Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

sobota, 19 sierpnia 2023

Rodzina Weberów

                                                                              

Tekst przesłany przez Panią Magdalenę Weber-Faulhaber.
 
W niniejszym tekście zamieszczam kilka informacji o moich przodkach, którzy 13 kwietnia 1940 r. zostali deportowani z Lubaczowa do Kazachstanu. 
 
Z Lubaczowem związani byli tylko przez kilkanaście przedwojennych lat.
Po powrocie z zesłania do Polski, co nastąpiło w drugiej połowie 1945 roku, do Lubaczowa nikt z rodziny już nie wrócił. 
Wykazy Związku Sybiraków związane z deportacjami z Lubaczowa obejmują wprawdzie moich przodków, ale są nieścisłe i niekompletne, stąd uznałam, że należy je uzupełnić. 
 
Mój dziadek Jan Weber ( 1886 – 1951) osiedlił się w Lubaczowie w 1923 roku wraz z żoną Reginą Weber z domu Gonczarow ( 1892 – 1964) oraz trzema synami: Bronisławem (1912 – 2004), Janem juniorem (1913 – 1979) i Józefem (1914 – 1988) – moim ojcem. Podjął pracę w Wydziale Rady Powiatowej w Lubaczowie jako referent finansów komunalnych. Wcześniej pracował w Samorządzie Powiatowym Bóbreckim. Tam rodzina Weberów trafiła w 1920 roku po wieloletniej tułaczce związanej z konspiracyjną działalnością dziadka. Przeniesienie się do Lubaczowa i podjęcie tu przez dziadka pracy miało zapewne związek z faktem przywrócenia Lubaczowowi od 1 stycznia 1923 r. administrowania powiatem i przeniesienia z Cieszanowa starostwa i urzędów, co wiązało się z potrzebą pozyskania kadr urzędniczych. Jan Weber pracował w Wydziale Rady Powiatowej od 1 października 1923 r. do 30 listopada 1934 r. Jednocześnie zatrudniony był również w ordynacji hrabiego Agenora Marii Gołuchowskiego (zajmował funkcję administracyjno-księgową i podlegał doktorowi Henrykowi Friserowi). Miał także należeć do grona organizatorów kampanii BBWR w powiecie przed wyborami parlamentarnymi ( najprawdopodobniej w 1928 lub 1930 roku ). Z zachowanych rodzinnych dokumentów wynika, że rodzina Weberów mieszkała w Lubaczowie przy ul. Trzeciego Maja 47 – Zamek. 
 
Potwierdzenie tej informacji znalazłam w artykule Adama Szajkowskiego zamieszczonym na łamach Kresowiaka Galicyjskiego (nr 12 z 2008 roku). W artykule pt. „Jeszcze o lubaczowskim Zamku” autor wspominał:  
     
 „ W domku - czworakach u podnóża wzniesienia między rzeką a Zamkiem, mieszkali m.in. Weberowie z synami Janem i Józefem, tymi którzy byli potem redaktorami tygodnika „Maszerować”. Ich ojciec pracował w Wydziale Powiatowym. Byli spokrewnieni z Gonczarowem, Weber miał za żonę jego siostrę.” (nie ma tu mowy o trzecim synu Bronisławie, bo zapewne w czasie, gdy w latach trzydziestych autor artykułu miał kontakt z tym miejscem, Bronisław był już poza domem – uczył się w Toruniu). Synowie ukończyli w Lubaczowie szkołę podstawową, później przez rok uczyli się w domu, następnie podjęli naukę gimnazjalną w Jarosławiu. Bracia należeli do Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, również do „Strzelca” i jak wydaje się – z zaangażowaniem uczestniczyli w życiu lokalnej społeczności. W okresie 1936 – 1939 Józef był w lubaczowskim zarządzie „Sokoła” . Dużo grał w tenisa. Często reprezentował Lubaczów w lokalnych meczach. Janek należał do zarządu lubaczowskiego koła „Strzelca” . Po zakończeniu gimnazjum najstarszy syn Bronisław podjął naukę w Szkole Podchorążych Artylerii w Toruniu. Po otrzymaniu oficerskiej promocji dostał przydział do 8 Pułku Artylerii Lekkiej. Jego jednostka walczyła m. in. w obronie Warszawy. Po kapitulacji trafił do niemieckiej niewoli. Następne lata spędził w obozie                  ( prawdopodobnie na Pomorzu ) – aż do ewakuacji obozu w obliczu rosyjskiej ofensywy. Po wojnie jako oficer służył w I Dywizji Pancernej, która w ramach brytyjskiej strefy okupacyjnej stacjonowała w północno-zachodniej część Niemiec. Ożenił się z Jadwigą Chapuis – córką Polki i Belga, przed wojną pracującego w polskim przemyśle. W drugiej połowie 1947 roku Bronisław wraz z żoną osiedlili się w Londynie, gdzie mieszkali do śmierci. Nie mieli dzieci. Syn Jan po zakończeniu nauki gimnazjalnej podjął w Lubaczowie pracę urzędniczą. Jak wynika ze wspomnień rodzinnych, w maju 1940 r. wyjechał z Lubaczowa (do brata Bronisława ?). Jego losy wojenne nie są mi znane. W kwietniu 1945 roku ożenił się w Łańcucie ze Stanisławą Wojnarowiczówną. Potem przeniósł się z żoną z Łańcuta do Rawicza; w końcu lat 40. XX w. zamieszkali w Poznaniu. Mieli troje dzieci – córkę Hannę i synów: Jana i Andrzeja. Najmłodszy syn Józef ( mój ojciec) w latach 1927 – 1933 uczęszczał do Państwowego Gimnazjum im. Augusta Witkowskiego w Jarosławiu, a następnie w latach 1933 - 1934 do Prywatnego Gimnazjum Koedukacyjnego Powiatowego Towarzystwa Szkoły Średniej w Lubaczowie. Nie dostawszy się w 1934 roku na Wydział Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, podjął pracę w charakterze praktykanta w kancelarii notariusza Roberta Czechowicza w Lubaczowie. W roku akademickim 1936/1937 rozpoczął studia prawnicze w Lublinie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Nie zdążył ich skończyć przed wojną. W miesiącach letnich pracował w Kosowie Huculskim w polsko – rumuńskiej komisji kontrolującej spław drewna granicznym Czeremoszem. Na przełomie 1938 i 1939 roku zaangażowany był w redagowanie pisma „Maszerować”, którego wydawcą był Organ Sekretariatu Porozumiewawczego Polskich Organizacji Społecznych w Lubaczowie.                                  
 
Jak dowiaduję się z artykułów na łamach Kresowiaka Galicyjskiego, pismo poświęcone było sprawom narodowym, religijnym, ekonomicznym i kulturalnym powiatu lubaczowskiego. Pierwszy numer ukazał się w Lubaczowie w listopadzie 1938 roku; redaktorem naczelnym pisma miał być Józef Weber, zaś jego brat Jan – redaktorem administracyjnym. 
 
13 kwietnia 1940 r. Jana Webera, jego żonę Reginę oraz syna Józefa deportowano do Kazachstanu. Na liście enkawudzistów figurował wprawdzie inny syn (nie wiem czy był to Jan, czy Bronisław), ale w domu przebywał akurat jedynie Józef, więc zabrano jego. Niewiele wiemy o ich losach z tego okresu; niechętnie wracali do tamtych czasów. W latach 60. – 70. XX w. trochę informacji o swojej przeszłości ojciec przekazał nam, dzieciom, głównie mojemu bratu Stefanowi ( w tym tekście korzystam ze wspomnień brata spisanych na moją prośbę wiele lat temu). Trochę wspomnień babki Reginy znam z opowiadań mojej mamy (babka do śmierci w 1964 roku mieszkała z nami). Kilka faktów poznałam dzięki dokumentom, które przetrwały w rodzinnym archiwum. Podróż w bydlęcym wagonie trwała wiele dni. Miejscem zesłania były okolice Aktiubińska, osiedle/wieś (posiełok) Ługowoj (Kazachskaja SRR, Bogoslovka, Aktiubinskaja Oblast, Klyuczewoj rajon, posiołok Ługowoj). 
 
Zachował się list napisany przez dziadka – Jana Webera 28 czerwca 1940 roku w miejscowości Ługowoj, a skierowany do niewymienionych z nazwiska adresatów 
 
( „Drodzy i Wielce Szanowni Państwo”) Domyślamy się, że list ten nigdy do nich nie dotarł i wrócił do nadawcy, gdyż w innym zachowanym liście dziadka, również wysłanym jeszcze z zesłania w kwietniu 1945 r,. jest informacja: „Daremne okazały się wszelkie nasze wysiłki nawiązania kontaktu ze znajomymi w celu uzyskania pomocy materialnej, niezbędnej dla przetrwania”.                                
 
W liście z 28 czerwca 1940 roku Jan Weber napisał:   
                                                                                                                       „Dziś upłynęło dwa miesiące od dnia, gdy po dwutygodniowej podróży znaleźliśmy się w miejscowości powyżej nazwanej. Jest to osiedle wiejskie położone w stepie na północ mórz Kaspijskiego i Aralskiego, ponad 25 km od najbliższego miasteczka. Ludność – rasy mongolskiej, są jednak i rosjanie i mołdawianie”. 
Dalej Jan Weber opisuje trudne warunki klimatyczne, wspominając przy okazji o braku odpowiedniej odzieży. Z listu wynika, że Jan i Józef pracują „bezpłatnie” w kołchozie ( „za obietnicę trochę ziarna i ogrodowizny po żniwach”), Regina pracuje „u tutejszych włościanek przy najcięższych robotach domowych i gospodarczych dosłownie za kawałek chleba”. We wspomnieniach ojca z tamtego czasu przewijała się informacja o ludziach z kołchozu, którzy mieli być fanatycznymi sowieckimi patriotami, do Polaków odnoszącymi się wrogo lub prześmiewczo, jednak nie zawsze wszyscy z nich okazywali się bezwzględni. Przewodniczący kołchozu zapobiegł wydaniu Józka w ręce NKWD po dokonanym przezeń „sabotażu” – ponoć przesadził z poganianiem koni (do obowiązków Józka należało rozwożenie mleka). W pamięci mojego brata Stefana zachowała się jeszcze inna historia opowiadana przez ojca; prawdziwe oblicze pokazała „wierchuszka” kołchozu podczas triumfalnego pochodu Wehrmachtu w głąb ZSRR. Najpierw po wybuchu wojny odbyła się oczywiście przepisowa masówka. Wygłaszano marsowe mowy. Jednak niedługo później, gdy jakiś komunikat nie pozostawiał wątpliwości, że niemiecka ofensywa szybko postępuje, wszyscy ci partyjni funkcjonariusze zgromadzili się przy mapie i wzdychali: „daj Boh, sztoby Gitler…”. Nie przeszkadzała im obecność dziadka, który pracował tam jako „sczetowod” (księgowy ). Z ustnych przekazów rodzinnych wiemy również, że w miejscu zesłania dziadków i ojca istniał kołchoz, zasiedlony po „rozkułaczce” niecałe 10 lat wcześniej (przez Ukraińców?) i że zesłańcy bardzo cierpieli z głodu i fatalnych warunków bytowych. Te wspomnienia pokrywają się z faktami, znanymi z licznych relacji innych zesłanych osób. Nędzne domki miały być zbudowane z „kiziuku” i „kiziukiem” opalane, panowały ogromne amplitudy temperatur – nie tylko sezonowe, również dobowe. Często występowały niebezpieczne zawieje i zadymki. Zdarzało się, że wychodził ktoś z chatki i po tym, gdy w chwilę później zaskoczyła go zadymka, nie był już w stanie wrócić, choć oddalił się o parę kroków. A nazajutrz czy za parę dni odnaleziono martwego zaledwie 30 czy 50 metrów od jego chatki. Racje żywnościowe były niezwykle skąpe. Reginie, która pracowała fizycznie udawało się czasem przynieść z pola ukryte w fałdach spódnicy ziarna zboża, z czego sporządzała coś do zjedzenia. We wspomnieniach rodzinnych zachowała się opowieść Reginy o tym, jak wytrzepywała ziarenka i ścierała je na mąkę. Zachował się z tego czasu woreczek – uszyty wówczas przez babkę ze skrawka materiału w paski, z zawieszeniem z czarnej tasiemki. Być może właśnie w nim, ukrytym pod spódnicą babka „przemycała” coś z pola.                                                     
Na końcu listu z 1940 r. Jan Weber zawarł informację: „W tym samym miejscu są: Herzgowa, Zawadowska, Krausowa, Kalczewska, Kotowska – wszystkie bez mężów, z dziećmi i wszystkie również w nędzy. W sąsiednich wioskach są: Ostrowińska, Białozorscy, Łuczyńska, Baurowie, Osikowiczowa, Kosiorowie. Nie kontaktujemy się”. W październiku 1944 roku Jana i Reginę przeniesiono na teren Ukrainy, w okolice Mikołajowa (Nikolajevskaja Oblast, Pryvilnienskij rajon [miejscowość Pryvil’ne], koło Novopoltavki, kowchoz Krasnaja Basztanka, chutor Troyany). Z tego miejsca wysłany został drugi wspomniany wyżej list, który również nigdy nie dotarł do adresata i wrócił do dziadka. Weberowie przebywali tu ze Stanisławą Psurską, córką Józefa urodzoną w 1902 r., którą dziadek określił w liście mianem „krewnej”. We wspomnieniach rodzinnych nie zachowała się żadna informacja na temat tej osoby. W tym drugim miejscu zesłania nie było już z nimi syna Józefa, który jeszcze jesienią 1941 roku dowiedział się o tworzeniu polskiej armii i uciekł z kołchozu (o ile wiem, dziadkowie we wspomnieniach nie wracali do tego faktu, ale znając relacje innych zesłańców będących w takiej sytuacji, możemy domyślać się, że mogły ich spotkać z powodu ucieczki Józka niemałe represje). Józef nie zdążył jednak wcielić się do polskiej armii w okresie, gdy powstawała. Należał do rzeszy kilku tysięcy ludzi, którzy na własną rękę przebijali się do polskiego wojska. Mój brat Stefan pamięta opowieść ojca dotyczącą tego czasu. Podróżował towarowymi pociągami. Niedługo znalazł się w cieplejszych stronach – Taszkient, Samarkanda. Widział tam sceny, które mogły wskazywać na rozkład państwa Stalina. Mnóstwo generałów, oficerów, także cywilów, którzy powinni być na froncie lub w urzędach, a byli tu – z rodzinami, z dobytkiem, oby jak najbliżej granicy perskiej ( irańskiej ). Żywił się obierkami ze śmietników, zapadł na tyfus. W rodzinnych wspomnieniach pozostał epizod ze spotkaną znajomą i podarowaną przez nią poduszką; Józka bardzo rozczarowało to, że oprócz ofiarowania poduszki w niczym innym mu nie pomogła. Z tyfusu wyleczyła go w szpitalu jakaś troskliwa lekarka ( zapewne polskiego pochodzenia ). Zachęcała do dłuższego pobytu, nabrania sił, ale jemu śpieszyło się do armii. Nie wiadomo gdzie próbował zaciągnąć się do wojska. Na początku odrzucono go – wyglądał nędznie, ważył trochę ponad 40 kg. Był jednak zdeterminowany, samowolnie ukrył się przy jakimś oddziale. Tam „wykrył” go major Krywko (Kryfko? ), który na pytania: „kim pan jest?”, „co pan tu robi?” usłyszał jedynie płacz. Major postanowił przyjąć nieboraka. Nastąpiło szkolenie – w ZSRR i w Persji, dokąd przeprawiano się statkami przez Morze Kaspijskie. Przedtem jeszcze Józek odżywił się, nabrał sił – tym łatwiej, że przez jakiś czas miał coś wspólnego ze służbą w kuchni. Później w Iraku jego oddział pomagał Brytyjczykom w pilnowaniu instalacji naftowych, zagrożonych przez sabotaż Arabów. W którymś z tych bliskowschodnich krajów skończył „podchorążówkę” i otrzymał skierowanie do artylerii pomiarowej. W Palestynie korpus mocno się przerzedził. Zachowało się zdjęcie Józka z Kairu – wraz z kolegą pozują na koniach. Szlak bojowy II Korpusu – armii wyprowadzonej z ZSRR – wiódł przez Monte Cassino, Ankonę i zakończył w kwietniu 1945 r. zdobyciem Bolonii. Józek był wtedy plutonowym podchorążym. Historię bitwy o Monte Cassino, w której ojciec brał udział poznaliśmy już w okresie wczesnego dzieciństwa! Regina i Jan powrócili z zesłania w drugiej połowie 1945 roku. Zachowała się tzw. Karta ewakuacyjna Jana Webera, na której widnieją również: Regina Weber oraz Hadel Maria (ur. 1911), Hadel Zdzisław (ur.1933), Hadel Barbara ( ur. 1937), Hadel Jerzy (ur. 1935), Kosior Józef (ur. 1880). Na odwrocie tego dokumentu zamieszczono pieczątki: Państwowego Urzędu Repatriacyjnego/Punkt Etapowy w Jarosławiu, Państwowego Urzędu Repatriacyjnego/Punkt Etapowy w Łańcucie oraz skierowanie do Rawicza wystawione w Łańcucie 13. VIII.1945r. Dziadkowie udali się do Rawicza, bo dowiedzieli się, że tu mieszka brat babci Mikołaj ( jakżeż sprawnie działał Czerwony Krzyż !). Wrócili doszczętnie wynędzniali, w ubraniach uszytych z worków. Zachowało się wspomnienie określenia jakiego użyła osoba, która ich zaanonsowała bratu babki, pracującemu wówczas we młynie w Rawiczu: „ Proszę pana, jakieś dziady do pana przyszły”. Józef po zakończeniu działań wojennych przez dłuższy czas przebywał w Rzymie. Zapisał się na uniwersytet. Później ( zapewne w drugiej połowie 1946 r. ) polskich żołnierzy przerzucono do Wielkiej Brytanii. W 1947 r. wyglądało na to, że zostanie w Wielkiej Brytanii. Nawiązał kontakt ze starszym bratem Bronkiem, który wraz z żoną zamierzał przesiedlić się za Kanał i razem z Józkiem rozpocząć trudny bój o przetrwanie. Wybierali się jednak zbyt długo, dość że w sierpniu 1947 r. długo czekający Józek wsiadł w którymś z brytyjskich portów na statek płynący do Gdyni. Brytyjczycy dawali prawo cofnięcia decyzji nawet na chwilę przed ostatnią syreną. Nie skorzystał jednak z tego. Z tego czasu pochodzi opowieść o obiedzie jedzonym w restauracji po zejściu na brzeg w Polsce. W pewnym momencie ktoś zagrał na stojącym w pomieszczeniu pianinie „Czerwone maki...”. Wszyscy przebywający w restauracji w powadze wstali – Józka bardzo wówczas zadziwiła i na pewno poruszyła ta reakcja. Bronisław z żoną Jadwigą przybyli do Londynu niedługo później. Minęli się z Józkiem o parę tygodni. Służba wojskowa Józefa Webera w 2 Korpusie Polski obejmowała okres: 25.03.1942 – 13.02.1946 ( 3 lata, 10 miesięcy, 18 dni). Po powrocie do Polski Józef zamieszkał przy rodzinie w Rawiczu. W celu zakończenia rozpoczętej przed wojną nauki podjął studia na KUL-u w roku akademickim 1947/48. Dyplom Magistra Praw otrzymał 8 marca 1949 r. Od 1948 do śmierci w 1988 roku mieszkał w Poznaniu. W 1953 roku ożenił się ze Stefanią Kosibianką. Urodziło im się troje dzieci – córka Magdalena ( czyli ja), syn Stefan i córka Barbara. Życie w powojennej Polsce dostarczyło im samych rozczarowań. Nie mogli pogodzić się z panującą sytuacją polityczną. Najmniej mogę napisać o dziadku – zmarł przed moim urodzeniem. Przedtem ciężko chorował. Babkę Reginę pamiętam dobrze – miałam kilka lat gdy zmarła na białaczkę. Zapamiętałam ją jako drobniutką, niską, zwykle poważną i cichą osobę, o głębokim spojrzeniu bardzo ciemnych oczu. Do końca miała piękne, bardzo gęste włosy, które ujmowała ciemną siateczką. Pomagała w pracach domowych mojej mamie, nauczyła ją sporządzania wielu wschodnich potraw i ciast, które sama znała od wczesnej młodości. Szczęśliwe i na pewno dostatnie dzieciństwo i młodość spędziła w majątku swoich rodziców na Wołyniu (gdzie mieszkała do wyjścia za mąż w wieku 18 lat). Po wojnie posiadała już bardzo niewiele – tylko najbardziej potrzebne rzeczy i sprzęty. Jak przez mgłę pamiętam wiszącą przy jej łóżku ikonę. Związana była z jej rodziną od 1876 roku. Babka musiała ją mieć przy sobie na zesłaniu i z nią wróciła do Polski w 1945 roku. Po jej śmierci, z zgodnie z jej wolą, ikonę odziedziczyła najstarsza wnuczka, czyli moja kuzynka Hanka. Przez cały powojenny okres ubierała się bardzo skromnie – zawsze w długą ciemną sukienkę, na niej obowiązkowo ciemny fartuch. Niczego ponad to nie chciała mieć; gdy jej syn Bronisław przysyłał z Londynu coś ładnego do ubrania – oddawała to innym mówiąc: „Jakżeż mogłabym się teraz w to stroić po tym wszystkim, co przeżyłam, po tym upodleniu…” Podobnie smutnym i zrezygnowanym człowiekiem był mój ojciec. Wyobrażam sobie, że wrócił z zachodu, gdyż bardzo tęsknił za rodziną i do ojczyzny (choć mógł tam zostać; kiedyś wspomniał, że po wojnie np. Hiszpanie zachęcali Polaków do osiedlenia się na ich półwyspie). W ojczyźnie nie spotkało go nic dobrego. Trudny był okres stalinowski. Mimo namów nigdy nie zapisał się do PZPR, a zatem jego starania o dostanie się na listę adwokatów w Poznaniu spełzły na niczym. Do emerytury pracował jako radca prawny w różnych państwowych firmach. Odznaczał się bardzo dużą wiedzą i nieprzeciętną inteligencją. Kontestował jednak całą otaczającą rzeczywistość. Mam wrażenie, że już bardzo niewiele go cieszyło. Był zamknięty w sobie, niechętnie wracał do przeszłości, bardzo dużo czytał, ale przede wszystkim cały czas z nadzieją nasłuchiwał; innego radia niż Wolna Europa, Londyn, czy Głos Ameryki w naszym domu nie było. Trochę otuchy wlało w jego ducha powstanie Solidarności. Z ekscytacją śledził bieg wydarzeń. Nie doczekał wolnej Polski – zmarł w lipcu 1988 roku.