Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

niedziela, 16 kwietnia 2023

Niezapomniane jutro- Gryzelda Nizioł Lachocka


                                                                           

             ♦Niezapomniane jutro- Gryzelda Nizioł Lachocka♦

Autorka tej relacji urodziła się na Polesiu w osadzie wojskowej w rodzinie siedmiorga dzieci. Z wybuchem wojny w 1939 roku, Gryzelda mając osiem lat, skończyła dwie klasy szkoły powszechnej. Wywieziona z rodziną do Rosji na Syberię 10-tego lu-tego 1940 roku, spędziła dwa lata w okropnej nędzy i głodzie. Z chwilą amnestii, rodzi-na opuszcza północną Syberię, aby zacząć pracę na roli w sowchozie blisko Taszkientu. Podróż w towarowym pociągu trwała trzy miesiące. Publikowany poniżej tekst pochodzi z książki G. Nizioł Lachockiej pt. Niezapomniane jutro. „Kto przeżyje wolnym będzie, a kto umarł, wolny już” , Lawrenceville, Virginia 23868 USA, 1999. Przedruk w „Zesłańcu” za zgodą Autorki. (red.)

*

Wcześnie rano dochodzimy do miasta, które nazywa się Archangielsk. Tam zbierają nas wszystkich w ogromnym teatrze, z którego usunięto wszystkie siedzenia. Teatr ten chyba nigdy nie był świadkiem tak wielkiej tragedii ludzkiej. Nigdzie nie można się ruszyć, bo można się zgubić. Nawet wyjście do ustępu wymaga wielkiej odwagi. Organizują nas w grupy i wysyłają do „bani”. Ludzie cieszą się, że w końcu będą mogli się wykąpać. Popędzają, pchają tą „polską swołocz”, którą trzeba nauczyć trochę kultury. Także żeby nas trochę odwszyć, więc zabierają wszystkie ubrania do dezynfekcji. Po kąpieli nikt nie może się ubrać, bo przy gorącej parze wszystko się pokurczyło.

W takim opłakanym stanie prowadzą nas do restauracji, gdzie przy stołach dają nam gorący posiłek. Po tak długiej podróży głodni, zmarznięci, nie ma dziecka, które by nie było chore. Tadzik ma wysoką gorączkę i całą głowę pokrytą wrzodami. Między chorymi 

przewijają się siostry sanitarne i niektórych zabierają do szpitala. Chcą zabrać Tadzika, ale mama nie chce go samego puścić. Jak go zabiorą, to może go nigdy już więcej nie zobaczymy. W końcu po-zwalają mamie jechać razem z Tadzikiem. Brońcia musi wziąć cały ciężar rodziny na siebie. Coraz to nowa grupa ludzi znika. Nikt nie wie gdzie jadą. Przy-szła kolej i na nas, ale nie chcą nas wszystkich razem zabrać. Każą Brońci jechać najpierw. Teraz Emcia, która ma zaledwie piętnaście lat, musi opiekować się czterema młodszymi siostrami.

Wpakowano nas na jakiś pojazd. Nie pamiętam już co to było, bo począwszy od autobusów, ciężarówek, sanek i na piechotę, przetransportowali ludzi z Archangielska. Jechaliśmy bardzo długo. Późno w nocy, a musiała to być niedziela, bo nikt nie pracował, zrzucono nas w jakimś warsztacie. Ciemno i zimno. Skurczyłyśmy się na podłodze i próbowałyśmy zasnąć. Wszystkie byłyśmy chore i miałyśmy rozwolnienie, a nie było ustępu. Na dwór też nie było można wyjść, bo drzwi były zamknięte. Zwycięska armia obawiała się, że ta na-sza piątka dzieci ulotni się z ich Raju.

Rano, gdy robotnicy przyszli. musieli najpierw zabrać się do sprzątania. Krzyczeli na nas i myślałyśmy, że będą nas bić. Oni rozpalili piec, stopili śnieg na wodę i zagotowali „czaj”. Nam kiszki grały marsza, ale co się ktoś zbliżył do nas, to my wszystkie w płacz. Był tam jeden bardzo stary robotnik, który nazywał się Grysza. On postanowił się nami zająć. Chcąc nas zabawić zaczął wyjmować swoje sztuczne szczęki i podrzucać je w górę. Gapiłyśmy się z zaciekawieniem, bo żadna z nas nigdy nie widziała sztucznych szczęk. To nas trochę udobruchało i już nie bałyśmy się ich tak bardzo. Zaczęli się nas pytać skąd my jesteśmy i jak dostaliśmy się tu. Żadna z nas nie znała rosyjskiego, więc trochę słowem, trochę rękoma, nim dowiedzieli się, że my jesteśmy wysiedleńcami z Polski, a my – że jesteśmy na Syberii. Już więcej nie bałyśmy się ich i łapczywie złapałyśmy szklanki herbaty z cukrem na „prykusku”. Dali nam także po kawałku chleba, a później zawiadomili komendanta obozu, który przyjechał sankami zabrał nas do obozu „zakluczonych”.

Pokój, który dostałyśmy, był także pokojem Brońci, która teraz pracowała w cegielni. Bardzo ucieszyłyśmy się, gdy wieczorem przyszła z pracy. Byłyśmy znowu razem. Nasz barak miał dużo takich pokoików. Gołe ściany. Okno pod sufitem. Jedna żarówka na korytarzu. Było także jedno żelazne łóżko, ale bez materaca.

W tym samym baraku była nasza sąsiadka Ignalowa, ale już tylko z trojgiem dzieci. Reszta zmarła w podróży. Przy końcu baraku była malutka klatka. Ta klatka służyła za pokój dla starszej, zupełnie niedołężnej kobiety, którą znałyśmy z naszej osady. Rodzina zostawiła ją, żeby nie była im ciężarem. Ona tam tymczasowo zamieszkała.

Rano Brońcia z Emcią muszą iść do cegielni do pracy. One mieszają glinę na cegły. Michalina mając lat trzynaście, zabiera Helenę, mnie i Józię do kolejki po chleb. Co zbliżymy się do sklepu, to nas odepchną i tak przestałyśmy pół dnia, aż się chleb skończył i zamknięto sklep. Wracamy do baraku bez chleba. Po drodze nabieramy do czajnika gorącej wody. W baraku dodajemy trochę soli i to nasz posiłek na cały dzień. Brońcia z Emcią wracają z cegielni głodne i zmordowane, a tu nic nie ma do jedzenia. Wszyscy płaczemy z rozpaczy. Brońcia poucza nas jak trzeba stać w kolejce i przyrzekamy, że jutro pewnie kupimy chleba. Wieczorem przychodzą dwie młode Rosjanki i mówią, że potrzebują dziewczynki do pilnowania dzieci. Mówią, że Michalina i Helena są jak raz dobre, więc przyjdą jutro je zabrać. Nikt nic nie miał do powiedzenia, więc czekałyśmy na jutro. Ja się jedynie martwiłam, bo teraz sama będę musiała stać po chleb.

Tak się tym przejęłam, że nie mogłam zasnąć. Brońcia z Emcią komplet-nie wyczerpane z sił, śpią skurczone pod ścianą. Pod drugą ścianą śpi Michalina z Heleną. Józia i ja zajmujemy resztę miejsca. Nagle słyszę stuk do drzwi. Boję się ruszyć. Coś się obsunęło po drzwiach i słyszę bardzo słaby głos: „Bronieczka, Bronieczka, otwórz drzwi i wpuść mnie, bo mnie wyrzucili z mego pokoju”. Była to ta starsza sąsiadka, którą rodzina zostawiła. „Bronieczka, Bronieczka, wpuść. Jak wrócimy do Polski to ci odpiszę całą gospodarkę”. Jej głos był tak słaby, a Brońcia tak okropnie zmęczona wcale jej nie słyszała i wcale się nie ruszyła. Kobieta coraz to więcej obiecała, aż w końcu ucichła. Ja myśląc , że ona odeszła, zasnęłam. Rano, jak Brońcia otworzyła drzwi, to zastała ją zamarzłą w siedzącej pozycji. Brońcia idąc do pracy, zawiadomiła komendanta o śmierci tej nieszczęśliwej kobiety. Gdyby rodzina wiedziała, że ona tak szybko umrze, to
może by jej nie zostawili, a teraz niech ich męczy sumienie.

Zaraz po odejściu Brońci i Emci do pracy, przyszły te „kacapki” i zabrały Michalinę z Heleną. Michalina miała być w następnej wiosce, ale Helena poje-chała aż do Archangielska. Czy one kiedykolwiek wrócą do nas? Nie wiadomo. Zakup chleba i kolejka jest wyłącznie moją odpowiedzialnością. Idę sama. Nie budzę Józi, bo nie ma co jeść, a poza tym nie muszę się nią opiekować, to może dam radę kupić trochę chleba. Choć było jeszcze bardzo wcześnie, kolejka była już bardzo długa. Stanęłam i nie pozwoliłam się usunąć. Coraz więcej ludzi przybywało i zrobił się straszny tłum. Trochę się tym ucieszyłam, bo byłam prawie w środku i już tak nie marzłam, ale będąc bardzo mała, byłam coraz to bar-dziej ściśnięta i zaczęło mi brakować tchu. Nie pamiętam kiedy otworzono sklep, bo ja znalazłam się na podłodze z krwawiącym nosem i ludźmi przestępującymi przeze mnie. Płakałam w niebogłosy, bo straciłam kolejkę i znowu była mała nadzieja kupna chleba. Na całe szczęście jedna ze sklepowych pode-szła do mnie, obtarła mi nos i wzięła mnie na sam początek kolejki. Kupiłam dwie bułki chleba i z radością pobiegłam do domu. Później wzięłam wiadro i poszłam po gorącą wodę. Jak Brońcia z Emcią wróciły z pracy to cała nasza czwórka miała skromną kolację. Codziennie nabierałam wprawy i teraz zakupy szły mi dość sprawnie. Jak się znalazł jakiś ekstra rubel, to nawet poszłam do stołowni żeby kupić porcję zupy, którą później rozrabiało się wodą, żeby wszystkim starczyło i tak żyło się z dnia na dzień.

Na Syberii wiosna przychodzi bardzo późno. Ledwo stopił się śnieg, cała przyroda jakby na wyścigi pokryła się zielenią. Kwiaty polne rozkwitały w oczach. Niedaleko naszego obozu był ogromny las, gdzie było wiele różnych jagód, grzybów i zwierzyny. Chociaż nasz obóz był obozem więźniów, cały ogrodzony z wieżami, w których byli strażnicy z bronią, ludziom nie bronili iść do lasu. Dobrze wiedzieli, że kto by chciał uciec, to albo go zjedzą wilki, albo ko-mary. Poza bramą był cmentarz i ludzi w obozie ubywało, a cmentarz rósł. Rodzina Ignalów kompletnie wymarła. Nie było dnia bez pogrzebu, tak że ruch w obie strony był bez żadnych przeszkód.

Drogą z Archangielska szła mała grupka ludzi z workami na plecach. W grupie tej była nasza mama, ale Tadzika nie widziałam. Wystraszyłam się, że on umarł. Dopiero później zauważyłam, że idzie za mamą. Bardzo się ucieszyłam.


„Czy mama wiedziała, że my tu jesteśmy?”
„Nie, ale kazali nam iść w tym kierunku. Tadzik wyzdrowiał, a ja w szpitalu obsługiwałam chorych”.

W worku było trochę żywności i jakieś buty, które dostała mama w szpitalu. To był pierwszy dobry posiłek w naszym obozie i chyba Brońcia miała pierwszą noc, kiedy mogła naprawdę odpocząć. Mama też musiała pójść pracować do cegielni. Ma wózek, na którym mieści się 200 cegieł. Ma załadować te cegły na wózek i po szynach zepchnąć do szopy (szatr) i wyładować cegły na półki do suszenia. Brońcia też zaawansowała, bo zamiast mieszać glinę, to pracuje w szatrach. Zbiera wysuszone cegły i wozi je do wypalania. Ona bardzo się cieszy z tej pracy, bo w tych szatrach często chroni się bydło, więc ukradkiem doi krowy i pije mleko. Nawet kilka razy, po kryjomu, przyniosła trochę do
domu. Gdyby ją złapali, to wywieźliby ją do gorszego obozu.
Latem dnie są bardzo długie, więc po pracy wszyscy idą do lasu na jagody. Co za urodzaj! Przynosimy do domu całe kosze czarnych jagód, moroszki (jagody podobne do malin o pomarańczowym kolorze, bardzo smaczne) i grzybów. Jemy, przebieramy, przygotowujemy do sprzedaży, a rano idąc do pracy, mama, Brońcia i Emcia niosą pełne kosze pod „stołownię”. Ja siadam na schodach i sprzedaję. Jednego rubla za szklankę jagód. Ludzie szybko rozkupują, a ja zadowolona lecę po chleb, a potem zupę. Teraz już nam głód tak nie dokucza. W sklepie można nawet kupić chałwę, śledzie i mydło, a czasem jakiś materiał na sukienkę lub bluzkę.

Zbliża się wrzesień i zapisują dzieci do szkoły. U nas tylko mnie przypada ten zaszczyt. Przyrzekli mamie, że Józię może wezmą później. Ja z chęcią idę do szkoły. W Polsce kończyłabym już trzecią klasę a tu idę do pierwszej. Wcale mnie to nie martwi. Szybko nauczę się pisać i czytać to wtedy będą mu-sieli mnie dać do wyższej klasy. Dostałam nowe trzewiki, mundurek i czerwoną chustkę na szyję. Komsomoł, jakich mało. Początkowo idzie mi bardzo opornie, ale około Bożego Narodzenia jestem tak dobrą uczennicą jak każda Rosjanka i potrafię czytać i pisać. Na Nowy Rok przyszedł „Dziadzia Moroz”, i nawet dał nam jakieś słodycze.
W tym także czasie, a właściwie w wigilię Nowego Roku, Brońcia wychodzi za mąż. W naszym obozie było dużo młodzieży w Brońci wieku i romans może kwitnąć w najbardziej niesprzyjających warunkach. W sobotę po pracy Brońcia z Bronkiem poszli do „Kantory” (biura), zapisali się i zostali małżeństwem. Przyjęcie składało się z cebuli z chlebem. Była także wódka, ale z braku jedzenia po pierwszym kieliszku wszyscy byli pijani. Mama uważała, że to był bardzo rozsądny krok, bo Bronek był dobrym mechanikiem i teraz na-sza rodzina będzie miała mężczyznę, który się nami zaopiekuje. Ta zima była stosunkowo lekka do przetrwania. Ludzie nasuszyli jagód i grzybów, zakwasili kradzionej kapusty, ale ciągle brakowało mięsa.

Dostaliśmy mały domek, w którym był tylko jeden dosyć duży pokój i jedno okno. Mieszka tam Brońcia z mężem i cała nasza rodzina. W lecie ten domek był przyjemny, ale w zimie szron pokrył ściany i podłogę i woda zamarzała. Podłoga była z desek, w których były szpary i które leżały wprost na ziemi. Choć niby mamy cały dom – jedna izba – tylko dla nas, są nowe kłopoty. Przedtem do sklepu, stołówki i po wodę było kilka kroków. Teraz to wszystko jest kilometr dalej. Zanim kupię chleb i jakąś zupę i przyjdę do domu, muszę jeszcze iść z wiadrem po wodę. W lecie nie ma biedy. Zawsze biorę „kipiatok ” (gorącą wodę), ale w zimie cała tragedia. Kipiatok można dostać tylko rano, a ja muszę iść do szkoły, a potem stać po chleb. Wodę muszę ciągnąć ze wspólnej studni. Zanim wyciągnę to połowa się wyleje. Idąc do domu trochę rozlewam, a reszta zamarza. Czasem muszę iść dwa razy, żeby przynieść wystarczająco na kolację i na śniadanie. O myciu i praniu nie ma mowy.

Za naszym domkiem było kartoflisko. Ja często biorę ze sobą Józię i Ta-dzika i tam niby się bawimy, ale właściwie szukamy kartofli. Kartoflisko to było strzeżone przez żołnierza na koniu. Raz znalazłam kilka kartofli, schowa-łam je do kieszeni, a tu zjawia się ten diabeł. Nie mogłam uciec. Kazał mi wy-jąć wszystkie kartofle z kieszeni i powiedział, że jeżeli jeszcze raz mnie tu złapie, to zamknie mnie w „ciurmie” (więzieniu), bo okradam Związek Sowiecki.

Po Nowym Roku komendant obozu kazał mamie przyjść do kantory. Mama wzięła mnie za tłumacza i poszłyśmy.

„My weźmiemy Twojego syna i córkę do szkoły. Oni dostaną nowe buty i ubranie. Ty nie musisz się o nich martwić, bo oni będą mieszkać z dziećmi w ich wieku i będą mieć opiekę”.

„Gdzie jest ta szkoła? Dlaczego oni nie pójdą do tej samej szkoły, do której chodzi Gryzelda?”
„My chcemy im dać lepszą szkołę i lepszą opiekę”.
„Ja chcę wiedzieć, gdzie jest ta szkoła i czy Gryzelda może być z nimi?” „My możemy wziąć tylko Józię i Tadzika. Gryzelda jest za stara”.

„Ja nie puszczę ich samych. Jak Gryzelda nie może być z nimi, to oni nie pójdą”.

Ja nie wiem, co mama myślała, co ja mogłabym zrobić jakbym pojechała z Józią i Tadzikiem.

„Ty dobrze o tym pomyśl, bo za tydzień my ich zabierzemy”.- zagroził komendant.

Rzeczywiście, po tygodniu znowu komendant zawołał mamę do kantory. „Przyprowadź dzieci!” – rozkazał komendant.

„Ja już wam powiedziałam, że Józia z Tadzikiem sami nie pojadą. Oni są za mali, żeby być bez opieki”.

„Jak ty im nie pozwolisz jechać to oni umrą z głodu. Jeszcze pożałujesz”. „Oni sami nie pojadą” – upierała się mama.
Komendant rozzłościł się: „ja ci mówię, że pożałujesz”.
Mama nic nie odpowiedziała. Na drugi dzień w szkole nauczycielka za-wołała mnie i powiedziała: „tu już więcej nie możesz do szkoły przychodzić.

Jutro przynieś trzewiki i mundurek”. Tak się skończyła moja edukacja, a mamy
porcja chleba została zmniejszona o sto gramów.
Przyjechała do nas jakaś Rosjanka z Archangielska i wzięła mnie do siebie, żeby pilnować jej dziecka. Ucieszyłam się, że może zobaczę się z Heleną. Józia teraz będzie musiała stać po chleb. Ta Rosjanka miała dwa pokoje, małą kuchenkę i łazienkę. Luksus! Sama była nauczycielką i miała przy sobie matkę. Dziecko miało zaledwie dwa miesiące. Cieszyłam się, że będę w cieple, suszy i będę miała co jeść. Niestety. Matka nie dała mi się do dziecka dotknąć. Kazała mi prać pieluchy w zimnej wodzie, myć naczynie i zamiatać podłogę. Pieluchy podobno prałam za brudno, a przy zamiataniu robiłam dużo kurzu. To było całe moje zajęcie i nie wolno mi było się ruszyć z pokoju. Spałam na podłodze pod kołyską, a jeżeli chodzi o jedzenie, to jadłam tylko rybę, która wyglądała jak sardynka, była bardzo tłusta i pływała w wodzie. Ani kruszyny chleba.

Po tygodniu tak się rozchorowałam, że nigdy nie mogłam dolecieć do ustępu. Pod koniec drugiego tygodnia wcale już nie wstawałam i w takim stanie ode-słano mnie do obozu, a ja nawet nie wiem w jakim kierunku, albo jak daleko. Nauczycielka znalazła kilka osób, które szły kierunku Ujmy, tak się nazywała najbliższa wioska. Kazała mi się dołączyć do nich. Nie mając za wiele siły zostawałam daleko w tyle. Gdy trochę odpoczęłam musiałam biec, aby ich dogonić.

Wyszliśmy z samego rana, a tu już zaczynało się robić ciemno. Wreszcie ostatnia osoba opuściła mnie. W dali widać było światła więc kazała mi iść w tym kierunku. Szłam i przewracałam się w śniegu. Myślałam, że się utopię. Nie miałam wyboru to szłam wytrwale. Po drodze musiałam się ukrywać, bo napo-tkałam całą kolumnę czołgów. Wskoczyłam szybko w śnieg i zakopałam się po szyję. Długo tam siedziałam, aż ostatni czołg minął. Szybko odgrzebałam się i ostatkiem sił dotarłam do obozu. Jak opowiedziałam mamie dlaczego jestem w domu, to obie popłakałyśmy się.

Zapasy zimowe skończyły się i głód zaczął wszystkim dokuczać. Do nas docierają wiadomości o wojnie z Niemcami. Mówią, że Niemcy tak się szybko posuwają, że może dojdą do nas. Nasza wolność została bardzo ograniczona. W tym czasie Helena zachorowała na zapalenie płuc. Helena była długo chora, ale jej Rosjanka nie chciała jej wziąć do doktora, bo nie byłoby komu opiekować się dzieckiem. Dopiero jak Helena dostała silnej gorączki i nie mogła wstać, Rosjanka bojąc się, że dziecko może się zarazić, wzięła ją do doktora a doktor odesłał ją do szpitala. W niedzielę Brońcia pojechała do szpitala w Archangielsku, żeby ją odwiedzić. Tam też zobaczyła rannych żołnierzy. Kierowniczka szpitala zapytała się jej, czy nie chciałaby pracować w szpitalu, ale Brońcia już dosyć widziała trupów i ta praca by ją zupełnie wykończyła.

Po pracy komendant zawołał mamę do swojego biura. Mama wystraszona wlokła się z sercem na ramieniu. W biurze na stole leżała otwarta paczka. „Kto jest Gienia?” – zapytał komendant. Mama ledwo słyszalnym głosem po-wiedziała, że to Brońci koleżanka, z którą razem chodziła do szkoły. „Musiała być bardzo dobra koleżanka, skoro przysyła wam paczkę”. Mama prawie nie zemdlała. Paczkę dla nas? „Weź to wszystko, to jest twoje”. Mama pozbierała to wszystko w płaszcz i cała drżąca szła do baraku.

Co za dobroć ze strony Gieni. Ona zaledwie ukończyła siedem klas, ale dała radę odszukać nas i przysłać nam taki skarb, podczas gdy Mamy rodzina, wykształcona, ciągle stała pod bramą komendy rosyjskiej w Warszawie i nic nie mogła się dowiedzieć. W paczce było mydło, herbata, cukier, słonina i mąka. Był to wielki skarb dla nas. Brońcia szybko odpisała list dziękując stokrotnie. Dostaliśmy jeszcze jedną paczkę od Gieni. Brońcia znowu napisała, ale nigdy nie dostaliśmy od niej żadnej wiadomości. Co za szlachetna osoba. Na pewno im się samym nie przelewało, a myśleli o nas.

Znowu zbliża się lato. Cieszymy się, że będziemy zbierać jagody. Gdy nasza chmara wyjdzie do lasu, to majestatyczne drzewa wydają się być zgorszone naszą śmiałością. Swoimi koronami przysłaniają niebo chcąc nas zmusić do zostawienia ich w spokoju. Nasze władze obozowe stały się bardzo tajemnicze. Dużo młodych strażników zniknęło. Ludzie starają się domyśleć co to wszystko znaczy. Każdy stara się złapać jakieś słowo i wyciągnąć z tego jakieś w nioski. Wreszcie dowiadujemy się, że Niemcy są pod Leningradem. Cieszymy się po cichu, że się zbrodniarze wzajemnie mordują, ale nie jesteśmy pewni jak to nas dotyczy.

Amnestia! Amnestia! Co to wszystko znaczy? Ludziom się w głowie miesza. Nikt nie chce wierzyć. Czy jesteśmy wolni? Tak, możemy wyjechać z Rosji. Wszyscy mężczyźni mogą zapisać się o polskiego wojska, które tworzy się na południu Rosji. Nikt właściwie nie wie gdzie się to wojsko tworzy, ale każdy chce jechać. Otworzyły się więzienia i kto tylko ma trochę siły, jedzie na południe. Odjeżdża także wiele rodzin z naszego obozu. Są to ci, którzy mają jakieś zapasy żywności, mogli sprzedać i kupić bilety kolejowe. My nie tylko, że nie mamy pieniędzy na kolej, ale nie mamy wystarczająco na chleb. Przy końcu miesiąca zamiast dostać wypłatę, to mama jest im zawsze winna.

Mama sprząta warsztat i ta praca jest o tyle dobra, że jest sucho i ciepło. O żywność coraz trudniej. Kilka kobiet szło na pole ścinać kapustę. Tadzik z Józią powlekli się za nimi. Tadzik nie miał siły iść za nimi w pole, więc przy-siadł się przy pierwszej główce kapusty, zaczął łamać listki i jeść. Jak to zobaczył strażnik, przyleciał do niego i zaczął krzyczeć, a potem wziął kija i zaczął go bić gdzie popadło. Tadzik na swoje pięć lat był bardzo malutki i niesamowicie chudy. Nie miał siły, aby się bronić. Zostałby zabity gdyby Józia nie zauważyła i narobiła krzyku. Zaraz z kobietami przyleciały do Tadzika i zaczęły go osłaniać od ciosów. Wreszcie jedna kobieta złapała Tadzika na ręce i przyniosła go do baraku, a sama wróciła do pracy. Józia obtarła Tadzika z krwi tak jak mogła i zostawiła go w łóżku. Teraz Józię i Tadzika budziło się tylko wtedy, gdy było co jeść.

Ja wybieram się z kilkoma dziewczynkami na szczaw, ale musimy prze-kroczyć Dwinę. Nie ma żadnego mostu, za to na Dwinie jest spław drzewa. Lecimy po klockach i już jesteśmy na drugiej stronie rzeki na ładnej łące, pełnej szczawiu. Zbieramy tak szybko jak możemy, bo z dala zbliża się grupa „ruskich komsomołów”, którzy z daleka krzyczą, że nas potopią. Nam nie trzeba dwa razy powtarzać. My nogi zapas, a oni za nami. Niejeden cyrk poszczyciłby się naszymi wyczynami. Tylko trochę zamoczyłyśmy się i znalazłyśmy się na drugim brzegu, ale bez szczawiu.

Głód coraz bardziej nam dokucza. Ja znowu całymi dniami stoję w kolej-ce i rzadko kiedy mogę coś kupić. Jednego dnia przestałam cały dzień i dopiero pod wieczór dostałam trochę chleba. :Po drodze nabrałam „kipiatku” i lecę do domu, żeby zbudzić Józię i Tadzika i dać im trochę jeść. Józię obudziłam szybko, ale Tadzika nie mogę się dobudzić. Trzepię nim, krzyczę i wreszcie wołam sąsiadkę na pomoc. Ona też próbuje i nic. Zagląda w oczy, bada puls, nic. Myślę, że on umarł. Ja w płacz i biegiem po mamę, ale nie wiedziałam dobrze, gdzie mama pracowała, więc krzyczałam całą drogę: mamo, mamo. Padałam po dołach, ale ciągle leciałam. W końcu znalazłam mamę, ale jeszcze nie był czas zakończenia pracy i nie chcieli mamy puścić. Ja zaczęłam krzyczeć, że Tadzik umarł, niech mama szybko idzie do domu. Wreszcie ubłagałyśmy kierownika i mamę puszczono. Tylko wyleciałyśmy z warsztatu i usłyszałyśmy gwizdek na zakończenie pracy. Leciałyśmy jak obłąkane. W tym czasie sąsiadka zaczęła Tadzika nagrzewać, nacierać, ruszać i po dłuższym czasie, Tadzik się obudził. Błędnymi oczami wodził dookoła i nikogo nie poznawał. Mama miała trochę cukru, osłodziła gorącą wodę i dała mu się napić. Potem maczała chleb w słonej wodzie i dawała Tadzikowi. Później zagotowała trochę kaszy i wszyscy pożywiliśmy się. W nocy często budziłam się i nasłuchiwałam czy Tadzik oddycha.

Głód był nie tylko u nas. Wszyscy cierpieli. Nie było już nawet co sprzedać. Mama wybiera się do pobliskiej wioski i jedyna rzecz jaką ma, to ślubna obrączka i do tego pęknięta. Nikt nie chce kupić. Wreszcie jedna kobieta zlitowała się nad mamą i dała trochę kartofli. Mama przywlokła się do obozu z tym skarbem i na kolację mieliśmy kartofle, ale nie obierane, żeby nic nie tracić. Ja nie tylko jestem głodna, ale zaczynam mieć koszmarne sny. Śni mi się, że mama czeka, żebyśmy wszyscy zasnęli, to nas wszystkich wyrżnie. Podobne wieści słyszałam jeszcze jak byliśmy na osadzie. Staram się przed snem pochować wszystkie noże. Teraz mama nie może się przewrócić, żebym ja nie słyszała. Kilka razy w nocy wstaję i nadsłuchuję czy wszyscy żyją. Dopiero jak mama
pójdzie do pracy, to ja mogę trochę zasnąć.

Jestem wyczerpana głodem i brakiem snu. Kilka kobiet idzie do lasu na jagody. Ja wybieram się z nimi, ale jestem tak słaba, że co chwila przysiadam, a potem muszę ich szukać, żeby się nie zgubić i nie mam czasu na zbieranie jagód. Pod wieczór wracam do domu z pustym koszykiem ku rozpaczy mamy. Znowu nie śpię całą noc. Mama dostała małą zaliczkę. Szybko poszłam w ko-lejkę i kupiłam chleba, a w drodze powrotnej kupiłam talerz zupy. To nas trochę posiliło i po pracy mama, Brońcia, Emcia i ja poszłyśmy na jagody. Nazbierałyśmy pełne kosze jagód i grzybów. Teraz cała rodzina będzie miała co jeść.

Na drugi dzień Brońcia, Emcia i ja pojechałyśmy do Archangielska, żeby sprzedać jagody. Ta jazda wyglądała tak. Nasz obóz, pierwszy – kierpiczny zawod – nie miał żadnego transportu. Do drugiego obozu trzeba było iść na piechotę z tymi koszami. To było około osiem kilometrów. Z drugiego obozu je-chało się tramwajem do portu nad Dwiną, skąd trzeba było wsiąść na statek do Archangielska. W Archangielsku sprzedałyśmy jagody bardzo szybko i kupiłyśmy kilka bułek chleba, tak że każda z nas miała worek na plecach i tak jechałyśmy do domu. W drugim obozie zafundowałyśmy sobie po talerzu zupy, którą jadłyśmy z naszym chlebem. Po naszym powrocie do domu była wielka radość. Pierwszy raz od dawna przespałam całą noc.

Mało kto choruje, ale codziennie ktoś umiera. Rodziny trzymają to w tajemnicy, żeby trochę dłużej pobierać chleb. Po czasie wykrywa się „zbrodnia” i cała rodzina zostaje ukarana odebraniem kartek żywnościowych przynajmniej na tydzień.

Ja dostałam się do jakiejś rodziny, by opiekować się trzymiesięcznym dzieckiem. Matka była w wojsku i cały czas przebywała w koszarach. Do dziecka zaglądała tylko raz na tydzień. Nie mam pojęcia jak sobie dawałam radę, w każdym bądź razie, matka była bardzo zadowolona, a dla nas była to wielka po-moc, bo mamę przenieśli do mniej płatnej pracy. Ja oprócz jedzenia i mieszkania, dostawałam miesięcznie 20 rubli. Kilogram chleba kosztował jeden rubel i pięć kopiejek. Mój zarobek odnosiłam do domu, albo mama przychodziła i zabierała. Wolałam, żeby mama przyszła, bo to było dosyć daleko i droga prowadziła przez cmentarz. Idąc do domu zawsze biegłam z duszą na ramieniu. Czasem nawet musiałam uciekać od wilka.

U nas w rodzinie pracuje mama, Brońcia, Bronek i Emcia. Michalina, Helena i ja jesteśmy u Rosjanek. Nie pracuje tylko Józia i Tadzik. Pięć osób pracuje, a jak przyjdzie wypłata, to nie ma pieniędzy, żeby robotnikom zapłacić. Za co kupić chleb? Teraz nie tylko ludzie pracują w cegielni, ale całą sobotę i niedzielę muszą pracować w polu przy kopaniu kartofli i zbieraniu innych jarzyn. Ludzie mdleją z głodu. Brońcia pracowała jak szalona myśląc, że będzie mogła wziąć trochę kartofli do domu. Po południu była tak wyczerpana, że ze-mdlała. Resztę dnia przeleżała, aby nabrać siły do powrotu. Gdy przyszło do za-płaty, kilka marchwi i kartofli były całą jej zapłatą. Po powrocie do domu, Brońcia zbuntowała się i powiedziała, że więcej do pracy nie pójdzie, aż jej nie zapłacą za to, co są jej winni. Ona ;potrzebuje pieniędzy na chleb. Miała dużo poparcia od innych robotników, ale ją uważali za organizatorkę, więc zamknęli ją w więzieniu na trzy miesiące. Mama z Bronkiem w rozpaczy, ale jeden policjant, który był bardzo przychylnie nastawiony do Polaków, zapewnił mamę, że Brońci w więzieniu będzie lepiej niż w obozie, bo będzie miała ciepło i co jeść. On też nauczył nas jednej piosenki, ale ostrzegał, żeby nie śpiewać jej na głos, bo mogą nas srogo ukarać.

Pogibniesz Rosija, puskaj pogibajet,
Ona proihrała wojnu.
Oni wojowali, karman nabiwali,
A nam prysyłali sucharow.
Pogibniesz towariszcz, pogibniesz w okopach,
Podajcież liż chleba, wody,
Da liż podajtie kusoczok bumagi,
Piśmo do rodiny napisać…


Gdy mama przyszła z pracy, to my chcieliśmy się pochwalić nową piosenką. Mama aż zbladła, gdy to usłyszała: „Nigdy, jeszcze raz mówię, nigdy, nie śpiewajcie tej piosenki bo nas wszystkich wymordują!”

Ci, co pracowali na roli, to w czasie dnia ścinali kapustę i układali w do-łach wysłanych słomą, żeby kapusta skwaśniała. Dobrze pamiętali, gdzie są te doły. Ta kapusta miała być dla bydła, a ludzie umierali z głodu. To samo było z kartoflami. Jak się skończyły żniwa, to ci sami robotnicy co zakopywali kapustę i kartofle, zaczęli po nocy odkopywać te doły i kraść. Była to bardzo niebezpieczna praca i tylko w ten sposób ocalili swoje rodziny.

Komendant kazał mamie zabrać wszystkie dzieci do domu i zawiadomił wszystkie rodziny rosyjskie, żeby odesłały polskie dzieci. Ja zaczęłam się zbierać. Do swoich podartych butów włożyłam słomę, nałożyłam na nogi i obwiązałam sznurkiem. Gdy ona to zobaczyła, kazała mi to szybko zdjąć i dała mi swoje walonki. Były to bardzo ładne wełniane, długie buty.

„Weź te walonki, a jak dojdziesz do domu to niech twoja matka przyniesie je z powrotem, bo to tylko jedyne jakie mam”.

Byłam jej niezmiernie wdzięczna, bo było bardzo zimno. Na drugi dzień mama odniosła jej walonki z podziękowaniem. Kazano nam się przygotować do podróży na południe, bo wysyłają nas do sowchozu. Ten sowchoz miał być w okolicy Taszkientu.

Nikt nie wiedział, gdzie jest ten Taszkient, ale to nie robiło żadnej różnicy. Ważne było to, że wszyscy będą pracować na roli. Mama poniekąd cieszy się, bo mówi, że na roli jest zawsze łatwiej wyżyć. My naturalnie nie możemy kupić biletów, więc dostajemy bilety, za które trzeba będzie odrobić na nowym miejscu. Mama jeszcze ciągle odrabia to, co jest winna w cegielni. Bronek po-maga nam jak może. Nawet zaopatrzył nas w kartofle i kapustę, ale obawia się, że mogą go złapać i zamknąć, a wtedy już nigdy nie wyjedzie z Rosji. Mama choć godzi się na wyjazd, nie chce wyjechać zanim Brońcia nie wyjdzie z więzienia. Bronek też czeka na jej powrót, bo chce wyjechać do wojska.

Archangielsk opuszczamy nocą. Choć jest bardzo późno, nikt nie śpi. Każdy skulony na pryczy ze strachem myśli o przyszłości. Ci, co zostawili swoje dzieci czy najbliższych na grobach Ujmy zaczynają żałować, że zdecydowali się na tak niepewny krok. Tymczasem pociąg pędzi. Docieramy do Wołogdy. Tam spychają nas na boczne tory, do miasta daleko. Nikt nie może nic kupić. Nawet kraść nic nie można, bo nie ma gdzie. W nocy, po ogromnym przetasowaniu wagonów i zmianie torów, pociąg nabiera szybkości. Po kilku dłuższych przystankach docieramy do Moskwy. Na zachód pędzą długie sznury wagonów wypchanych wojskiem, a my stoimy na bocznym torze. W naszym wagonie i w całym pociągu panuje straszna nędza, do tego stopnia, że ludzie chodzą po śmietnikach i zbierają obierki z kartofli. Chodzą także po domach i żebrzą.

Ja wyszłam z wagonu i idąc po torach poczułam zapach placków kartoflanych. Skierowałam się w tę stronę i zapach był coraz to silniejszy. Przeszłam pod wagonami i doszłam do otwartych drzwi. Zobaczyłam schody idące na górę. Weszłam na piętro i nieśmiało zapukałam do drzwi. Otworzyła je młoda kobieta i była bardzo zdziwiona jak mnie zobaczyła.

„Ja jestem bardzo głodna i przyszłam tu, bo te placki kartoflane bardzo pachną”.
„Wejdź!” – odezwała się Rosjanka.
Weszłam do małej kuchenki. Na dziecinnym krzesełku siedziało małe dziecko i jadło placki, a na kuchni smażyło się więcej. Rosjanka wzięła jeden placek od dziecka i dała mnie. Połknęłam szybko i z niepokojem patrzyłam na drzwi.
„Poczekaj, dam ci więcej”, przyjaźnie zapraszała matka dziecka.
Tak szybko, jak się usmażyły nowe placki, dała mi wszystkie, a w międzyczasie zasypała mnie pytaniami. Odpowiadałam jej tak szybko jak mogłam, jedząc gorące placki i parząc sobie usta. Później dała mi jeszcze jedną porcję i coraz więcej zadawała pytań. Ja jednak ze strachu, że pociąg może odejść beze mnie, złapałam placki, podziękowałam jej i zaczęłam biec do pociągu. Mój bieg wcale mi nie przeszkadzał, żebym nie mogła zjeść wszystkich placków, tak bardzo mnie nęciły. Na szczęście pociąg jeszcze stał. Te placki bardzo mnie posiliły, ale czułam się bardzo winna, że nie przyniosłam żadnego, żeby się podzielić z resztą rodziny. Głodny człowiek zachowuje się jak zwierzak.

Stoimy w Moskwie trzy dni. Jak zwykle w nocy pociąg rusza, ale po krótkim czasie nastaje cisza. Rano wszyscy zamierają ze strachu. Jak okiem sięgnąć, pustkowie. Śnieg sięga do połowy wagonów – wywieźli nas na stracenie, wszystkie siedem wagonów. Wystarczy, żeby potrzymali nas tu dwa tygodnie i wszyscy wymrą. Przez kilka dni palimy deski z pryczy, jemy resztki sucharów popijając łzami. Kobiety i starsi chłopcy uradzili, że ktoś musi dostać się do Moskwy i szukać pomocy. Trzeba zawiadomić jakieś władze. Pięć osób wybiera się na piechotę do Moskwy. Idą po szynach, to najpewniejsza droga. Uradzi-li, że muszą iść na południe.

Czas dłuży się niesamowicie. W piecu palimy tylko w nocy, kiedy jest najzimniej. Górne prycze znikły kompletnie i wszyscy duszą się na dolnych. Na twarzach maluje się ogromne przygnębienie i rozpacz. Często słychać kaszel dzieci i ciche szlochy starszych. Minęło już cztery dni. W tym czasie ani jeden pociąg nie przejechał w pobliżu nas. Coraz częściej rozlegają się szlochy. Józia z głodu dostaje skurczu kiszek. Wrzeszczy wniebogłosy i sinieje z bólu. Mama daje jej trochę ciepłej, słodkiej wody, ale to nic nie pomaga. Ktoś wyciąga stary, spleśniały suchar i to na chwilę ratuje sytuację.

W oddali słychać nadjeżdżający pociąg. Wszyscy zamieniają się w słuch. Co to będzie jeśli się okaże, że to jest pociąg z wojskiem niemieckim? Odgłosy słychać coraz bliżej i bliżej. Wszystkich ogarnia niesamowity strach. Jeżeli to są Niemcy to albo nas zabiją, albo zabiorą do niemieckich obozów. Każdy wstrzymuje oddech, żeby się niczym nie zdradzić.

Pociąg nas mija i tu nowa rozpacz. Na pewno zginiemy. Mija noc. W dali słychać jadący pociąg, ale nikt nie chce się przyznać, że słyszy. Każdy się obawia, że to może być złuda. Wreszcie lokomotywa sapiąc podjeżdża do nas, uderza i zaczepia wagony. Z wagonu wyskakuje nasza piątka z workiem chleba. Łzy radości dławią w gardle. Nie wiem, czy rodzina Łazarza była bardziej zadowolona z jego zmartwychwstania. Babcia K. leży krzyżem na podłodze i szlochając modli się dziękując Bogu za ocalenie od głodu.

Wracamy przez Moskwę. Już trzeci raz. Czy my nigdy nie wydostaniemy się z tego szkaradnego, rosyjskiego śmietnika? Co za okropne miasto! Humory się trochę poprawiły a Janek opowiedział w jaki sposób dostali się do Moskwy. „Najpierw szliśmy cały dzień i całą noc wzdłuż torów kolejowych. Często mu-sieliśmy odgrzebywać śnieg, żeby zobaczyć czy nie zabłądziliśmy.

Na drugi dzień pod wieczór doszliśmy do jakiejś malutkiej stacyjki, która była kompletnie spalona. Tam postanowiliśmy zatrzymać się na noc. Co nas najbardziej pociągało do tej szopy, to zapach pieczonego mięsa. Ja byłem ostatni, ale moi towarzysze po ciemku dopadli coś i ukroili. Zanim doszła kolej na mnie, to zasnąłem ze zmęczenia. O świcie wyruszając zobaczyliśmy, że mięso mogło być albo z psa, albo z człowieka. Obaj byli jednakowo spaleni. Wyskoczyliśmy jak z procy i do dziś nie wiemy, co smakuje gorzej, pies czy człowiek”.
Pociąg jedzie na zachód. Mijamy wioski, miasta, miasteczka i pola. W jednym miejscu na stacji stoi ogromnie długi pociąg z wagonami naładowanymi solą. Emcia wyskoczyła z wagonu boso i szybko wrzuciła dwie duże gruby soli. Wszyscy kradną ile się da. Pijemy kipiatok słony. Docieramy do następnej miejscowości, próbujemy coś kupić i dowiadujemy się, że ludność cierpi na brak soli. Za kilogram soli, nikt nie waży, dolewa się jeszcze wody, żeby sól była cięższa, dostajemy kilku bułek chleba, jakieś „bliny” a za następny kilogram dostajemy litr mleka i trochę kaszy. Sprzedaliśmy tylko kilka kilogramów soli i zaopatrzyliśmy się na jakiś czas.

Pierwszy raz od wyjazdu z Archangielska jesteśmy najedzeni. W następnej miejscowości ludzie mają dosyć soli, natomiast żądają cukru i zapałek. My niestety nie spotkaliśmy się jeszcze z tymi artykułami na naszej drodze. Dojeżdżamy do stacji. W wagonach jest mąka. Wszyscy rzucają się, ale biały jej pył zdradza wielu. Pojawia się policjant i niestety Brońcia zostaje złapana. Policjant przychodzi z nią do wagonu, żeby spisać protokół. Brońcia wpada na pryczę, łapie dziecko sąsiadki i szczypie to biedactwo ile ma siły. Dzieciak drze się na całe gardło. Wszyscy drą się na policjanta. On nastawia karabin i mówi, że wszystkich wystrzela jeżeli Broncia nie pójdzie z nim na policję. Niektórzy tchórzliwi namawiają Brońcię, żeby poszła z nim, inni żeby została.

Sytuacja zaostrza się. Brońcia woli, żeby ją zabili, niż drugi raz iść do więzienia. Tu znowu Opatrzność przychodzi nam z pomocą. Pociąg rusza. Najpierw wolno, potem coraz szybciej. Policjant nie mając wyboru wyskakuje, a wszyscy oddychają z ulgą. Ten policjant nie musiał przyprowadzić Brońci do wagonu, żeby spisać protokół. Gdyby ją od razu zabrał na policję, to by na pewno poszła do więzienia.

Nigdy nie wiadomo, w którą stronę nas powiozą. Kierunek nasz zależy od maszynisty. Jak zobaczy, że dużo ludzi opuściło pociąg w poszukiwaniu jedzenia, to od razu opuszcza stację. Czasem przejeżdża tylko na inne tory, a wtedy ludzie wystraszeni błąkają się po szynach kolejowych szukając swoich wagonów. Ci co zostaną, czasem całymi tygodniami gonią pociąg. Kilka osób za-ginęło bez wieści. Lepiej umrzeć niż zostać z dala od pociągu. Michalina miała nieszczęście zostać jak pociąg ruszył i tak nam później opowiedziała o swoich przejściach.

Bardzo wcześnie rano pociąg stanął na jakiejś stacji i trzeba było zaopatrzyć się w chleb i zupę. Gdy opiekun pociągu zastukał do drzwi, ja złapałam za garnek a Brońcia za worek i wyszłyśmy z wagonu, aby dołączyć się do grupy. Piekarnia czy sklep był blisko stacji, więc ta grupa pobrała chleb i szybko wróciła ropociągu, który już był w ruchu. Brońcia wrzuciła chleb do wagonu, ale sama tylko zdążyła wskoczyć na schodek między wagonami. Grupa pięciu osób, w której ja byłam, musiała iść bardzo daleko szukać stołówki. Jak doszliśmy, to jeszcze wszystko było pozamykane i nic nie dostaliśmy. Wracając do pociągu już go nie zastaliśmy. Odjechał bez nas. Poszliśmy na stację, ażeby do-wiedzieć się o następny pociąg jadący w tym samym kierunku. Wiadomo, tych pociągów za wiele nie było. Całą dobę trzeba było czekać na stacji. Dopiero o piątej wieczorem nadszedł pociąg.

Po całym dniu czekania o głodzie i chłodzie, byliśmy zadowoleni, że pozwolili nam wsiąść do osobowych wagonów, ale niestety bez żywności. Tak jechaliśmy trzy dni dojeżdżając do stacji Arys. Jest to duża węzłowa stacja przed Taszkientem. Mama całkowicie straciła nadzieję, że mnie jeszcze zobaczy. Późną nocą zapukałam do naszego wagonu. Ktoś otworzył drzwi i od razu zaczęli się wypytywać, jak ja się dostałam, bo byłam tylko jedna z wagonu taka bohaterka.
Drugim razem też byłabym została, ale miałam lepsze szczęście. Pociąg zatrzymał się na krótko, aby zaopatrzyć się w wodę i paliwo. O parę kroków był rozłożony rynek i znów trzeba było wyskoczyć, żeby zdobyć coś do jedzenia. W miejscowości tej brakowało soli, a my mieliśmy jej dużo Wzięłam trochę do woreczka i szybko poszłam na rynek. Zanim wymieniłam sól na placki, pociąg gwizdnął i ruszył. Wszyscy szybko gnali, a ja byłam ostatnia i zaledwie złapałam się za poręcz ostatniego wagonu z otwartą platformą. W ten sposób jechałam na otwartym powietrzu w śniegu i mrozie, od dziesiątej rano do zmroku. Pamiętam, że najpierw stałam rozglądając się dookoła. Później usiadłam i mu-siałam zasnąć.

Dopiero obudziło mnie silne szarpnięcie zatrzymującego się pociągu. Chciałam się podnieść, ale poczułam, że jestem zupełnie sztywna. Od razu zrozumiałam, że zamarzłam przez cały dzień nie ruszając się. Nogi nie chciały się poruszać. Wiedziałam, że muszę dostać się do wagonu dopóki pociąg stoi, bo inaczej zamarznę na kość. Pomału dotarłam do wagonu z zamarzniętymi plac-kami w ręce. Nie wiem, czy ktoś pamięta jak one smakowały.

W pamięci pozostaje Archangielsk i Wołogda. Przez Moskwę przejeżdżamy trzy razy. Co za szkaradne miasto. Jedziemy na Żyrań, Kujbyszew, Czkałów i Orsk. Wreszcie pociąg mknie na południe przez Aralsk, Kazachstan aż do Uzbekistanu. Archangielsk opuściliśmy w styczniu, a tu już koniec lute-go. Końca naszej podróży nie widać. Ludzie zaczynają wątpić czy nas kiedykolwiek zawiozą do Taszkientu. Wszystkich ogarnia głębokie przygnębienie.

Znowu zaczyna nam dokuczać głód. Znów poszukiwanie obierek i odpadków do jedzenia. Kilka osób zakradło się do stojącego wagonu na stacji, w którym znaleźli zdechłego konia. Jak sępy rzucili się na tę padlinę. Wszyscy je-dli nie zważając na okoliczności w jakich ten koń mógł zdechnąć. Mama nie mogła przemóc obrzydzenia. Na pół żywa z głodu, cicho chlipała pod pryczami. Nie było rady, trzeba było użyć podstępu. Powiedzieliśmy, że zjedliśmy wszystko, a na najbliższej stacji Brońcia wyskoczyła, aby przetargować ciepłe skarpety. Wróciła z odrobiną kaszy i jakiegoś mięsa, więc ugotowała mamie kaszy na rosole.

Pociąg mknie na południe przez stepy. Pustka jak okiem sięgnąć. Gdzie-niegdzie sterczą badyle zeszłorocznej trawy, a czasem na horyzoncie ukaże się kilka lepianek kazackich. Gdy pociąg zatrzyma się, Kazacy podchodzą do wagonów, aby coś przetargować. Ludzie niby targują, ale każdy zwleka z zapłatą. Gdy pociąg ruszy, to każdy łapie co popadło, bo ludzie już prawie zapomnieli, jak pieniądze wyglądają. Pociąg rozwija szybkość żegnany przekleństwami i pogróżkami. Nikt się tym nie przejmuje, bo cóż nas gorszego może spotkać.

Wśród takiej biedy każdy wagon ma jak gdyby ducha opatrzności. U nas jest Babcia A. Wiele ona przeżyła w swoim życiu, ale nie narzeka. Każde cierpienie przyjmuje w milczeniu mówiąc, że to jest dowód Boskiej opieki nad nami i tylko trochę cierpliwości, a wszystko zmieni się na lepsze. Opowiada różne historie ze swego życia, pociesza, a nawet zachęca do śpiewu. Cienkim, drżącym głosem zaczyna śpiewać.

Kilka osób dołącza się i pieśni kościelne rozbrzmiewają w wagonie tłumiąc ciche szlochy głodnych dzieci. Potem raptownie urywają się i jeszcze cięższy kamień spada na dusze. Babcia nie daje się załamać. Każdy zachód słońca żegna śpiewając: „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, a rano skoro świt: „Kiedy ranne wstają zorze”.

Jej upór i stanowczość jednała jej coraz więcej zwolenników i nawet nie-którzy zaczynają myśleć na głos, jak to będzie, jak przyjedziemy na miejsce, co kto będzie robił i jak sobie życie ułoży. Żeby w końcu dojechać i zacząć coś robić, a nie siedzieć w wagonie i przymierać z głodu. Rozbudzona wyobraźnia dodaje siły i jutro nabiera żywszych kolorów.

Wyjątek z pamiętnika Michaliny:

MŁODZIENIEC

Wiatr smutny wionął po pustym stepie
I śnieżną zamieć w obłoki wzbił
Tam blady tuman rwie się i trzepie
Jak huragan rzęsisty pył.
Wśród tej zamieci wiatrami gnana
Pędzi kibitka w zawiei szlak
I późno dzwonek dzwoni co rana
Jakby umarłym grobowy znak.
Z kibitki widać postać młodzieńczą
Dumne, choć smutne wrażenie miał
Na twarzy widać ślady rumieńca
Lecz i ten wkrótce zginąć miał.
Wyjrzał z kibitki, potrząsnął głową
Nie dbał czy wzbudzi Moskali gniew
I zwrócił twarz swą w stronę zachodnią
I taki smutny zanucił śpiew:
Darmo, ach darmo zwracam swe oczy
Próżno nadzieją łudzę się sam,
Tam kraj mój ginie w czarnej ;pomroce
Już go na zawsze utracić mam.
Już nie zobaczę swojej rodziny
Ni ojca swego, ni matki swej
Ani mej drogiej lubej dziewczyny
Nigdy, ach nigdy nie ujrzę jej.
Łotry mi skuli w kajdany dłonie
Lecz serca mego nie zdołali skuć
Zdejmcież kajdany, dajcież mi broń,
Ja was nauczę jak wolność czcić.



/ Źródło: Zesłaniec/


RELACJE Z ZESŁANIA


By czas nie zatarł śladów naszych doświadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzyć nowy dział po-święcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” poświęcony Matkom-Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

W przyszłości podobny monograficzny numer naszego pisma chcemy przeznaczyć na opisanie losów polskich dzieci na zesłaniu. Wiemy też z napływającej do redakcji korespondencji, że z artykułów publikowanych na łamach „Zesłańca” korzystają uczniowie oraz nauczyciele historii, uważając publikowane w nim teksty za ważny materiał uzupełniający podręczniki szkolne.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje w pewnym sensie do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz do serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane są także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth, przewodniczącej tamtejszej Komisji Historycznej. Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacimy polską historiografię o cenne źródła dotyczące zesłań Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne rejony byłego Związku Radzieckiego. (red.)

*