Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

czwartek, 30 grudnia 2021

Wspomnienie z tułaczki syberyjskiej - Irena Świdlik



                Wspomnienie z tułaczki syberyjskiej 
- Irena Świdlik 


Rok 1942-1943

Był rok 1942. Wraz z rodzicami jechałam pociągiem wojskowym z Taszkientu do Krosnowodzka nad Morzem Kaspijskim, z Rosji w daleki świat. Pociąg był osobowy, w czterech pierwszych wagonach jechały sieroty po Sybirakach, których opiekunką była Hanka Ordonówna. Dalsze wagony były zapełnione cywilami i żołnierzami z armii gen. Władysława Andersa. Nie pamiętam, jak długi był pociąg. Miałam tylko 8 lat.

Ludzie siedzieli ciasno w przedziałach. W pewnym momencie rozległ się straszny huk, a pociągiem wstrząsnęło tak, że ludzie pospadali z ławek. Po chwili całkowitej dezorientacji i strachu, ludzie wybiegli z pociągu zobaczyć, co się stało. Widok był okropny. Dwa pierwsze wagony leżały na nasypie kolejowym, następny był wypiętrzony w górę. Z wagonu słychać było krzyki i płacz dzieci. Dowiedziałam się od mamy, że wjechał w nas inny pociąg wykolejając pierwsze wagony naszego składu. Po chwili jadący z nami żołnierze zajęli się rannymi dziećmi. Martwe układano wzdłuż wagonu i przykrywano

kocami. Moim rodzicom i mnie nic się nie stało. To, co najlepiej zapamiętałam, to straszny widok żołnierza, który zaklinował się między dwoma wagonami. Bardzo cierpiał, krzyczał i prosił ludzi, aby go zabili. Nikt jednak nie był w stanie mu pomóc.

Smutno też wyglądała Hanka Ordonówna, pamiętam, że była bardzo blada i zrozpaczona. Nie umiem ju dziś przypomnieć sobie, jak długo trwało przeniesienie nas do innego pociągu i dalsza podróż . Pamiętam jedynie szok i koszmary, które śniły mi się przez kilka następnych nocy.

Dojechaliśmy do portu. W odległości 5 kilometrów od portu wyrzucono nas z pociągu i kazano iść pieszo. Teren był piaszczysty, wokół pustynia, bez zabudowań. Ludzie szli resztkami sił. Widziałam przewracających się, którym nikt nie był w stanie pomóc, bo ka dy myślał tylko o tym, aby samemu dotrzeć do portu. Zaczął się załadunek na statek, w takich samych grupach w jakich jechaliśmy w wagonach. Okręt nie był pasażerski, nie posiadał kajut. Wszyscy mieliśmy siedzieć na pokładzie. Ka dy dostał kapok i to służyło za siedzisko. Jako prowiant rozdawano pół bochenka chleba, konserwę mięsną, (ale nie co-dziennie) i baniak ciepłej wody na osobę. Toalety były pod pokładem. Pamiętam wielką radość ludzi i ich śpiew, gdy statek zaczął płynąć. Żegnaliśmy Związek Radziecki.



Boże Narodzenie – Karaczi 1943 r. 

Następnego dnia zdarzyło się coś dziwnego. Spod pokładu wyszło kilku marynarzy, którzy nieśli na desce ludzkie ciało, nie wiem, czy mężczyzny czy kobiety. Do nóg przywiązano mu metalowe cię arki, a całość owinięto materiałem i okręcono sznurkami. Obok deski szedł oficer w mundurze. Doszli do bur-ty, na której oparli deskę. Oficer zasalutował i ciało wpadło do wody. Nikt nie żegnał umarłego, wszyscy milczeliśmy. Dziś myślę, e był to najsmutniejszy pogrzeb, jaki w życiu widziałam.

Po dopłynięciu do portu w Pahlewii w Persji (obecnie Iran) czekały ju na nas wojskowe samochody ciężarowe. Zawieziono nas na plażę nad samym morzem, gdzie ustawione były namioty z łóżkami. Obok namiotów była kuchnia wojskowa i sanitariaty. Zaczęło się nasze życie obozowe. Karmiono nas bardzo dobrze i obficie, co niestety stało się przyczyną kilku tragedii. Wygłodzeni ludzie rzucali się na tłuste jedzenie, zaczęły się biegunki, brakło latryn, obóz wokół był zanieczyszczony. Wynikiem tego były choroby i zgony. Mój tata nie pozwolił mnie i mamie jeść mięsa i konserw, jadłyśmy tylko chleb i kaszę, dzięki czemu nie zachorowałyśmy.

Któregoś dnia dowiedzieliśmy się, e do naszego obozu przyjedzie generał Władysław Sikorski. Ale była radość! Wszyscy ustawiliśmy się w szeregu, aby go zobaczyć i powitać! Pamiętam, jak zapewniał ludzi, e „dopóki żyje przywiezie nas do wolnej Polski”. Dlatego później, po jego śmierci, ludzie płakali, bo stracili wiarę na powrót, bo nikt nie zapewniał więcej, że to nastąpi…

                        Książeczka uchodźcy Ireny Świdlik (Głogowskiej).

Przed likwidacją obozu czekał nas jeszcze jeden „czyściec”. Kolejno grupami byliśmy kierowani do żołnierskiej łaźni. Najpierw był przymusowy fryzjer (golenie głowy na łyso), następnie oddanie całego ubrania do spalenia. Na umytych czekały nowe ubrania, mówiono, e od „ciotki Unry”. Były to bardzo kolorowe i różnych rozmiarów ubrania. O dopasowaniu czegoś nie można było marzyć. Najgorzej było z nami, dziećmi, a szczególnie z butami dla nas. Nie można było ich zmniejszyć, więc biegaliśmy boso. Wyglądaliśmy bardzo śmiesznie i jedni z drugich się śmiali. Ale okazało się, e Polacy na wszystko potrafią zna-leźć sposób – zaczął się handel z Persami i kłopoty z ubraniami znikły.

Pewnego ranka, po śniadaniu, podjechały samochody wojskowe i zaczął się załadunek ludzi. Jechaliśmy górzystą i skalistą okolicą. Nie było żadnej roślinności, tylko skała i piasek. Drogi w górzystym terenie były wąskie i wyboiste. Z prawej strony skała, z lewej ogromna przepaść. Ludzie płakali ze strachu i modlili się. Kierowcy prowadzący samochody byli bardzo sprawni i brawurowo jechali. Zdarzył się jednak przykry wypadek. Młody, kilkunastoletni chłopak wychylił się z ciężarówki i uderzył się mocno w łokieć. Uderzenie miało tragiczny finał, bo mimo leczenia chłopak stracił połowę ręki. Był to znany później, nieżyjący ju dziś pisarz Jerzy Krzysztoń. Po powrocie do Polski napisał książki o Indiach i tułaczce sybiraków.

Przyjechaliśmy do Teheranu. Na przedmieściu były zorganizowane trzy obozy dla sybiraków. Jeden wojskowy, du y, z pełnym wyposażeniem i dwa dla cywilów. Nigdy nie widziałam piękniejszego obozu jak nasz! Był w pięknym sadzie owocowym, drzewa – jabłonie i granaty – właśnie kwitły. Między drzewami rozmieszczono namioty, była kuchnia żołnierska, punkty lekarskie, kaplica i nareszcie szkoła. Szkoła to był barak ze stołami i taboretami. Nie było klas, tylko jedna du a grupa dzieci, podzielona na tych, co umieją czytać i pisać oraz starszych, którzy uczyli się wiadomości o Polsce i świecie. Umiałam czytać, mama mnie nauczyła, ale pisać nie umiałam. Ka dy dostał jeden zeszyt i ołówek. Zeszyt służył z jednej strony do lekcji języka polskiego, a z drugiej do rachunków.

Tam, w Teheranie, spotkało nas nieszczęście. Moja mama zachorowała. Została ambulansem wojskowym zawieziona do miejskiego, wojskowego szpitala, gdzie była operowana. Tata wystarał się o przepustkę i wybraliśmy się do miasta w odwiedziny do mamy. Szpital bardzo mi się podobał, był czysty i cały w jasnych kolorach. Niestety z mamą nie było kontaktu, bo była w śpiączce po operacji. Tata zabrał mnie więc na wycieczkę po mieście. Teheran jest ogromnym miastem! Na ulicach było du o ludzi i wojska. Pierwszy raz zobaczyłam prawdziwe sklepy. Chodząc tak zawędrowaliśmy do dzielnicy, gdzie były piękne pałace otoczone wokół kolorowymi kwiatami. Staliśmy podziwiając. Z jednego z domów wyszedł Pers pytając nas, kim jesteśmy i co tu robimy. Tata mu wytłumaczył. Pers zainteresował się mną, pytał ile mam lat i czy mam wszystkie zęby. Następnie spytał tatę, ile chce pieniędzy ze mnie, bo on może mnie kupić. Tata bardzo się oburzył, powiedział, e nie jestem na sprzeda i zaczęliśmy uciekać w kierunku miasta. Pers szedł za nami i wykrzykiwał jakieś liczby. Uciekaliśmy ile sił w nogach. Na zakręcie jednej z ulic jechał samochód woj-skowy, zaczęliśmy machać i prosić o pomoc. Żołnierze zatrzymali się i zawieźli nas do obozu. Komendant obozu, gdy się dowiedział, co się zdarzyło, zakazał przepustek do miasta. Tak zakończyło się zwiedzanie Teheranu.

Ludzie bardzo chorowali. Byliśmy ciągle poddawani szczepieniom na choroby egzotyczne, bo czekała nas dalsze droga w głąb Azji.

Na lekcji religii ksiądz ogłosił, e będzie pierwsza komunia dla dzieci. W obozie zawrzało. Szczególnie było to kłopotliwe dla naszych matek, bo skąd wziąć białe sukienki dla dziewczynek? „Ciocia Unra” postarała się bardzo i zdobyła du o kreacji karnawałowych, całych w cekinach i falbanach. Matki przerabiały, co tylko mogły. Jak zjawiłyśmy się takie kolorowe przy kaplicy to nie wyglądałyśmy jak dzieci do komunii, ale jak barwne motyle! Wszystko nas wtedy cieszyło, dostaliśmy ka dy po srebrnym łańcuszku i czekoladzie. Najlepsze było jednak dalsze świętowanie. Do obozu przyjechał du y ciężarowy samochód i załadował wszystkie dzieci wraz z nauczycielkami i księdzem na proszone śniadanie do pałacu maharadży. Pałac to był cud z bajki. Piękne pokoje ze wspaniałymi meblami, zasłonami i lampami. Na środku pokoju stał du y stół zastawiony wszystkimi słodyczami świata i barwnymi napojami. Gdzieś w oddali grała muzyka. Po śniadaniu zwiedzaliśmy ogrody wokół pałacu. Nie wiem, gdzie było piękniej – w pałacu czy na zewnątrz? Dookoła mnóstwo kwitnących kwiatów oraz drzew, a na gałęziach wisiały klatki z egzotycznymi ptakami. Po trawnikach chodziły kolorowe pawie, nawet w bajkach nie wyobrażaliśmy sobie takiego raju. Na pożegnanie dostaliśmy paczki słodyczy. Ach, będę zawsze pamiętać tę komunię!

Autorka z żołnierzem armii Stanów Zjednoczonych. Bo e Narodzenie, 1943 r., (Karaczi).

Czekał nas dalszy ciąg tułaczki. Dojechaliśmy do małej miejscowości w rejonie Ahwazu, ale tam byliśmy tyko dwa miesiące, ponieważ warunki obozowe były nie najlepsze. Jechaliśmy samochodami wojskowymi, a podróże były bardzo uciążliwe – wysoka temperatura, wiatr, piasek, brak regularnego odżywiania i toalet. Przyjechaliśmy do Karaczi, jednego z największych portów w Indiach (dzisiejszy Pakistan). Nasz obóz, usytuowany na pustyni, liczył kilka tysięcy ludzi. Był zbudowany poza miastem i ogrodzony, bo wokół była pustynia i zwierzęta pustynne, takie jak szakale i hieny. Obowiązywał zakaz wychodzenie z obozu. Mieliśmy stołówkę żołnierską, urządzenia sanitarne, z czasem zbudowano kaplicę, a nawet estradę, gdzie odbywały się przedstawienia. I znów ten okropny upał, piasek i dawkowanie wody. Wieczorem usypiało nas wycie hien. W czasie pobytu w obozie wypadły Święta Wielkanocy. Polacy zgodnie z tradycją urządzi-li dyngusa podkradając wodę z kuchni. Anglicy nie znali tego zwyczaju, nie mieli równie poczucia humoru – cały obóz w tym dniu nie dostał śniadania.

Maskotką obozu była du a koza. Nikt nie wiedział skąd się wzięła, a ona chodziła wszędzie tam, gdzie ludzie: na stołówkę, do kaplicy i na estradę. Wojsko generała Władysława Andersa miało niedźwiedzia, a my kozę.

Ponieważ nasz obóz nas miał charakter przejściowy, wciąż organizowane były wyjazdy do innych krajów – Meksyku, Indii, Nowej Zelandii i do Afryki. Wojna cały czas trwała i ludzie powoli tracili nadzieję na powrót do Polski. Ojciec zapisał nas na wyjazd do Nowej Zelandii, bo mówiono, e tam klimat bardziej europejski. Niestety, choroba mamy uniemożliwiła wyjazd, mogliśmy pojechać jedynie do Indii.

I znów przyszedł ranek, i znów załadowano nas na ciężarówki, i znów jechaliśmy do portu. Najpierw z powrotem do Karaczi, skąd mieliśmy okrętem popłynąć w głąb Indii. Zbliżając się do portu zobaczyliśmy, e pośród statków stojących w porcie stoi nasz polski „Batory” z flagą polską. Jaki szał radości ogarnął ludzi, to nie do opisania!

Było du o płaczu i du o śmiechu podczas witania się z załogą. „Batory” był pierwszym okrętem, gdzie częścią załogi byli lwowiacy, pełni humoru i radości. Cieszyli się ze spotkania z nami. Z powodu zagrożenia płynęliśmy po Oceanie Indyjskim w eskorcie innych statków. Uczono nas jak zachować się  w wypadku storpedowania lub nalotu samolotów. Codziennie po kolacji i nabożeństwie wieczornym wraz z załogą uczyliśmy się śpiewać polskie piosenki. Du o z nich pamiętam, a jedna, humorystyczna, była taka:

Cztery mile od Krakowa – oj
Stoi kościół Częstochowa – oj
Jakie cuda tam się działy – oj
Drzwi się same otwierały – oj
Gdy się baby bardzo pchały – oj, oj joj
Same dzwony tam dzwoniły – oj
Gdy dziad ciągnął z całej siły – oj
Stał się cud pewnego razu – oj
Dziad przemówił do obrazu –oj
A ten obraz ani słowa – oj
Taka była ich rozmowa – oj oj joj

Płynęliśmy dwa tygodnie. Powiedziano nam, e w następnym dniu wpływamy do portu. Byliśmy pełni oczekiwania, co nam dalej los przyniesie. Wpłynięcie „Batorego” do portu odbyło się w pełnej gali. Bombaj jest dużym portem. Du o różnych okrętów stało na redzie, ale żaden nie był tak piękny jak nasz. W porcie grała orkiestra i witali nas przedstawiciele Polonii i administracji angielskiej. Były okrzyki „Dzień dobry Polaki!” i było bardzo wzruszająco. Tak rozpoczęło się nasze czteroletnie życie w Indiach do 1947 roku, czyli do powrotu do kraju, do Kalisza1.

/ Źródło : " Zesłaniec"
Numer 54 (2013)/

RELACJE Z ZESŁANIA


By czas nie zatarł śladów naszych doświadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzyć nowy dział po-święcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” poświęcony Matkom-Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

W przyszłości podobny monograficzny numer naszego pisma chcemy przeznaczyć na opisanie losów polskich dzieci na zesłaniu. Wiemy też z napływającej do redakcji korespondencji, że z artykułów publikowanych na łamach „Zesłańca” korzystają uczniowie oraz nauczyciele historii, uważając publikowane w nim teksty za ważny materiał uzupełniający podręczniki szkolne.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje w pewnym sensie do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz do serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane są także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth, przewodniczącej tamtejszej Komisji Historycznej. Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacimy polską historiografię o cenne źródła dotyczące zesłań Polaków na Syberię, do Kazachstanu.