Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

środa, 5 stycznia 2022

Witold Kreczko, Paweł Kreczko-Syberia mojego Dziadka 1952-1955.


     

    Syberia mojego Dziadka 1952-1955. - Witold Kreczko, Paweł Kreczko.

 

  Witold Kreczko, syn Jana i Marii z Krupieniów, urodził się 31.01.1932 r. we wsi Zbójsk koło miasteczka Iwje. Dziś miejscowości te leżą na terenie Białorusi, jednak przed II wojną światową były to ziemie polskie. Spotkałem się z opinią, że miasteczko Iwje, pomimo swego wielokulturowego zróżnicowania, było ostoją polskości.

   Ochrzczony w Kościele św. Piotra i Pawła w Iwju, który często wspominał. Mąż Heleny z Sadochów (1929-2017). W 1958 powrócił do Polski ostatnią falą repatriacji. Ojciec Haliny, Zenona, Bogdana i Sławomira.

 Z zawodu przyuczonego przy ojcu jest stolarzem. Zajmował się jednak różnymi zajęciami. Był pracownikiem PKP, konserwatorem w stargardzkim szpitalu, pracownikiem przedsiębiorstwa komunalnego. W latach 60., 70. i 80. wyrabiał nagrobki. Pracował także przy budowie mostów.

 W latach 1952-1955 był więźniem radzieckich obozów pracy, znajdujących się na Syberii. Powodem aresztu (pod przykrywką odrobienia służby wojskowej) były prawdopodobnie dwie sprawy, których w księgach metrykalnych doszukali się pracownicy MWD. Pierwsza, siostra jego ojca, Stefania Kreczko (1914-1940) została zamordowana za współpracę z polskim podziemiem po

wybuchu II wojny światowej (była łączniczką). Druga, chrzestny dziadka (nazywał się Krupień) był wojskowym (porucznikiem?) w przedwojennym Wojsku Polskim. Również został zamordowany za swój stopień gdzieś na terenie Białorusi. Sugerował, że miało to związek ze zbrodnią katyńską. Historie z Syberii, na postawie opowiadań Witolda, spisał wnuk Paweł z okazji 70. rocznicy wywiezienia na daleką północ.

  Niejednokrotnie dziadek wraca do tematu Syberii. Ba, od kiedy dorosłem i zacząłem interesować się historią rodziny, temat zsyłki pojawiał się na każdej wizycie.

 31 stycznia 1952 dziadek Witek skończył 20 lat. Był młodym dorosłym, który nie tylko przyuczał się i pomagał ojcu w stolarstwie, ale także musiał wyrabiać normy, które nakładała na niego kolektywizacja. Z rozrzewnieniem wspominał tutaj wuja przyszłej żony, Władysława Kwacza (1909-1990), który pracował jako kołchozowy pisarz i wypełniał kwity wyrobu norm. Prosił mojego dziadka, aby ten pomagał mu w papierkowej robocie. Dzięki temu nie musiał kopać rowów, czy wycinać drzew – miał o tyle lżej.

 Już wówczas dziadek umizgiwał się do Heli, mojej babci. Na pytanie ,,od kiedy się znaliście”, odpowiadał ,,od zawsze”. Hela była ładną panienką – krąglutka twarz, niebieskie oczy i ,,uśmiech Sadochów”, który nie jest do podrobienia.

 Niedługo po urodzinach dziadka przyszło do niego listowne zawiadomienie, informujące o konieczności odbycia służby wojskowej. Wezwanie było na 15 lutego, musiał wziąć ze sobą prowiant na trzy dni, bieliznę na dwa, a ciuchy podobno miał dostać. O północy powinien przyjechać po niego samochód. Nim dziadek trafił ,,do wojska”, chciał pożegnać się z przyjaciółmi i z Helą. Poszedł zatem do tamtejszego budynku szkoły, a tam otworzył wraz z nimi flaszkę, po czym cieszyli się sobą wzajemnie. W pewnym momencie dziadek powiedział do Heli:

-  Jeśli nadarzy się okazja, wychodź za mąż, bo nie wiem, kiedy wrócę.

 Gdy pożegnał się już ze wszystkimi, o około dwudziestej trzeciej, udał się w stronę domu. W pewnym momencie spostrzegł, że na jednym z domów tli się strzecha. Od razu zaczął walić w drzwi i w okna, aby zbudzić mieszkającą tam rodzinę. Ci usłyszawszy wołanie, od razu wybiegli z tym, co mieli na sobie. Rodzina składała się z ojca, matki oraz 3 dzieci. Jedna z córek (rówieśniczka dziadka) była już po ślubie i mieszkała gdzie indziej. Nim matka wybiegła, zdążyła zabrać z domu tylko jedną rzecz – Obraz Matki Boskiej. Dziadek nie mógł sobie przypomnieć, czy Częstochowskiej, czy Ostrobramskiej. Kiedy wyszła, dach się zawalił. Obleciała płonący dom dookoła – zwracając Oblicze Matki Boskiej w jego stronę. Potem Obraz postawiła przy rzeczce. Jej wiara była głęboka. Pewna rzecz związana z tą sytuacją dziwiła dziadka przez całe życie, a mianowicie nurtował go fakt, dlaczego przy tym pożarze nie zerwał się wiatr, który powinien się tam wówczas pojawić. Ogień spokojnie trawił drewniany budynek, płomień zaś kierował się delikatnie za dom – w stronę rzeczki. Jedynym zabudowaniem tych państwa, które spłonęło w bezpośrednim położeniu to kurnik. A raptem kilka metrów w lewo od chaty wznosił się magazyn wujostwa Mikółków, w którym trzymali zboże. Straż w tamtych czasach i tak nie zdążyłaby przyjechać w porę, gdyż musieli pokonać kilka kilometrów wozem wraz z pompą. W Iwju wznosiła się jedynie wieża obserwatorska, jednak nie sprawdzała się w takich przypadkach. Tylko mieszkańcy Zbójska, własnymi siłami podawali sobie wiadra i starali się ugasić pożogę. Zarówno dziadek, jak i jego kuzyn (w zasadzie brat cioteczny matki) Józef Mikółko mówili o tym wydarzeniu jako o cudzie. Jakiś czas temu zmarł ostatni syn tych państwa (2020). Kiedy akcja się zakończyła, dziadek udał się w stronę domu i pod bramą oczekiwał przyjazdu służb. W wyprawce moja Prababcia Marysia dała mu jeszcze chleb Świętej Agaty, który później spożył. Miał on chronić dziadka od nieszczęść – i tak jak moja prababcia – wierzę, że to zrobił.

 Służby zjawiły się około północy. Pojechali na halę sportową do Mińska. Tam też dziadek nocował z innymi osobami. Rano wszystkich zapakowano do pociągu. W każdym przedziale znajdowały się kuszetki oraz piecyk. Na korytarzu siedział enkawudzista1 z Pepeszą na ramieniu – miał za zadanie pilnować chłopców. Tak właśnie rozpoczęła się wyprawa trwająca 15 dni. Dziadek wspominał trzy kwestie związane z tą podróżą. Po pierwsze, co dobę zatrzymywano się za stacją, by więźniowie mogli załatwić swoje potrzeby. Po drugie, wspomniał, że podczas trwania pewnej nocy, gdy wszyscy spali (łącznie z enkawudzistami), dziadek poczuł swąd, który go zbudził. Zauważył, że rura wychodząca od pieca wsunęła się do środka i tkwiła już na tyle długo, że z sęków leciała smoła i za chwilę mogło się to przerodzić w ogień. Chwycił więc czyjąś kurtkę, objął nią przewód i wypchnął z kabiny. Kurtka niestety została zniszczona, ale za to udało mu się oszczędzić pociąg i wszystkich znajdujących się tam ludzi. Ostatnią z tych rzeczy, które dziadek wspominał, miała miejsce w miejscowości Swierdłowsk (dziś Jekaterynburg). Wyglądając przez okno zobaczył tabliczki, na których znajdowało się rosyjskie ,,S”. Dziadek zapytał enkawudzisty, co to oznacza. Ten odparł, że ‘siewier’ to po polsku ‘północ’. Wtedy właśnie pojął, co tak naprawdę go czeka. Na Witku wrażenie zrobiła potęga rzeki Wołgi – jako niespokojnej, ciemnej.

 Dziadek na przestrzeni trzech lat zsyłki był przewożony z łagru do łagru. Pierwszy nazywał się Badiol. Chronologii kolejnych dokładnie nie znam, ale miejscowości, z którymi wiązały się losy dziadka, wyrysował sam na kartce. Do łagrów, jak wspomina dziadek, nie brano ludzi z rocznika 1930 i starszych.

 Pierwszą czynnością, którą przeszedł każdy więzień, to zgolenie wszystkich włosów na ciele. Robiła to kobieta, która ich przyjmowała. Przez pierwsze trzy miesiące dziadek nie mógł wysyłać do domu żadnej korespondencji. Jednak traf chciał, że w momencie przybycia do łagru, usłyszał od osoby nabijającej sienniki wołanie: ,,Witek! Witek! Kreczko!”. Okazało się, że był to jego przyjaciel, którego przywieziono wcześniej. Kiedy wspomniany kolega pisał do Zbójska, wyjawił, że trafił tu także Witek Kreczko. Wiadomość ta dotarła do moich pradziadków.

  

1  NKWD przemianowano w 1946 na MWD, jednak dziadek stosuje te określenia.

 


 

-   Ojciec mój bardzo się zdenerwował, poszedł do Wojenkomu i zapytał, dlaczego ich nie poinformowano, gdzie jest ich własny syn…

 Tak zaczął płynąć czas tysiące kilometrów od domu. Dziadek musiał przywyknąć do bardzo ciężkiej pracy, do tego okraszonej trudnymi warunkami pogodowymi. Mrozy dochodziły tam wówczas nawet do -52*C, a pracę wykonywano do temperatury -27*C (gdy była niższa, pisany był specjalny protokół o niemożności wyjścia do roboty). Przy takim zimnie człowiek przy załatwianiu potrzeb fizjologicznych nie wiedział, za co się chwytać, ponieważ mróz ten był równie palący, co żar. Łagry dziadka znajdowały się w tajdze, na pograniczu z tundrą. Opisy przyrody zupełnie przypominały to, czego uczyłem się na geografii. Trawiasta tundra porośnięta karłowatymi brzozami. Lasy tajgi – na tyle suche, że nie trudno było o nieopanowane pożogi, w których drzewa paliły się jak zapałki. Do tego dziadek wspominał zorze polarne. Poza tym jeszcze dodaje, że przyroda funkcjonowała w innym tempie. ,,Wiosna” przychodziła 15 maja, wszystko momentalnie zakwitało i te połacie kwiatów były po prostu piękne:

 

 -  Można było położyć się na tych połaciach i widziałbyś, jak to wszystko rośnie na twoich oczach…

 

 Jednym z największych utrapień tego krajobrazu były muszki, które pomimo szczelnych ubrań oraz siatek ochronnych na twarze i tak wdzierały się na skórę i drażniąco gryzły, przedostawały się do oczu. Później od czerwca do sierpnia pojawiało się ,,lato’’. Słońce świeciło bez przerwy, dlatego okna w barakach należało przysłaniać, aby się wyspać. 15 sierpnia ,,wszystko momentalnie ginęło”, słońce chowało się za horyzontem. Potem zaczynał padać śnieg. Nie były to jednak śnieżyce z wiatrem. Co dziadek zaznaczał: o tej porze na dalekiej północy w ogóle nie wiało, a śnieg sypał miarowo, powoli – aż do samej ,,wiosny’’. Grubość i pokłady śniegu u progu roztopów były na tyle duże, że każdy barak musiał mieć wykopany dookoła rów, aby woda mogła do niego ściekać. Tamtejsze ziemie były gliniaste, a więc całe błoto po roztopach miało szansę zalać baraki.

 

  Jak wspomina dziadek, ze względu na to, że była to ,,służba wojskowa”, wraz z ich przybyciem przyjechał także wojskowy z Moskwy. Zapamiętał, że miał czerwone pagony, a na nich tarcze strzeleckie. Rozdzielał on zadania na zasadzie wskazywania palcem i podawania odpowiedniej funkcji:

 ,,Ty będziesz dowódcą drużyny… Ty będziesz dowódcą kompani…”.

 Niemniej zadanie każdego z tych chłopców było jednakowe: brać łopaty i iść do roboty. Witek został zaangażowany do ,,szkolenia wojskowego” na drwala. W okresie przed odwilżą praca była najcięższa. Przeciętny dzień zaczynał się wcześnie. Na stołówce wydawano jedzenie mierne i małe. Bochen chleba o wadze kilo osiemdziesiąt dzielono na 6 równych części. Osadzeni bili się o te, które miały najwięcej skórki, ponieważ te najbardziej trzymały od głodu. Czasem rzucono kapustę. Kasza była suszona w łupinach i dlatego, jak to ujął dziadek: to, co zjadłeś – to wydałeś z powrotem. Raz pojawiła się czerwona ryba – nie wiadomo, jaka. Jadło się i wątrobę renifera. W czerwonej zupie ,,ziemniaczanej” trafiały się robaki.

 Zadania były różne. Szło się przykładowo kilka kilometrów, aby rąbać drzewa pod budowę drogi. Okolice te były bagniste, ważne było wybudowanie najkrótszej drogi do szybów naftowych. Gdyby chciano ją wybudować na pewnym gruncie, alternatywna miałaby sto dwadzieścia kilometrów. Tu byłaby bardzo krótka, raptem czternastokilometrowa. Wycinano więc drzewa i układano je na bagnach, najpierw wzdłuż, drugą warstwę w poprzek, a na brzegach robiono odbojniki. Tak powstawała droga dla różnych pojazdów. Co jakiś odcinek drogi robiono mijankę, aby jeden samochód mógł wyminąć drugi. Praca nie należała do łatwych – zwłaszcza przy takich warunkach pogodowych. Z nich, a także z ubogiej diety, wynikały różne choroby. Kiedy osadzeni widzieli po sobie jakąś siniznę z wychłodzenia, należało natrzeć to miejsce śniegiem, co pomagało – sinizna nie postępowała. Na ,,wiosnę” dawał się we znaki szkorbut: zęby można było wyciągnąć i wyrzucać.

 Najtragiczniejszą chorobą, która przytrafiła się dziadkowi na Syberii, była kurza ślepota. Rozwinęła się niezwykle szybko. Pewnego razu Witek, idąc wraz z kolegą, wyznał, że wszystko zaczęło mu znikać sprzed oczu. Wykrzyczał wtedy: ,,Nie widzę!”. Kolega stwierdził dosadnie, że Witek sobie żartuje. By to zweryfikować, postanowił naprowadzić go na słup. Oczywiście dziadek mocno się wówczas o niego uderzył. Po tym wydarzeniu kolega zaprowadził dziadka do medyka. Tam podano mu witaminę A. W pierwszych chwilach był to dla dziadka dramat. Zalał się łzami, ponieważ miał przed sobą całe życie. Na domiar złego znajdował się sam na obcej ziemi, niewidomy, tysiące kilometrów od domu. Na szczęście jego dolegliwość minęła. Jedną z metod leczenia było pobieranie krwi z ramienia i wstrzykiwanie jej w pośladki. Dziadek po latach zapytał lekarza, w jakim celu wykonywano takie zabiegi. Nazywało się to po prostu przelewaniem krwi. W tamtych okolicznościach nie było urozmaiconych metod leczenia. Zimno, głód, choroby i samotność dobijały osadzonych – albo fizycznie, albo psychicznie. Jeśli fizycznie…

 Dziadka dziwił fakt, że nie było tam żadnych grobów, choć tyle ludzi umierało. Okazało się jednak, ze owszem, były – a w nich mnóstwo ciał. Ze względu na to, że przez większą część roku ziemia była zmarzliną, denatów składowano w stosach na powietrzu, a do każdego z nich (do nogi) przywiązywano drewnianą tabliczkę z imieniem i nazwiskiem. Kiedy grunt rozmarzał, przyjeżdżał staliniec, kopał rów, potem spychał do niego ciała i równał teren. Zapewne żaden z nich do dziś nie ma godnego upamiętnienia, nikt z bliskich nie westchnął nad nimi, trudno także o pojawienie się tam krzyża, półksiężyca – czegokolwiek… Dziadka aż do teraz przeraża myśl, że wielu przyjaciół nie powróciło do domu i że do dziś spoczywają w tej wiecznej zmarzlinie bez pamięci.

 Zdarzało się także, iż wielu więźniów nie dawało sobie rady psychicznie. Pewnego razu dziadek wszedł do baraku i zobaczył, że jeden z jego znajomych powiesił się. Bez namysłu podbiegł, aby go ratować i odciął pętlę. Niedoszły samobójca od razu wydobył kurczowy oddech – krótki, przypominający ten pojawiający się przy ogromnym strachu. Witek położył go na łóżku. Dziadek wspominał, że nie pomyślał w tamtym momencie o resuscytacji, bo tego po prostu nikt w tamtych czasach nie znał. Znajomy po paru minutach odzyskał świadomość i zaczął płakać. Prawdopodobnie zrobił to z tęsknoty za żoną. Następnie otworzył swoją walizkę i wszystkie rzeczy rozdał przyjaciołom. Kupił jeszcze pół litra wódki i oznajmił: ,,wypijcie, to za moją duszę”. Za parę dni powiedział do mojego dziadka: ,,Witek, ja sp…”. I rzeczywiście, udało mu się uciec z łagru. Jakoś przedostał się przez całą Syberię do domu. Jednak po jakimś czasie do dziadka trafiła bardzo smutna wieść. Kiedy wspomniany wcześniej znajomy przybył do domu, zobaczył swoją żonę z jakimś mężczyzną. Z zazdrości zamordował dwójkę. Został za to skazany na 25 lat ciężkich robót. Słuch o nim zaginął. Po tym wydarzeniu dziadek odczuwał mieszane uczucia, co do uratowania tego mężczyzny. Skąd z drugiej strony mógł przewidzieć taki obrót wydarzeń?

 Inną historię, którą dziadek wspominał, pochodziła z opowiadań jego kolegów. Ona także tyczyła się uciekiniera z łagru. Przeszedł on całą Syberię aż do miejscowości, w której mieszkał. Cała ta wyprawa była mordęgą, na tyle dużą, że kilkadziesiąt, może kilkaset metrów od swojego domu padł na ziemię. Widział światło z okien, słyszał szczekanie psa. Nie dał rady dosięgnąć domu – wyciągnął kartkę, coś do pisania i zostawił po sobie jedynie list. Nazajutrz znaleźli go nieżywego.

 Witek opowiadał czasem historię enkawudzisty, który wyznał lekarzowi, że sam chce uciec. Podobno medyk dał mu nawet broń i doradził, żeby ten najpierw uciekał na północ, gdyż goniący mogli spodziewać się innej trasy. Tak też zrobił. Przemierzył setki kilometrów, aż do Iraku. Traf chciał, że na przejściu granicznym spotkał się z innym enkawudzistą, który uparł się, że go znajdzie. Powiedział to do dezertera, a po chwili dodał, by ten się obrócił i poszedł (w stronę Iraku). Zbieg strasznie się bał, ponieważ przeczuwał, że dostanie kulą w plecy. Jednak tak się nie stało. Enkawudzista powiedział, że miał go tylko znaleźć.

 Dziadek wspominał także swojego przyjaciela, Augustyna Żebryka. Wołał na niego Auguścik. Kolega ten nie mógł sobie poradzić z Syberią, chciał jak najszybciej (i w ogóle) być zwolnionym z łagru. Dlatego udawał, że jest chory na epilepsję i co jakiś czas dostawał ataku. Przy napadach szprycowano go czymś wielokrotnie, co bardzo odbiło się na jego zdrowiu. W pewnym momencie Auguścik chciał dać sobie spokój, uznał jednak, że zabrnął zbyt daleko i ewentualne wycofanie się skończyłoby się dla niego źle ze strony enkawudzistów. Zwolniono go wcześniej, jednak nieznacznie później puszczono też mojego dziadka, Auguścik zyskał więc niewiele. Nic jednak w tamtej rzeczywistości nie było pewne. Po latach dziadek Witek zobaczył się z Augustynem przypadkowo. Wraz z moją babcią jechali wówczas autobusem do Koszalina. Było to w Szczecinku. Poznał znajomą postać, która właśnie przechodziła obok kierowcy. Witek powiedział do babci Heli ,,to chyba Auguścik”. Siadł przed nimi. Dziadek nagle go szturchnął, przyjaciel poznał go od razu i pełni radości zaczęli rozmawiać. Dawny kolega wyjawił, że zamieszkał w Szczecinku. Już wtedy szpryce, które otrzymał na Syberii, dały się we znaki. Auguścik nie żyje już od dawna.

 Wracając do łagrowej codzienności… każdy dzień mijał podobnie, na wykonywaniu bardzo ciężkiej pracy. Nie brakowało jednak różnych innych ciekawych kwestii. Ze względu na fakt, że w Związku Radzieckim imię Witold było mało popularne, wszyscy koledzy na dalekiej północy określali dziadka Wiktorem. Pewnego razu w bagnach ugrzązł (jak się zdawało) renifer. Dziadek i jego przyjaciele chcieli go upolować. Wzięli siekierę, przyczaili się, lecz gdy tylko zwierz wypatrzył ludzi, zostawił po sobie w powietrzu jedynie tuman… błota. Innym razem dziadek poznał ludy północy. Żyły głównie przy rzekach. Kiedy wszystko było spowite mrozem, zaprzęgały psy. Raz rozmawiał z nimi o ich języku. Zapytał wówczas, jak po ,,ichniemu” będzie cukierek. Po rosyjsku to ‘kanfieta’ i tak też mu odpowiedziano. Zapytał więc raz jeszcze. I tak wkoło. Po prostu część słów ,,przywędrowała” do nich wraz z językiem rosyjskim. Pewnego razu, na Wielkanoc, pradziadkowie wysłali do dziadka paczkę na święta. Tak długo szła, że w zasadzie nic nie nadawało się do spożycia. Jedynie wódka, która miała korek obsmarowany masłem, mogła iść na spożytkowanie. Wypił ją wraz z kolegami w łazience.

 Także dziadek Witek, kiedy już mógł, korespondował z Helą. Jego listy stanowiły również i kopertę. Wiadomości nie można było pakować i zaklejać, ponieważ miał być zapewniony do nich całkowity wgląd, by czasem za dużo nie napisać. Kartkę składało się odpowiednio w trójkąt równoramienny i na tak powstałej ,,kopercie” pisano adresata. Pewnego dnia dotarła do niego nota, w której pisano, że Hela wychodzi za mąż i żeby przestać pisać do niej listy. Cóż, trzeba było przestać…

 Dziadek wspominał mi też wszystko, co tyczyło się wydobycia złóż naturalnych – ropy naftowej i gazu. Opowiadał o wyglądzie wiertni, jak radzono sobie ze skałami i innymi przeszkodami. Opisywał mi wygląd zegarów, którymi zakręcano wylot szybu, a które wskazywały ilość wypompowanej ropy. Jeżeli ciśnienie było za małe, do świeżo wywierconego szybu wpuszczano dynamit, robiono wystrzał i już można było cieszyć się poprawną eksploatacją złoża. Niekiedy miał okazję pomagać przy zawożeniu próbek ziemi, którą następnie uczeni badani (pod kątem nafty – czy w danym miejscu mogą występować złoża). Za transport próbek (a także poczty do łagru) odpowiadał mężczyzna, który zaprzyjaźnił się z dziadkiem.

 Pewnego razu dziadek, czekają na wyjazd, dowiedział się, że będzie jechał z nimi enkawudzista. Służbista powiedział do kierowcy, że Witek nie będzie siedział z nimi w szoferce, dostał więc rozkaz, aby iść na pakę. Rozkaz oczywiście wykonał. Dodatkowo ubranie dziadka nie było tak dobre, jak te, które miał na sobie służbista. Do tej pory wspomina obszywane wełną kożuszki, które nosili enkawudziści. Łagiernikom przysługiwały czasem rzeczy po nich. Dziadek podkreśla, że jedna rzecz szczególnie ratowała życie: buszłat (watowana kurtka zimowa). Mówił o tym praktycznie zawsze. Mróz dawał się bardzo we znaki. Dziadek, by podtrzymać siebie na duchu (i przy świadomości) próbował mówić cokolwiek sam do siebie, śpiewać. Czuł jednak, że powoli odlatuje, robi mu się ciepło. Na szczęście enkawudzista wysiadł z szoferki, a wtedy zaprzyjaźniony kierowca wziął Witka do środka. Po kilku chwilach dziadek dostał drgawek, gdyż tak zareagował na ciepło panujące wewnątrz.

 

 Dziadek poznał różne narodowości. Często wspominał o krymskich Tatarach, których wywożono nawet ze współmałżonkami, jeśli nie mieli dzieci i nie przekroczyli 45. roku życia. Byli tam także żołnierze niemieccy złapani w czasie

 II       wojny światowej. Poznał nawet historię jednego Niemca, który był kierownikiem fabryki. Nigdy nie dostał pozwolenia, by wrócić do domu. W Niemczech miał żonę oraz dwójkę dzieci, którzy nie mieli pojęcia, że żyje. Przez niemożność powrotu oraz jakiegokolwiek poinformowania ich o sobie, postanowił ożenić się z Rosjanką. W radzieckich łagrach Witek poznał nie tylko innych Polaków, ale i Białorusinów, Rosjan, Ukraińców, Finów, Gruzinów, Turkmenów… przyznał jednak, że spotkał tylko jednego Estońca. Lubił pić rum, czasem częstował nim dziadka. Raz poprosił o zajrzenie do jego szafki, gdzie trzymał wyżej wspomniany trunek i kiełbasę na przekąskę.

 Dziadek najczęściej wspomina moment, kiedy umarł Stalin. Pomijał oczywiście ,,wielką żałobę, która spowiła cały świat komunizmu”. Po śmierci dyktatora, Beria ogłosił amnestię, po czym zaczęto zwalniać do domów osadzonych w łagrach. Z obozu dziadka wypuszczono wszystkich kapusiów. Pośród baraków znajdował się jeden, który nazywano „barakiem suk”. Jeśli kogoś określano tam suką, to dlatego, że „suczył się”, czyli donosił enkawudzistom różne rzeczy. Oczywiście dzięki temu posiadali różne przywileje. Jak powiedział mi dziadek – żaden z nich po wypuszczeniu nie dojechał do domu, wszystkich znaleziono martwych na drodze. W tym momencie dziadek wspomniał mi raz historię (nie zrozumiałem kontekstu), że raz w piecu znaleźli z kolegami głowę. Czy kapo mieli prawo zabijać? Tego nie wiem.

 Jednego dnia w łagrze dziadka zadziało się coś, co zmieniło ogólny rytm funkcjonowania łagru. Nie wydano osadzonym jedzenia. Brak zwolnień, niewolnicza praca, a do tego głód przelał czarę goryczy i więźniowie wszczęli bunt. Na stołówce poleciały miski, wyzwiska – rozpoczął się harmider. Wyszli na  zewnątrz, było ich czternastu. Spostrzegli, że podjechał ich znajomy, wspomniany wyżej przyjaciel dziadka, który woził próbki ziemi. Tym razem przywiózł pocztę. Powiedzieli mu, że zostali zwolnieni do domu. Zatem zabrali się na jego samochód i pojechali. Po jakimś czasie pojawiły się z naprzeciwka ciężarówki wypakowane enkawudzistami. Rozpoczęły się pytania ze strony pocztowca, czy byli zwolnieni, czy też nie. Enkawudziści zabrali mu prawo jazdy. Więźniowie wypytywali, dlaczego jedni zostali zwolnieni, a oni nie. Wszystkich osadzonych zgarnięto i zawieziono do aresztu w Uchcie. Dziadek wspominał, że zarówno jego, jak i kolegów, zamknięto w karcerze. Było w nim tak ciasno, że jeden leżał obok drugiego. Trwało to przez cztery dni. Nie dano im wody i jedzenia. Raz poprosili woźną – Komiaczkę – by ta w wiadro, które niosła, nalała im wody. Nie dość, że tego nie uczyniła, to jeszcze burknęła w komi coś po nosem. W końcu jednak enkawudziści zdecydowali się ich wypuścić. Dziadka wzięto na przesłuchanie. Usiadł przy stoliku naprzeciw służbisty, który miał go ponadto zrewidować. Witek musiał powyjmować wszystko z kieszeni. Dał Medalik oraz Obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który wszędzie ze sobą nosił. Widząc te rzeczy, enkawudzista zwrócił się do dziadka, nie tyle w formie pytania, ile raczej w formie błyskotliwego spostrzeżenia:

 -  Co, ty w Boga wierzysz?

 -  Tak… Czego matka nauczyła, w to wierzę.

 Przesłuchujący na te słowa, dociskając do stołu, przesunął wyjęte rzeczy w stronę dziadka mówiąc:

 -  Wierz, wierz… Zabieraj.

 Dziadek schował wszystko. Pozostała jednak kwestia zarzutów i kary, wobec której żywił największe obawy. Najgorszy scenariusz, to taki, w którym zobaczyłby artykuł, który odpowiadał za 25 lat więzienia. Jednak na kartce (czy protokole) spostrzegł artykuł numer 100, który mówił jedynie o pouczeniu za mimowolne opuszczenie miejsca pracy. Dziadek poczuł ulgę.

 Zawsze w tej historii wspominał ogólną rewizję enkawudzistów, w której znaleziono nóż należący do Gruzina (każdy z nich miał taki). Służbiści pytali się wówczas, do kogo on należał. Na to sformułowanie Gruzin dał współwięźniom znak – ugryzł palca (by nikt go nie wydał). Wszystko rozeszło się po kościach. Z kolei innym razem dziadkowi zabrano scyzoryk, który nosił wszędzie ze sobą.

 Rozpoczął się zupełnie inny czas dla osadzonych. Nie byli już traktowani jak najgorsze pomiotło. Zaczęto im płacić, nawet podwójnie: za każdego wypracowanego rubla płacono dwa. Wtedy można już było kupić sobie coś do jedzenia i dla siebie. Dlatego dziadek kupował sobie wówczas między innymi makaron, a także za wypracowane pieniądze nabył garnitur.

 W międzyczasie dziadek dostał nakaz przeniesienia się do innego obozu pracy, który był oddalony o sto kilometrów. Miał udać się do niego sam, pieszo. Przy ówczesnych mrozach nakaz takiej wędrówki brzmiał jak wyrok śmierci. Dziadek złapał wówczas okazję, ponieważ jeden z mężczyzn powiedział mu, że jedzie na Niżnają Omrę. Witek odparł, że sam udaje się do Wierchnajej Omry. Mężczyzna odpowiedział, że nie widzi problemu, by się z nim zabrał. Jedynie ostatnie dwadzieścia kilometrów dziadek będzie musiał przejść. I pojechali. Na końcowym roztaju dróg podziękował mu, pożegnał się, a kierowca odjechał. Nieopodal znajdował się zakład, w którym palono wapno. Ogrzał się chwilę obok hałdy przerobionego materiału i poszedł. Przystanął na chwilę na moście, popłakał, po czym udał się w dwudziestokilometrową drogę. Spotkał także stróża pilnującego hałdy ze żwirem, z którym chwilę porozmawiał. Wędrówka w śnieżnych zaspach była dla niego bardzo trudna, ale wiedział, że stanowi to konieczność. Finalnie, udało mu się tego dokonać. Znalazł się w nowym łagrze w miejscowości Wierchnaja Omra. Był tam stosunkowo krótko. W czerwcu 1954 został przeniesiony do ostatniego łagru – w miejscowości (osiedlu) Wojwoż. Znajdowała się tam fabryka baraków. Ze względu na fakt, że dziadek był synem stolarza, w rubryce zawód wpisano mu z rosyjskiego ,,płotnik”, a więc stolarz. Tam dziadek wyrabiał krokwie. Pracował także przy budowie fińskich domków dla oficerów. Podczas tej budowy w ogóle nie używano gwoździ, wszystko było pasowane na kliny. W tamtych okolicach nie było drewna, dlatego sprowadzano je wodą z Uralu. W tymże łagrze dziadek poznał kilku krymskich Tatarów. Jeden z nich miał na imię Mikołaj. Inny z kolei (nie pamięta imienia) przybył na Syberię z żoną – zgodnie z zasadą, którą podałem wcześniej. Bardzo dużo wnieśli do wspomnień i pamiątek, które dziadek stamtąd zabrał. Żona wspomnianego przeze mnie Tatara była dobra, raz upiekła wszystkim placki. Zajmowała się krawiectwem. Chłopcy postanowili zatem kupić materiał, aby kobieta uszyła im koszule. Przynieśli go, ona na każdego spojrzała, wzięła materiał… i tyle. Pomyśleli, że będzie kazała przyjść im ponownie za niedługo, lecz ta sytuacja nie nastąpiła. Minął pewien czas, a jej mąż powiedział do kolegów, by przyszli odebrać koszule. Co się okazało – każda pasowała idealnie. Dziwi to dziadka do tej pory, gdyż nie spotkał się z sytuacją, żeby ktoś potrafił na oko dobrać rozmiar do szycia. Zawsze powtarza, że miała wielki dar, który zresztą każdy w sobie nosi. Jest on każdorazowo niezwykły.

 

To tatarskie małżeństwo miało jeszcze aparat. To dzięki niemu mamy tych kilka fotografii, które pokazują dziadka i jego kolegów.


 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

Na jednych widać, że jest zimno – każdy ubrany jest grubo. Zrobiono wtedy zdjęcie także i samemu Witkowi.

 

 

 

 

 

 

 


 

 Na innej wszyscy znajdują się w jakimś pomieszczeniu, a za nimi wisi plakat.

 

 

 

 

Na kolejnej dziadek pozuje wraz z Tatarami (ten w środku to Mikołaj, po lewej to ten, który miał aparat).

 

 

 

 

 


 

Na piątej wszyscy stoją przed barakiem i popalają papierosy

 

(dziadek stoi trzeci od prawej).

 

 

A na ostatniej, tej najbardziej wyjątkowej – dziadek wraz z trzema kolegami siedzi w trawie. Wyszli wówczas przed łagier i na jego tle zrobili sobie zdjęcie. Dwóch kolegów (ten z lewej nazywał się Piatkun), by wyglądać lepiej, miało naciągnięte harmonie. Nie umieli grać, a nawet jeśli umieliby i gdyby usłyszał to enkawudzista, który siedział na wieżyczce (będącej w tle), mógłby ich zastrzelić za mimowolne opuszczenie łagru. Przy każdym obozie wydzielona była taka strefa, której nie można było przekroczyć lub w przypadku więźniów – opuścić.

 Jedną z ostatnich akcji, która wydarzyła się przed powrotem dziadka do domu, był kurs prawa jazdy. Przygotowywał ich do tego Ukrainiec, pojazd stał na klockach. Ciężarówka była niezwykła, bo na tak zwany ,,Holzgas’’ (gaz drzewny powstający podczas spalania drewna). Na pojeździe zamontowany był piec. Odpalał jak normalny samochód (na benzynę), jednak później podtrzymywał go wspomniany gaz. Ukrainiec pokazywał, jak wbijać biegi, a także wszystko obsługiwać. Całość przygotowań, tak jak dziś, wieńczył egzamin. Prowadzący kurs zwrócił się do dziadka i powiedział, że gdyby czegoś nie wiedział, to żeby dał znak (ugryzł wskazującego palca). Pierwszego egzaminu nie udało mu się zaliczyć. Następny miał odbyć się za dwa tygodnie, lecz w międzyczasie, w lutym roku 1955, umożliwiono dziadkowi i jego kolegom powrót do domu. Nie zastanawiał się nad tym długo, gdyż nie chciał później sam tułać się do domu. Na pamiątkę Syberii koledzy Witka proponowali mu, żeby tak jak oni wytatuował sobie na przedramieniu tekst ni zabudu siewier, co po polsku znaczy nie zapomnę północy. Dziadek jednak nie chciał posiadać pamiątki, którą musiałby nosić przez resztę życia.

 Szybko więc spakowali swoje rzeczy i udali się na pociąg. Kiedy już do niego weszli, ujrzeli enkawudzistów, którymi wypakowany był cały pociąg. Dziadek i jego koledzy byli w cywilnych ubraniach, zatem zaczęto ich wypytywać, kim są. Oni zaś okazali książeczki na znak, że zostali zwolnieni ze służby wojskowej. Po tym wyjaśnieniu i okazaniu stosownego dowodu enkawudziści nie mieli już ani żadnych pytań, ani pretensji. Witek rozmyślał, czy by nie wysiąść wcześniej i nie udać się do rodziny w Wołogdzie, która go zapraszała. Za cara (dziadek nie wie, za co) do tego miasta wywieziono siostrę jego babci – Antoniny z Mikółków. Po ślubie nazywała się Błachowieńczyska, miała córki. Do Wołogdy jeździła moja prababcia Kreczkowa wraz ze swoją siostrą. Dziadek nie chciał wtedy skorzystać z okazji i ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu, gdyż jak najszybciej pragnął wrócić do domu. I tak oto wszyscy razem dotarli do Moskwy. Kiedy przybyli na miejsce, musieli przenieść się na peron białoruski. Chcieli chwycić taryfę, aby się tam przedostać. Dali nawet zaliczkę taksówkarzowi, jednak po chwili namysłu zrezygnowali i poszli na miasto. Finalnie nie oddał im pieniędzy. Moskwa zrobiła na dziadku ogromne wrażenie – szerokimi ulicami, dwupoziomowym metrem (w którym strasznie wiało). Już wówczas były w Moskwie ruchome schody. Poszli do sklepu, w którym znajdowało zatrudnienie podobno ponad tysiąc ekspedientek. Jeden z kolegów zaproponował, aby iść do mauzoleum Lenina, Witek jednak machnął ręką. Dotarli na peron białoruski, a z niego pojechali pociągiem do Iwja. Tym razem cała podróż pociągiem zajęła 5 dni. Zbójsk jest oddalony osiem kilometrów od tego miasteczka. Postanowili przenocować w domu siostry jednegoz kompanów podróży. Ta z wielką radością powitała ich w swoim domu. Nazajutrz rano wypili jeszcze w Iwju po piwie. Koledzy poszli do Pawłowicz, dziadek wyruszył w stronę Zbójska. Kiedy Witek wchodził do wioski zauważył, że w jego stronę zbliża się auto. Spostrzegł, że w środku na fotelu pasażera siedzi siostra jego mamy – Ania Skórka. Od razu poznała Witka, przez okno rzuciła mu pół litra w śnieg. Wziął prezent i poszedł do domu. Oczywiście w domu zapanowała radość, lecz dziadek nie pobył tam zbyt długo, gdyż we wsi odbywało się wesele mojego wujostwa – Stasia i Werci Kwaczów. Witek przebrał się i pognał na zabawę. Na tym weselu była także… Hela. Okazało się, że nadal jest niezamężna. A przecież wysłano mu na daleką północ informację, że wychodzi za mąż. Jednak żadnego ślubu nie było. Babcia czekała na dziadka trzy lata. Młodzi postanowili się pobrać, a zrobili to w iwjejskim kościele w czerwcu 1955 roku. Jeszcze musieli dopełnić cywilne formalności w sielsowiecie. Co zadziwiające, na swój własny ślub cywilny pojechali rowerami do Starczeniąt. Zgłosili się, kierownik wyrwał jakąś kartkę i zapisał, że Witold Kreczko i Helena Sadocha wstępują w związek małżeński.

 Dopiero po śmierci babci Heli szczegóły związane z zamążpójściem wyjawiła jedna z moich ciotek, Weronika, która do tej pory mieszka w Zbójsku. W rozmowie telefonicznej z dziadkiem powiedziała mu, że to była prawda. Mój pradziadek, Walerian, chciał wydać Helę za mąż, aby jego syn – Edward – uzyskał status jedynego żywiciela rodziny i aby nie musiał iść do wojska. Wujek Edek był oczkiem w głowie pradziadka, ponieważ miał być tym, który przedłuży ród. Cała reszta – czyli prababcia Gienia i babcia Hela – były drugorzędne. W kościele były wywieszone zapowiedzi jej ślubu, jednak zerwała je, postawiła się ojcu.

 I tak zaczęło się wspólne życie moich dziadków, które trwało 62 lata.

  Praca ta spisana została w dniach 21-27 grudnia 2021 roku.

 Ogromne podziękowania składam Ninie Woźniakowskiej za językową korektę całej pracy. 

Paweł Kreczko.

Suchań 2021

 Dziękuję Panu Pawłowi za przekazanie tekstu i pozwolenie na opublikowanie.

Wspomnienia można odsłuchać: https://www.youtube.com/watch?v=b9Y9Kp8Yahk