Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Wygnany z cichej własnej chaty- Eugeniusz Kunc



     

        Wygnany z cichej własnej chaty- Eugeniusz Kunc


Urodziłem się w 1927 r. we wsi Sztutowa, powiat Jaworów, województwo lwowskie. Miałem dwóch braci. Starszy był marynarze m, służył początkowo w marynarce wojennej, później w handlowej na statku Batory. Drugi uczęszczał do gimnazjum w Jaworowie, a ja najmłodszy do szkoły powszechnej. W grudniu 1939 r. władze radzieckie rozpoczęły rozkułaczanie „bogaczy”. Wyglądało to w ten sposób, że po oględzinach zborów płodów rolnych i inwentarza zabierano to, co zdaniem urzędników było zbędne właścicielom i rozdawano innym. W ten sposób zabrano nam jedną z dwóch krów i zboże. Następnie rozkazano przenieść się do sąsiada, bo nasz dom był obszerny i mogło w nim zamieszkać więcej osób. To były wstępne zabiegi, zapowiadające nadejście zła, okrucieństwa, bezprawia, ludobójstwa w imię niezrozumiałych celów nieuwzględniających praw człowieka zwłaszcza, jeśli tym człowiekiem był Polak).

10 lutego 1940 roku w nocy załomotano kolbami do drzwi. W domu byli rodzice i ja, 13-letni wówczas chłopiec. Kazano nam w ciągu pół godziny spakować się i wyjść. Ojca i mnie ustawiono pod ścianą z lufą karabinu przy głowie. Matka mogła zabrać tylko tyle, ile udźwignie. Wzięła pierzynę, trochę ciepłego ubrania i jedzenie. Ten tobołek wrzucono na sanie, a nas przez głęboki śnieg w trzydziestostopniowym mrozie pędzono w nieznane. Takich jak my było wielu. Spędzono wszystkich do Domu Ludowego w naszej wsi, który napełnił się w krótkim czasie inną niż zwykle muzyką. Płacz 
małych dzieci, głodnych z zamarzniętymi pieluchami, na wpół odzianych w pośpiechu dorosłych, zrozpaczonych matek, ludzi starych, niedołężnych. Widać było strach o życie młodych mężczyzn.

Uformowano nas w kolumnę otoczoną z obu stron wojskiem i popędzono do Jaworowa. Już tej drogi nie mogły przeżyć niektóre niemowlęta, ludzie chorzy i starzy. Mróz, wiatr i śnieg sprzymierzyły się z naszymi wrogami. O pogrzebaniu lub choćby przysypaniu śniegiem i jakby nic się nie stało szło, się dalej. Każdy ludzki odruch rozpaczy, żalu, chęci pochówku groził śmiercią.

Na dworzec kolejowy w Jaworowie spędzono bardzo wiele ludzi. Załadowano nas do wagonów. Na stojąco, w ścisłym konwoju zawieziono nas do Lwowa. Każdy jadł to, co miał ze sobą, dzielił się z tymi, którzy nie mieli nic, bo zapomnieli w pośpiechu zabrać. O piciu w ogóle nie było mowy. Można było za to polizać za darmo lód lub zjeść garść śniegu. Po wielogodzinnym staniu w nabitych do kresu możliwości wagonach dotarliśmy do Lwowa. Tu była przesiadka do pociągu towarowego i trwająca trzydzieści dni podróż w głąb Rosji – na Syberię.

W bydlęcych wagonach, ściśnięci, zmarznięci, głodni, spragnieni i wy-czerpani jechaliśmy ku jeszcze gorszej niedoli. Okna były zakratowane a drzwi zamknięte z zewnątrz. Potrzeby fizjologiczne załatwiało się przez otwór wyrąbany w podłodze, z którego wiał silny, mroźny wiatr. Zakrywano więc kocem tę toaletę i co jakiś czas wyrąbywano w niej znów otwór, bo wszystko natychmiast zamarzało. Na większych stacjach pociąg zatrzymywał się i można było wtedy wysłać 2-3 osoby po wodę, czasem dawano wodnistą zupę.

W tym wagonowym świecie byliśmy zdani sami na siebie. Tu przychodziły na świat dzieci, umierali i chorowali ludzie. Tu się sprawdzało człowieczeństwo, rodziła się i gasła wiara i nadzieja. Tu życie ludzkie nic nie kosztowało i nic nie znaczyło. Zmarłych wyrzucało się na śnieg, gdy pociąg jakby celowo przystawał w polu w lesie. Co się ze zwłokami potem działo, nikt nie wiedział. Trupami znaczona była nasza droga krzyżowa do Irkucka.

Z Irkucka przewieziono nas do tajgi, do miejscowości Chańża. W innych warunkach podziwiałbym piękno i dzikiej przyrody. Błękitną biel śniegu, uginające się pod ciężarem puszystej pierzyny gałęzie jodeł i świerków, przemykające zwierzęta, niezbyt bojące się człowieka i dym unoszący się z kominów baraków w czystym jak kryształ powietrzu. Moje nozdrza wychwytywały jego zapach drażniący podniebienie i przenoszony do wycieńczonych i wygłodniałych do ostateczności wnętrzności. Wkrótce miałem si ę przekonać, że zapachy dymu były wytworem mojej wyobraźni. Bo wszystko tam niestety cuchnęło – ludzie i to, co jedli.

Baraki były długie, drewniane, ustawione rzędami jak w typowym obozie. Wnętrze to olbrzymia hala przegrodzona przez środek korytarzem, po bokach poprzecinana niskimi ściankami. W jednej takiej przegrodzie umieszczano dwie lub trzy rodziny. W środku stały prycze bez sienników i to było całe wyposażenie naszego ówczesnego domu. Aby się tam wprowadzić trzeba było zacząć od zagotowania dużej ilości wody, aby wyparzyć prycze, ściany, podłogę i sufit niszcząc w ten sposób gnieżdżące się pluskwy i wszy. Tę czynność musieli wykonywać wszyscy jednocześnie, bo robactwo przechodziło ścianami i sufitem. I tak niewiele to dawało; larwy i jaja ukryte w zakamarkach desek zostawały nienaruszone i z niespotykaną szybkością rozmnażały się i atakowały ludzi roznosząc przeróżne choroby. Co pewien czas wynosiło się prycze i powtarzało wyparzanie. Efekty tych działań były jednak nikłe. Ludzie po ciężkiej pracy w tajdze nie mogli spokojnie zasnąć i wypocząć. Naszą pomysłowość w zwalczaniu insektów prze ścigał ich instynkt głodu. Otóż, aby udaremnić pluskwom wchodzenie po nogach prycz wstawiano te nogi w puszki napełnione wodą – wtedy robactwo topiło się. I tu mieliśmy się przekonać, że pluskwy są inteligentnymi stworzeniami. Zmieniały bowiem trasę wędrówki, wchodziły na sufit i stamtąd spadały na śpiących ludzi. Latem natomiast, gdy spało się na sienniku rozłożonym na podłodze, okładało się go wokoło łodygami świeżego piołunu, którego zapachu pluskwy nie znosiły. Ale i tak jak już wspomniałem, zabiegi te nie dawały pożądanego rezultatu.

Wszy zwalczało się inaczej. Była zbudowana łaźnia publiczna, w której stał specjalny piec nazywany odwszalnią. Nagrzewany był do odpowiedniej temperatury, aby nie zniszczyć jedynego ubrania. Tam wrzucało się odzież i bieliznę tępiąc na jakiś czas robactwo. Ludzie natomiast przechodzili do następnego pomieszczenia wykąpać się i wyparzyć. Całe rodziny w strojach Adama kąpały się wspólnie. Z początku było to bardo krępujące. Nie zostawiono nam żadnego wyboru, tak że i z tym trzeba było się pogodzić.

Pracowaliśmy w tajdze przy wyrębie lasu. Tam nas pędzono co dzień i przypędzano wieczorem jak bydło. Ojciec, mimo, że ociemniały też musiał pracować. Ja służyłem mu za przewodnika, pomagając przy wszystkich czynnościach. Za pracę nie otrzymywaliśmy żadnego wynagrodzenia. Powiedziano nam, że odpracowujemy naszą podróż, bo Stalin nie funduje nikomu darmowych biletów. Jeśli ktoś zdobył w inny sposób niż przy pracy w tajdze pieniądze, mógł kupić 50 dag chleba dziennie (dzieci 30 dag). Moja matka na przykład strzygła włosy kołchoźnikom, za co otrzymywała bądź kąsek po-żywienia, bądź jakąś małą kwotę pieniędzy.

Od baraków można było oddalać się tylko na 100 m. Latem, które trwało bardzo krótko, wszystkie krzewy i chwasty w tym obrębie były wyjadane. Ciężka praca i słabe wyżywienie wyniszczały ludzi. Chorowali i umierali. Poumierały prawie wszystkie małe dzieci. W tajdze powstał olbrzymi cmentarz zaznaczony krzyżami z grubych drewnianych kloców z nazwiskami zmarłych.

Również zachorowałem. Młody, rozwijający się organizm potrzebował odpowiedniego wyżywienia. Mordercza praca w tajdze i jedzenie chwastów doprowadziły do choroby przewodu pokarmowego- silnej biegunki zwanej przez miejscowych panos. Jedynym lekarstwem na te dolegliwość był węgiel drzewny, którego na szczęście w tajdze nie brakowało. To wycieńczało mój organizm do reszty. Zachorowałem na szkorbut i kurzą ślepotę. Po zachodzie słońca nie widziałem nic, zupełnie nic. Z baraku do szaletu wychodziłem po sznurku.

W 1942 r. uwolniono nas z tajgi i mogliśmy już mieszkać i pracować tam, w lesozawodzie. Do kołchozu nas nie przyjęli, bo stanowiliśmy kiepską siłę roboczą. Jeździliśmy na cały tydzień do tajgi na wycinkę i wywózkę drzew. Pracowaliśmy używając siekiery i piły. Jako całotygodniowe wyżywienie mieliśmy wiaderko zamarzniętych na kamień ziemniaków. Wiosną zbierało się na ściernisku pozostałe ze żniw kłoski, łuskało, tłukło na kamieniu i otrzymywało… kasz ę i mąkę. Można też było pozbierać na polu ziemniaki pozostałe z jesieni, bo zbieranie ich jesienią było zabronione. Ze zmarzniętego krochmalu piekło się na blasze placki. Za ten luksus matka musiała w kołchozie odrabiać dniówki. Przez sześć lat pobytu na Syberii zjadłem jedno jajko, a raz nawet kotlety z konia, który padł ze starości i przepracowania w tajdze.

Gdy ludzie zaczęli masowo umierać z głodu, pozwolono nam skopać kawałek ziemi i posadzić ziemniaki. Jeśli trzeba było jechać gdzieś pociągiem, przy zakupie biletu miało się obowiązek wylegitymowania, wyjaśnienia gdzie i po co się jedzie, pokazania zaświadczenia z odwszawialni. Człowiek złapany bez tych dokumentów był wywożony kilkadziesiąt kilometrów w głąb Syberii i wypuszczany. Jeśli wypadło to w lecie, to pół biedy, jako ś przyszedł do domu, ale jeśli w zimie, to była niemal pewna śmierć. Mrozy ponad 40°C, oraz wilki i niedźwiedzie czekające na łakomy kąsek.

Obuwie, żeby całkiem się nie rozleciało, w zimie zawijaliśmy szmatami i oblewaliśmy wodą. Woda zamarzała na kość i lód nie przepuszczał wiatru i zimna. Poodmrażaliśmy uszy, ręce, nogi. Te odmrożenia były bardzo bolesne, szczególnie wiosną. Nawet już po powrocie do Polski przez kila lat wiosną odmrożone miejsca zmieniały się w bolesną, ropiejącą ranę.

W tajdze ludzie umierali przy pracy. Wtedy zwłoki leżały z nami i czekały, aż po tygodniu wrócimy do domu. Nieboszczyków nikt się nie bał, gorzej było z żywymi. Chcąc wykopać mogiłę należało przez kilka dni i nocy bez przerwy palić ognisko, by ziemia odmarzła. Zwłoki trzymało się w pomieszczeniu ze względu na dzikie zwierzęta.

Każdy czekał z utęsknieniem na lato, które razem z wiosną i jesienią trwało tylko trzy miesiące. Wtedy można było znaleźć więcej jedzenia i nacie-szyć się przepiękną przyrodą. Swój niewielki z powodu krótkiego czasu wegetacji wzrost roślinność nadrabiała przeogromnym bogactwem kolorów i zapachów. Takich barw kwiatów i owadów nie spotkałem już nigdzie, choć byłem potem w kilku krajach świata. Ale i ta beczka miodu była zaprawiona dziegciem. Niemiłosiernie atakowała jadowita muszka, a miejsce jej ukąszenia puchły i bardzo swędziały. Osłanialiśmy więc twarz i ręce czym mogliśmy.

Po pewnym okresie pracy w tajdze ojca przeniesiono do lżejszej pracy, został nocnym stróżem uprawnych pól. Jednak i w tej pracy trzeba było mu pomagać, bo jak może kogoś upilnować ociemniały człowiek?

Starszy brat znalazł się w armii Andersa, średni w Anglii, skąd od czasu do czasu przez Czerwony Krzyż przesyłał paczki z żywnością; boczkiem, czekoladą, kawą zbożową w kostkach, mlekiem. Były to małe ilości i na dobrą sprawę można było zjeść wszystko od razu. Ale matka dawkowała nam po kawałku, żeby na dłużej wystarczało i podtrzymywało siły. Wyprawa do urzędu pocztowego po odbiór takiej paczki była szalenie niebezpieczna. Osób, które dostawały paczki, było niewielu i każdy je znał. Urząd pocztowy był bardzo odległy od miejsca zamieszkania. Szło się wzdłuż torów kolejowych, bo zim ą był z nich odgarnięty śnieg a latem rosło mniej trawy. W każdej chwili można się był spodziewać napaści wygłodzonego człowieka, obrabowania, a nawet śmierci, więc żeby nie zostać rozpoznanym, zdesperowany, pozbawiony już ludzkich odruchów złodziej decydował się często na morderstwo. Nie raz moja matka uchodziła cudem z życiem z takich wypraw. Mając 16 lat zostałem głównym żywicielem rodziny. Instynktem dzikiego zwierzęcia zdobywałem pokarm i jakoś wychodziłem z tego cało.

Wreszcie koniec wojny. Wracamy do Polski. Wynędzniali, głodni,schorowani, ale szczęśliwi z nadzieją i wielka radością wsiadamy do wagonów wiozących nas do swoich. Nie ujrzał jednak polskiej ziemi mój ojciec. Zmarł 5 maja 1946 r. i został pochowany w Kazaniu. Wracaliśmy nie do swoich poprzednich miejsc zamieszkania, gdzie zostawiliśmy cały dorobek życia, lecz tam, gdzie nas wieźli. Nieważne, aby do Polski. Transporty umajone były ziele-nią, powiewały polskie flagi z orłem w koronie i doniosłe hasła. Niedobite serca ożyły wdychając powietrze pachnące wolnością. Spracowane ręce i plecy gotowe były do pracy dla Polski, wolnej i naprawdę naszej. Więcej jednak było w tym wyobraźni i uniesienia, niż przekonywujących faktów.

Osiedliśmy z matką w gospodarstwie rolnym w Gronowie koło Braniewa. Bez inwentarza, maszyn i narzędzi praca była ciężka i dawała mierne rezultaty. Z czasem jednak wiodło się nam coraz lepiej. Byliśmy panami na swoim i chciało się nam pracować w dzień i w nocy. Aż przyszła kolektywizacja i trzeba było ten swój dorobek wrzucić do wspólnego worka. Gdy odmówiłem, postraszono „białym niedźwiedziem”. Potem, już po kolektywizacji, znów zaczynanie od początku, z nadzieją, że to już naprawdę swoje. W niedługim czasie przyzagrodowa działkę zamieniłem w duże wielkotowarowe gospodarstwo z nowymi budynkami, domem i nowoczesnym parkiem maszynowym. „Dorobiłem się” również żony i trójki dzieci. Wspólnymi siłami utworzyliśmy wzorowe, nagradzane dyplomami i „wiechami” gospodarstwo. Dzieci jednak zdobyły za-wody, poszły na swoje, a ja wraz z żoną przeniosłem się do miasta, zostawiając za rentę swoją ziemię. Zdrowie nie dopisało i powiedziało – dość. I znów muszę kombinować, żeby przeżyć, bo do ciężkiej pracy już się nie nadaję.

/ Źródło:Zesłaniec, Numer 66 (2016)/

RELACJE Z ZESŁANIA

By czas nie zatarł śladów naszych do świadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzyć nowy dział poświęcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłaj ą propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” po święcony Matkom Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Główne-go Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane były także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth. Obecnie zesłańcze relacje drukuje też rocznik „My Sybiracy” wydawany przez Oddział Związku Sybiraków w Łodzi.

Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacamy naszą historiografię o cenne źródła dotyczące deportacji Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne rejony Związku Radzieckiego. (red.)