroście i kaczym chodzie na pałąkowatych no-gach – przywoływali przeraźliwym gwizdem. On przybiegał z wyrazem szczęścia malującym się na żółtawym obliczu, a ciąganie go za brodę i wąsy przyjmował jak najmilszą pieszczotę. Ze strony chłopców były to zresztą wyłącznie wyrazy uczucia i gesty przyjaźni. Witek i Władek, Alina i Marysia zostali zaproszeni do jurty Kindżibułata na czaj s masłom.

Wnętrze jurty wywierało wielkie wrażenie: ściany, plecione z gałęzi, wewnątrz wyłożone były pięknymi wojłokami koloru beżowego lub szarego, z aplikacjami z czerwonego sukna, tworzącymi przedziwną plecionkę o zawiłym, abstrakcyjnym rysunku. Dach jurty nakryty był skóra-mi zwierząt w ten sposób, że w środku pozostał otwór. Na ziemi leżały grube wojłoki, poduszki i pęki skór, służące do siadania i do spania. Pod otworem na środku jurty paliło się, stale podsycane, małe ognisko; cienka stróżka dymu unosiła się do góry, podsuszając i przydymiając kawały baraniego mięsa, wiszące na żerdziach i drążkach pokrycia dachowego. Pod ścianą, obok stosu poduszek i wojłoków, stało malutkie, drewniane łóżeczko, przemyślnie wykonane i – sądząc z wyglądu – liczące sobie co najmniej pół wieku. Leżał na nim mały synek Kindżibułata – duma i nadzieja rodziny.
Matka przewijała właśnie dziecko, goście mieli więc możliwość zobaczenia tej jedynej w swoim rodzaju ceremonii. Niemowlę, zupełnie nagie, było owijane od stóp do głowy w pieluszki, z wyciągniętymi rączkami i nóżkami – na kształt mumii. Wysoko pomiędzy nóżki wkładano mu kostkę szpikową w kształcie rurki. Był to rodzaj „kanalizacji”, gdyż koniec tej rurki wychodził na zewnątrz przez siano ułożone w łóżeczku i odprowadzał nadmiar wilgoci, odejmując wiele pracy matce. Kostka owa była zbrązowiała od wieloletniego używania. Owinięte w pieluszki dziecko było następnie ciasno okręcane rodzajem bandaża i układane równo w swoim wąskim łóżeczku, przykryte miękkim kawałkiem wojłoku, i jedynie co mu pozostawało – to spać.

W środku jurty stał okrągły, niski stolik z samowarem i małymi, porcelanowymi miseczkami, ozdobionymi pięknym rysunkiem. Teraz stolik wysunięto, dla gości przygotowano wojłoki i skóry. Żona Kindżibułata nastawiła samowar i po wymianie obowiązujących ukłonów i gestów grzecznościowych goście usadowili się dookoła stolika. Czaj kirpicznyj, sprasowany w cegiełki, gospodyni porąbała na drobne kawałki i włożone do porcelanowego czajniczka zalała gorącą wodą. Potem lała nam ten aromatyczny napój o mocnym, czerwonawo-brązowym kolorze do porcelanowych miseczek i dokładała do każdej po kawałku masła, biorąc je palcami. Do herbaty podała pieczone w żarze ogniska płaskie placki z pszennej mąki oraz kawałki dziwnego, szaro-różowego sera z koziego mleka. Kindżibułat mówił po rosyjsku, z jego żoną wymienialiśmy jedynie gesty i uśmiechy uprzejmości i podziękowań. Potem poszliśmy do innych jurt zobaczyć, jak robią ajran – rodzaj jogurtu o ostrym, szczypiącym smaku, oraz zostaliśmy zaproszeni na prawdziwy kumys, który tu nosi nazwę szampan, jest robiony z mleka klaczy i przechowuje się go w skórzanych workach, w których on dojrzewa.

Wizyta w Bajskłanie przeciągnęła się do późnego popołudnia, toteż mowy nie było o powrocie tego samego dnia do domu. Alina i Marysia przenocowały u przyjaciół i o wschodzie słońca wyszły, odprowadzone przez Witka, Władka i ich matkę do ostatnich domów wsi. Zgradowka ze swoimi wiatrakami, drzewami i płotkami przy białych domach przypominała polską wieś – serca im ścisnęła tęsknota i poczucie oddalenia. Droga wiodła przez piękny, wiosenny step, pełen kwiatów i śpiewu skowronków, tak że szybko przebyły dzielące je od domu w Poputni 25 kilometrów.
Pewnego popołudnia przyszła do nas – a właściwie przywlokła się – pani Stasia z Rysiem na ręku. Oddała Rysia którejś z nas i ze szlochaniem rzuciła się w objęcia Mamy. Wracała z Jawlenki, gdzie pochowała swoją malutką córeczkę. Opowiedziała nam, że kiedy choroba się nasiliła, wzięła dzieci na ręce i poszła z nimi 65 kilometrów na piechotę przez step, do lekarza. Dowlokła się tam, ale ratunku dla córeczki i tu nie znalazła. Pani Stasia pracowała w kuchni szpitalnej, zmywając naczynia i podłogi, aby być bliżej dziecka. W pierwszą rocznicę swoich urodzin i w dzień swoich imienin, 26 lipca, Ania otworzyła oczki i powiedziała: „Mama!” – i opuściła świat, który ją zdążył tak wymęczyć. Matka zdobyła gdzieś drewnianą skrzynkę, włożyła do niej swoją malutką męczenniczkę i pochowała ją sama na miejscowym cmentarzu. Po kilku dniach, ochłonąwszy trochę, wzięła Rysia na ręce i wracała do teściowej i do po-zostawionych rzeczy. Miała zamiar przenieść się do Jawlenki, gdzie był szpital, lekarze i więcej możliwości znalezienia pracy. Po tej morderczej wyprawie nogi i ręce miała strasznie umęczone. Ta młoda kobieta, lekarz-dentysta, wychowana i żyjąca w dobrobycie – teraz załamana i wychudła, z nogami pokrytymi węzłami potwornych żylaków – z trudem mogła przypominać elegancką panią doktor, jaką znaliśmy przed wrześniem 1939. Odprowadziliśmy ją do Nowouzienki, do jej domu, niosąc Rysia, kiedy mu się nóżki zmęczyły. Przed jej przeprowadzką do Jawlenki Ali-na odwiedziła ją kilkakrotnie i pomogła jej w pakowaniu rzeczy przed wyjazdem.

Lato było w pełni i rozpoczynało się robienie kiziaku. Był to bardzo ważny okres w życiu tutejszych ludzi. Ziemia nie potrzebowała na-wożenia, więc nawóz spod krów i świń wraz z ludzkimi ekskrementami z całej zimy, zmieszany ze słomą podścielaną krowom, wyrzucano na ster-tę i polewano wodą. W czasie największych upałów rozrzucano ten na-wóz, aż utworzył płaski krąg, lano na niego wodę, mieszano dokładnie nogami i widłami wrzucano do zmoczonej drewnianej formy, kształtującej tę masę w dwie duże cegły o wymiarach 40 na 20 i 12 centymetrów. Układano je na trawie dookoła domu. Suszyło je słońce i wiatr. Trzeba było je przewracać i układać w przewiewne sterty. Kiedy wyschły, znoszono je pod dach. Czym więcej ich było koło domu, tym większa pewność ciepła w zimie. Był to w tutejszych warunkach bardzo dobry opał. Po wysuszeniu nie wydzielał w czasie palenia przykrego zapachu, a wartości ogrzewcze miał zbliżone do torfu. Ogarniało nas przerażenie na myśl, że mamy wykonywać tę obrzydliwą pracę. Już w jakiś sposób byliśmy uodpornieni, gdyż głównym opałem w tym kraju był szybko wysychający nawóz bydlęcy, zbierany na pastwisku, ale drętwiała nam skóra na myśl o wejściu nogami w to paskudztwo... i potem o uklepywaniu rękami tej masy w formach.

Przyszła nam znowu z pomocą nieoceniona Osipowa: zaproponowała, żebyśmy jej pomogły przygotować kiziak na zimę. Poszły więc Marysia, Jasia i Zosia. Osipowa była tak wyrozumiała, że nie śmiała się ani z ich łez, ani z objawów odrazy, jaka je napełniała – szczególnie w czasie jedzenia posiłków rękami cuchnącymi pomimo długiego mycia. Potem i do tego przyzwyczaiłyśmy się i tego lata w Poputni stanowiłyśmy ekipę wykwalifikowanych producentów kiziaku. Podczas tych prac zarobiłyśmy kilka setek drogocennych cegiełek.

Doświadczenia „kiziakowe” przydały się nam, kiedy dostałyśmy propozycję pracy przy produkowaniu samamu. Przedsiębiorcą był Zawadzki ze wsi Jużnoje, który nie wstąpił do kołchozu, a będąc w tym społeczeństwie parszywą owcą, jako indywidualista – odinolicznik – angażował się do różnych prac w okolicy: kopał studnie, robił saman, budował chlewy, budował domy, nakuwał kamienie młyńskie itp. W domu swoim przechowywał papiery szlacheckie od króla Władysława IV, miał obraz Matki Boskiej z Kalwarii Zebrzydowskiej i polską książeczkę do nabożeństwa z XIX wieku. W naszym kołchozie zawarł umowę na wy-konanie samamu do budowy nowej obory i szukał ludzi do pomocy, obiecując nieźle zapłacić. Ponieważ „poligon produkcyjny” zakładano przy „naszej” studni z żurawiem, wynajęłyśmy się – Jasia (15), Zosia (15) i Marysia (18 lat) – do tej pracy.

Wbito wielki pal w ziemię, obrysowano krąg, usunięto z niego darninę. Do pala na przegubie zaprzęgnięto dwa woły ciągnące pług i cały ten krąg ziemi zaorano na głębokość lemiesza. Teraz lano wodę ze studni wielkimi, ciężkimi wiadrami. Sześćset wiader. Cały czas wodę z zaoraną ziemią miesiły woły. Następnie wsypano w to dwa wozy sieczki i znów miesiły to woły, ciągnąc teraz tak zwany rak, czyli krótką belkę z nabitymi na niej łokciowej długości drewnianymi kolcami. Wciąż w tę mieszaninę lało się wodę. Ręce nas od tych okutych wiader bolały i marzły, gdyż mimo lipca i wielkich upałów woda w studni była lodowato zimna. Kiedy już mieszanina była jednolita, widłami narzucało się ją na wózek, którym wół rozwoził ją na „stanowiska produkcyjne”, gdzie kobiety wrzucały tę glinę do mokrych form ułożonych na trawie. Dokładnie udeptywały noga-mi i podnosiły formę. Na trawie zostawały dwie cegły wielkości około 50 na 25 i 13 centymetrów. Wysuszone układało się w sterty.

Najcięższymi pracami w cały tym procesie wytwórczym było: wy-dobywanie ze studni i wylewanie wody, wyrywanie widłami wymieszanej gliny ze słomą z masy – szczególnie wtedy, kiedy warstwy zeszły na niższe poziomy jamy – wyrzucanie gliny z jamy na wózek oraz układanie cegieł w sterty. Zwykle wykonywali te prace mężczyźni, ale my – nie mając żadnego doświadczenia, a w perspektywie niezły zarobek – zgodziłyśmy się do tej roboty. Niestety, Zawadzki okazał się zwykłym oszustem, mimo swoich „szlacheckich papierów”, i za taką ciężką, wielotygodniową pracę trzech dziewcząt nie zapłacił nam ani grosza. Nie pomogły żadne upominania się ani chodzenie do niego – po prostu nie zapłacił! Myśmy natomiast przypłaciły to zdrowiem. Wszystkie dostałyśmy na rękach i nogach bolesnych wrzodów, które nas potem nękały całymi miesiącami, a biedną naszą Zosię przykuły do łóżka na pięć lat.

Zbliżała się jesień. Przed nami – perspektywa spędzenia zimy w malutkiej izdebce, bez pieca, w wielkiej ciasnocie. Trzeba było pomyśleć o nauce chociaż dla Tereni i Antka. Toteż Mama zaczęła myśleć o przeprowadzce. Najbardziej odpowiadałoby nam przeniesienie się do Jużnego, ale kołchoz ten leżał w innej „obłasti” i nawet wyprawy w celach handlowych były nielegalne. Pozostanie w Poputni było też niemożliwe. Mama wyprawiła się do Awierjanowki – głównej wsi naszego kołchozu
– i znalazła tu dla nas „przestrzeń życiową”. Była to letnia kuchnia u towarzyszki Paraski Barabanowej, zawchoza Me-Te-Fe, czyli zawiedujuszczej choziajstwem mołoczno-towarnoj fiermy, czyli dyrektora obory i przyległości.1.

------------------------

1 Jest to przedruk z książki: G. Jonkajtys-Luba (Maria Januszkiewicz) „...was na to zdieś priwiezli, sztob wy podochli”. Kazachstan 1940-1946, Lublin 1999, Wydawnic-two „Norbertinum” seria wydawnicza „Z nieludzkiej ziemi”. Publikowany fragment po-chodzi ze stron: 13-46. Redakcja dziękuje Autorce za zgodę na dokonanie przedruku, natomiast wydawnictwu „Norbertinum” za udostępnienie elektronicznej wersji tego tek-stu. Pierwsze wydanie tej książki ukazało się w Instytucie Literackim w Paryżu w roku 1982, dzięki redaktorowi Jerzemu Giedroyciowi.

/Źródło: "Zesłaniec"/

RELACJE Z ZESŁANIA


By czas nie zatarł śladów naszych do świadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzyć nowy dział poświęcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” po święcony Matkom Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane były także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth. Obecnie zesłańcze relacje drukuje też rocznik „My Sybiracy” wydawany przez Oddział Związku Sybiraków w Łodzi.

Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacamy naszą historiografię o cenne źródła dotyczące deportacji Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne rejony Związku Radzieckiego. (red.)