Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Zniewolone dzieciństwo-Donat Poważyński


                                                                           
                 Zniewolone dzieciństwo-Donat Poważyński

Okres po drugiej wojny światowej, sprawił, że mieszkańcy tzw. Kresów Wschodnich mieszkają obecnie w różnych rejonach naszego kraju, a wśród nich są także mieszkańcy Słonima, miasta mojego dzieciństwa. Niewielu z ich za-pewne jeszcze dzisiaj pamięta, że Słonim leży w dolinie Szczary przy ujściu do niej Issy i zaliczany jest do najstarszych oraz sławnych miast kresowych ziem Rzeczpospolitej. Jego dzieje wypełnione były zróżnicowanymi etnicznie ple-mionami, walkami o prymat władzy, rozwojem i upadkami następującymi po zbrojnych najazdach. Z miastem związane są postaci najrozmaitszej maści – przedstawiciele rodów rycerskich, osoby świeckie i duchowne żyjące w okresie gdy czas miecza i walki był silnie powiązany z tą ziemią i miał ogromne znaczenie w jej rozwoju. Pojawiają się one w różnych sekwencjach bezpowrotnie minionych stuleci, nieraz z ostrością konturów, z których jedne czas wyostrzył, drugie skutecznie zatarł.
Dość wspomnieć, a dobrze to pamiętam, że w okresie międzywojennym z wieży strażackiej Słonima, codziennie o godzinie dwunastej rozlegał się

hejnał Ogińskiego. Imię tego zacnego włodarza Michała Kleofasa Ogińskiego no-siła też jedna z ulic oraz kanał, który zawdzięczał swoje powstanie tej zacnej postaci związanej z dziejami miasta. Kanał ten łączył Dniepr z Niemnem przez Szczarę i jezioro Wyganowskie. W latach 1867-1883 spławiano nim drewno do Morza Bałtyckiego. Ziemia Słonimska przechodziłaswoje losy, zabory, rozwój, pożary, odbudowy i upadki a jej mieszkańcy syberyjską katorgę, na którą zsyła-no nie tylko Polaków, ale i mieszkających tu Tatarów oraz Białorusinów.

Podczas pierwszej wojny światowej miasto przeżyło inwazje bolszewickie, podczas których doznało ciężkich ofiar wielu najświatlejszych jego obywateli. Między innymi w okrutny sposób zamordowano wówczas słonimskiego proboszcza ks. Ignacego Jana Webera, którego grób znajduje się w kościele na tzw. Zamościu. Trzeba też wspomnieć imponujące jednością zróżnicowane etnicznie społeczeństwo tego kresowego miasteczka. Dodajmy tu, że np. w 1937 roku pogrzeb Tatara płk. Bojraszewskiego, pierwszego po wojnie światowej burmistrza Słonima stał się, rzec można, wielką manifestacją wszelkich stanów i grup etnicznych składających w ten sposób hołd pamięci temu Człowiekowi wielce zasłużonemu dla rozwoju miasta i szacunku dla jego mieszkań-ców. Wówczas to cała ulica Tatarska zapełniła si ę, jak nigdy, tłumem Polaków, Białorusinów oraz Żydów.

W okresie międzywojnia kresowy Słonim żył swoim spokojnym życiem. Miasto braci Ogińskich, położone malowniczo nad piękną rzeką Szczarą i kanałem Ogińskiego, w który zamieszkiwały żyjące zgodnie cztery diaspory – pol-ska, żydowska, białoruska i tatarska – posiadał cztery kościoły rzymsko-katolickie, cerkiew prawosławną, synagogę oraz meczet. Splendoru dodawały mu stacjonujące tu dwa pułki piechoty – 79 i 80, które podejmowały wiele działań patriotyczno-edukacyjnych z wyraźnym adresem do młodzieży. Pamiętać więc trzeba, że dorobek z tego zakresu był znaczący, częstokroć też nastawiony na sprawy żywotne dla życia miasta i jego mieszkańców. Scharakteryzowane tu w wielkim skrócie i ze znacznym zubożeniem dzieje miasta, są o wiele bogatsze i wielostronne tematycznie.

Tu wspomnę, że po śmierci Taty w 1936 r., który był kapelmistrzem orkiestry stacjonującego w Słonimie 79 pułku piechoty, Mama – absolwent ka Wyższej Szkoły Kupieckiej w Petersburgu przystąpiła do odbudowy naszego drewnianego domu, który wówczas spłonął. W roku 1938 cała nasza rodzina, składająca się z pięciu osób, wprowadza si ę do nowego domu. Radość z własnego kąta trwała jednak zbyt krótko. Wrzesień 1939 roku był wyjątkowo po-godny a mieszkańcy otulonego „babim latem” Słonima dowiedzieli si ę o tym, że Niemcy napadły na Polskę, a w ślad za tym 17 września 1939 roku hordy bolszewickie wkroczyły do miasta. Fakt ten przyjęto ze zgrozą i tylko niektórzy spośród ludności żydowskiej i białoruskiej witali bolszewików chlebem i solą wykrzykując „My Was żdali 20 let”!

Okupacja sowiecka rozpoczęła się aresztowaniami, grabieniem majątków, politycznymi mityngami, walk ą z religią, której najwidoczniejszym prze-jawem występującym w szkołach była ateizacja dzieci. Usiłowano odsunąć je od Boga i religii – głosząc hasła „Boh daj pirog” i „Sowiet daj kanfiet”. Oczywiście Pan Bóg pierogów nie dawał, za to Sowiet obdarowywał dzieciaki cukierkami. Oczywiście tego rodzaju spektakle przekonywały wyłącznie dzieci z rodzin białoruskich i żydowskich. Początki roku 1940 stały się tragiczne dla naszej rodziny. 15 marca 1940 r. w nocy został aresztowany mój brat Edward, mający lat 19 i osadzony w więzieniu słonimskim. Po miesiącu przewieziono go do więzienia w Orszy, gdzie odbyła się rozprawa sądowa, podczas której otrzymał wyrok – 5 lat łagru w okolicach Archangielska.

W niespełna miesiąc później (13. kwietnia.) o brzasku dnia enkawudzista z dwoma cywilami, prawdopodobnie nacjonalistami – białoruskim i żydowskim przyszedł do naszego domu i po rewizji nakazał: „Sabirajties”. Pojedziecie tam, gdzie wasz syn. I tak rozpoczęła nasza tułaczka wiodąca zesłańczym szlakiem z miasta mojego dzieciństwa do „sowieckiego raju”!

Dwa tygodnie minęły, gdy towarowy eszalon zatrzymał się na malutkiej stacji kolejowej Pietuchowo w północnym Kazachstanie przed Pietropawłowskiem. Z 65 wagonów bydlęcych wyległo na pobocze torowiska kilkaset polskich zesłańców – kobiet, mężczyzn, dzieci i starców, wystraszonych oraz wygłodzonych, aby rozpocząć dalszą wędrówkę w nieznany rejon tej ziemi. Moją rodzinę – matkę, dwie starsze siostry i starszego brata – załadowano wraz z pięcioma inny-mi rodzinami na rozklekotany „gruzawik” (samochód ciężarowy) i ruszono w nieznane. Jechaliśmy kilka godzin przez stepy i lasy brzozowe, w których miejscami leżał jeszcze śnieg, a był to już początek maja 1940 roku. Wreszcie przyjechaliśmy do niewielkiego „pasiołka” o dźwięcznej nazwie Sow-Ług. Ujrzałem dwa szeregi malutkich ziemianek ledwie wystających z ziemi, z malutkimi okna-mi usytuowanymi przy samej ziemi. Osada wyglądająca dziwacznie, położona była dość malowniczo, bo dookoła rósł olbrzymi las ze smukły mi i białymi jak śnieg brzozami. Enkawudzista, który nas eskortował, przedstawił przewodniczącemu kołchozu (był to kołchoz typowo rolniczy) przywiezionych polskich zesłańców i nakazał zakwaterować wśród rodzin rosyjskich.

Zamieszkaliśmy w jednoizbowej ziemiance z kuchnią, w której był olbrzymi piec chlebowy, dostosowany równie ż do spania. Ściany i podłoga ziemianki były wysmarowane gliną zmieszaną z krowim łajnem. Smród był niesamowity i nie do zniesienia. Rodzina rosyjska składała się z czterech osób a nas doszło jeszcze pięć, więc można było sobie wyobrazić, jak w tak małym pomieszczeniu musiało zmieścić się dziewięć osób. Nie mieliśmy żadnego wpływu na to, aby warunki naszego pobytu zmienić na lepsze. Pomału rozlokowaliśmy się w tym dziwacznym mieszkaniu, a każdy z nas był jakby zamurowany. Nie wiedzieliśmy po prostu, po co nas tu przywieziono i za co, i za kogo mamy cierpieć?

Mając skończonych dziewięć lat i ukończoną jedną klasę szkoły powszechnej w Słonimie, nie zdawałem jeszcze sobie sprawy z tego wszystkie-go, co się wokół dzieje. W pierwszej chwili nawet na my śl mi nie przychodziło, że w tych warunkach i w takim otoczeniu przyjdzie mi żyć. Od samego początku nie opuszczała jednak nas nadzieja, że ten pobyt jest tymczasowy, że to wszystko nie będzie trwało długo. Ta myśl pozwalała nam nie rozpaczać nad tą nową sytuacją oraz prosić Boga o pomoc i przetrwanie. Na nasz widok mieszkańcy kołchozu powychodzili ze swoich ziemianek i z ciekawością obserwowali nieznanych przybyszów. Byli poubierani w dziwaczne łachmany, a dzieci, przeważnie bosonodzy chłopcy, mieli głowy ostrzyżone na zero. Dziwny to był widok, bo dotychczas nikt z nas w życiu nie przebywał w takim
środowisku. Określano nas, jako: „bieżeńcy” (uciekinierzy), „polskie pany”i wrogowie Sojuza. Większość mieszkańców tej osady było analfabetami,a jedyną w kołchozie szkołę zamknięto, bo nie było nauczyciela.
Po krótkim zapoznaniu si ę z życiem kołchozu i jego mieszkańcami, dostaliśmy prowiant w postaci chleba i słoniny. Mogliśmy wreszcie, jako tako zaspokoić głód, bo żywność, którą mieliśmy w pociągu już dawno się skończyła. Dzięki temu, że Mama ukończyła w Petersburgu „Wyższe Kamierczewskoje Uczyliszcze” (Wyższa Szkoła Kupiecka) i znała bardzo dobrze język rosyjski, mogła swobodnie prowadzić konwersację z tutejszymi mieszkańcami i uzyskiwać wszelkie informacje na temat życia i pracy.

Pierwszy okres pobytu przebiegał dość monotonnie. Nasz przyjazd do Sow-Łagu zbiegł si ę ze świętem pierwszego maja i pierwszym dniem prawosławnej Wielkanocy. Chociaż wszelkie święta religijne były zakazane, to tu w dalekim Kazachstanie Rosjanie obchodzili je, jako rosyjską tradycję. Prze-ważnie w każdej ziemiance była ikona ozdobiona haftowanymi długimi ręczni-kami. Ponieważ zbliżał się okres żniw, obowiązkowo do prac polowych zmuszano wszystkich, nawet dzieci, które ukończyły dziesięć lat. Dziwolągiem karnym w kodeksie bolszewickim był artykuł, który zezwalał wydawać wyroki już na dwunastoletnie dzieci. Oczywiście dzieci wykonywały w polu prace pomocnicze, jak plewienie buraków i ziemniaków oraz przy sianokosach i zwózce zboża do mechanicznych młockarni.

Pierwszą pracę rozpocząłem od obsypywania ziemniaków bardzo ciężką „haczką”. Po takiej całodziennej pracy nie czułem ani rąk, ani nóg. Lżejsza była praca przy zgarnianiu siana drewnianymi grabiami. Z zaciekawieniem przyglądałem się kombajnom zbożowym, które widziałem po raz pierwszy, dziwacznym traktorom na stalowych kołach, zakończonych ostrymi zębami, żniwiarkom zwanym „łabagrejkami”. Ponieważ lato trwało tu bardzo krótko, dlatego w czasie żniw zboże koszono i układano w stogi, żeby w okresie zimy można było je młócić. Uprawiano przeważnie pszenicę, żyto, proso, słonecznik, a z roślin: ziemniaki i buraki pastewne. Przy wykopkach ziemniaków nie stosowano żadnej mechanizacji. Mężczyźni i kobiety wykopywali je szpadlami, a najczęściej dzieci zbierały je do wiadra i sypały na kopce. Wszystkie prace polowe wykonywano od świtu do zmierzchu. Dorośli pracowali na okrągło, dzień i noc. Na pole przywożono posiłki w postaci chleba i mleka lub jakiejś zalewajki. Za wykonywaną pracę rozliczano dorosłych tak zwanymi „trudodniami” (roboczodniówki), dzieciom nic nie naliczano . Stosowano tu stałą sowiecką zasadę: „kto nie pracuje ten nie je” (nawet dzieci).

Każdy kołchoźnik miał półhektarów ą działkę, na której przeważnie sadził ziemniaki i trochę warzyw oraz tytoń. Żadnego zboża nie wolno było uprawiać. Wolno natomiast było trzymać krowę, jednego cielaka, dwie świnie, pięć owiec oraz kury i gęsi. Z każdego zabitego zwierzęcia trzeba było oddawać kołchozowi skór ę, nawet ze świni. Do roku 1941, to znaczy do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, mieszkańcy kołchozu żyli dość dobrze, bo mieli, co jeść. Wybuch wojny spowodował, że z kołchozu zabrano do wojska wszystkich mężczyzn w wieku od osiemnastu do sześćdziesięciu lat. Zabrano wszystkie zdrowe konie i opróżniono ze zboża wszystkie magazyny. Widmo głodu rysowało się przed oczyma Polaków, bo przecie ż żadnej działki uprawnej nie mieli, a w kołchozie nie wiele mogli liczyć, że za wykonaną pracę dostaną trochę zboża czy ziemniaków.

Tu wspomnę, że na mocy porozumienia Sikorski – Majski, brat mój Edward zwolniony został z łagru, skąd po uciążliwej wędrówce dotarł obdarty i wynędzniały do kołchozu w Kazachstanie gdzie przebywaliśmy razem z Ma-mą. Nie długo jednak pozostawał z nami bowiem już w grudniu 1941 roku wy-ruszył na kolejny uciążliwy syberyjski szlak. Tym razem podążał do formującej się w ZSRR Armii Polskiej pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Wędrówka ta zakończyła się po dw Na początku kwietnia został aresztowany 18-letni brat i wysłany do łagru w okolicach Archangielska. Po dwóch miesi ą-cach w Uzbekistanie, gdzie w lutym 1942 roku znalazł się w Wojsku Polskim, w formacjach którego wędrował przez Persję, Palestynę, Egipt, Liban, kończąc ten wojenny szlak udziałem w bitwie pod Monte Cassino.

Pierwsza zima na zesłaniu upłynęła w miarę spokojnie, chociaż mrozy były duże i zamiecie niesamowite. Po żniwach i wykopkach w 1941 roku nikt nic nie dostał za wykonaną pracę. Wszystkie zbiory z pola były zwożone do magazynów, a stamtąd zabierały je przyjeżdżające z Presnowki (powiat) samo-chody. W tym roku zacząłem wozić zboże wymłócone przez kombajn do magazynu. Miałem wóz skrzyniowy zaprzężony w dwa wychudzone byki i tak w ciągu dnia po kilka razy kursowałem tam i z powrotem. Z kombajnu zboże sypano bezpośrednio do skrzyni, a w magazynie trzeba było rozładować je za pomocą drewnianej łopaty. Ile w ciągu dnia przerzuciłem zboża, jako jedenastoletni chłopak, trudno mi dzisiaj wyliczyć. Po takiej całodziennej harówce zmęczenie było okropne. Jedyną pociechą było to, że po skończonej zwózce mogłem po kryjomu wynieść ze skrzyni trochę zboża i napełnić kieszenie. Musiałem to robić bardzo ostrożnie, bo gdyby mnie przy tym przyłapano, to groził mi sowiecki poprawczak. Ale dzięki Bogu, jakoś ten proceder się uda-wał. Wieczorem można było zboże zemleć na żarnach i upiec jakieś placki lub ugotować zacierkę.

Zima tego roku nadeszła dość szybko i wszystkich zaskoczyła, szczególnie nas Polaków, olbrzymimi opadami śniegu i srogim mrozem, dochodzącym do pięćdziesięciu stopni Celsjusza. W okresie zimowym, kiedy większą część dnia spędzałem w ziemiance, Mama udzielała mi lekcji z języka polskiego i rosyjskiego oraz matematyki. Według jej słów byłe m uczniem dość zdolnym i szybko nauczyłem się pisać oraz czytać po rosyjsku. Język polski miałem dość dobrze opanowany, ale żeby go nie zapomnieć, dyktowała mi z pamięci różne wiersze lub opowiadała bajki, a ja to wszystko musiałem pisać. Jedyną polską książkę, którą mogłem czytać, stanowiła książeczka do nabożeństwa. Podobnie było wśród innych zesłańców bo akurat nikt z Polaków przebywających w tej co i my osadzie jadąc na zesłanie nie zabrał żadnych polskich książek. Tak wiec codzienna modlitwa poranna i wieczorna w języku polskim pozwalała utrwalać mowę ojczystą.

W kołchozie była mleczarnia, gdzie odwirowywano śmietanę, a z od-tłuszczonego mleka produkowano kazeinę. W mleczarni był dość duży piec z w wmurowanym weń był olbrzymim kotłem napełnionym wod ą. Do wody wstawiało się bańki z mlekiem celem podgrzania do odpowiedniej temperatury, aby dokładnie można było odwirować śmietanę. Codziennie chodziłem do tej mleczarni. Rąbałem drzewo, paliłem pod kotłem, a często ręczną wirówką odwirowywałem śmietanę. Za wykonywaną pracę dostawałem parę litrów serwatki i mogłem napić się mleka, a po skończonej pracy oblizywać ze śmietany wyjęte z wirówki talerzyki, potem za ś dokładnie je umyć. Jeżeli w domu były ziemniaki, to serwatka smakowała jak najlepsza śmietana.

Aby zdobyć trochę ziemniaków i pszenicy, Mama z dwiema siostrami haftowała poszewki na poduszki dla Rosjanek i wyszywały różne wzory na długich ręcznikach. Mój brat, starszy ode mnie o trzy lata, w padł na pomysł, żeby z sowieckich kopijek wyrabiać pierścionki i krzyżyki. Zdobył kawałek szyny, która zastępowała mu kowadło, młotek, przecinak, pilnik i przebijak. Warsztat był gotowy. Wykonane pierścionki i krzyżyki wymienialiśmy przeważnie na ziemniaki, a czasami dostawaliśmy parę garści prosa lub pszenicy. Doszliśmy do takiej wprawy, że każdy następny wyrób był doskonalszy.

W okresie zimowym moim i brata obowiązkiem było dostarczanie do domu drzewa na opał. Braliśmy wówczas siekiery i nie zważając ani na mróz, ani na śnieżycę szliśmy do lasu, aby ściąć brzozę, potem przyciągnąć ją do domu i popiłować na wymiarowe kloce. Ręce z mrozu po prostu nam kostniały, a nóg w ogóle si ę nie czuło. Z takiej wyprawy wracałem z płaczem, z bólu nie mogłem wytrzyma ć. Mama nacierała mi ręce i nogi śniegiem, aby nieco złagodzić ból, zabieg ten zawsze pomagał. Takich wypraw do lasu w czasie zimy było sporo. Często trzeba było zaopatrzyć w drzewo kogoś z Rosjan, bo za taką pracę dostawaliśmy zawsze trochę chleba lub ziemniaków. Na tym odludziu nikt nikomu za darmo nic nie dawał, za wszystko trzeba było płacić pracą, często ponad siły. Pocieszeniem zawsze było to, że po takiej pracy można było wleźć na piec i ogrzać przemęczone ciało.

Oprócz głodu zaczęły nam dokuczać wszelkiego rodzaju insekty. Wszy, karaluchy i pluskwy stały się plagą nie do zniesienia. Wszędzie ich było pełno i nie było żadnego sposobu, żeby je wyniszczyć. Najgorsze były noce, kiedy karaluchy z sufitu spadały na twarz, a pluskwy łaziły wszędzie jak szarańcza. Najgorzej było z wszami, bo te były zarówno w po ścieli, jak i w ubraniu, we włosach na głowie, a nawet na brwiach słowem wszędzie tam gdzie były włosy! Mydła nie było, a jedynym środkiem stosowanym do mycia podłóg był popiół z brzozy. Rozpuszczony w gorącej wodzie czynił ją miękką. W takiej wodzie prano bieliznę, w niej też się kąpano. Jedyna w kołchozie bania była najczęściej odwiedzana przez Polaków. Rosjanie już od dawna przyzwyczaili się do takich warunków i to ich nie raziło. Rzadko mieli grzebienie i często jedni od drugich pożyczali je, żeby wyczesać wszy.

Przyglądając się takiej sytuacji brat wpadł na pomysł (on miał zawsze zadziwiające pomysły), żeby wyrabiać grzebienie z bydlęcych rogów. Nazbieraliśmy trochę rogów, gotowaliśmy je kilka godzin, a następnie młotkiem rozbijaliśmy na cienkie płytki, nacinaliśmy nożem ząbki i po ogólnej obróbce grzebienie były gotowe. Oczywiście zaraz wymienialiśmy je na żywność z Rosjanami. Był to bardzo dobry pomysł. Wyrób igieł do szycia i gwoździ też był ważnym, doskonałym pomysłem i sposobem na zdobycie żywności, która jak że często zaspa-kajała nasz totalny głód. Okres zimowy zawsze sprzyjał uczeniu się czegoś nowego, a do tego wszystkiego mobilizował zawsze nieustający głód. Wykonywałem wszystkie prace, za które mogłem coś otrzymać z żywności, a więc odśnieżałem, nosiłem wodę ze studni na drewnianym pałąku ułożonym na ramionach. Taki pałąk, zwany „koromysłem”, obciążony dwoma wiadrami wody wpijał się w barki jak drut kolczasty. Po takiej pracy miało się wszystkiego dosyć.

Dzięki Matce nauczyłem się dobrze czytać po rosyjsku, nawet lepiej aniżeli moi rosyjscy rówieśnicy. Książki do czytania mogłem zdobyć jedynie u weterynarza Puzyrowa. Całą jego niewielką bibliotekę potrafiłem przeczytać nawet kilkakrotnie. Czytałem Puszkina, Lermontowa, Gogola, Dostojewskiego i Tołstoja. Przeważnie czytałem na głos w rodzinie Gopcowych, gdzie było dwoje dzieci w moim wieku – córka Wala i syn Tola. Na takie wieczorne czytanie przy „kopciółce” przychodziły inne dzieci. Moja znajomość języka rosyjskiego wzbudzała szczególne do mnie zaufanie n ie tylko wśród rówieśników, ale i w śród dorosłych Rosjan. Nawet przylgnęło do mnie przezwisko – „mudryj Jożik” (mądry Jeżyk). Jeżyk – z uwagi na to, że zawsze kurczyłem się z zimna, a mądry – ze względu na moje wiadomości i wspomnianą umiejętność czytania. Ponieważ Gopcow był szewcem i szył buty z cholewami, zacząłem przy nim uczyć się zawodu szewskiego. Robiłem drewniane gwoździe, tak zwane szpilki, nici i dratwy z włókna konopi. Nauczyłem się szyć cholewki i przybijać spody. Po kilkumiesięcznej praktyce potrafiłem już samodzielnie uszyć sobie buty z cholewami. Wprawdzie długo w tych butach nie chodziłem, bo musiałem dać bratu Edwardowi, który przybył do nas z łagru w kapciach i po krótkim pobycie wyruszył do Armii Polskiej tworzonej w ZSRR przez gen. Władysława Andersa, właśnie w moich butach.

Trwająca wojna sowiecko-niemiecka przyczyniła się do tego, że nawet Rosjanie zaczęli głodować. Tylko jakoś sobie z głodem radzili. Po kilku zmianach miejsc zamieszkania usadowiliśmy się w końcu u Wronowej, która mieszkała z dwoma synami. Pożycie nasze było zgodne i układało się dobrze. Taką jaśniejszą osobistością w Sow-Ługu była Wasilisa Mielnikowa, zwana popular - nie „babuszkoj Wasiunoj”. Była to kobieta 60-letnia , służyła w konnej armii Budionnego i coś niecoś słyszała o Polsce. Nie umiała czyta ć i pisać, a zajmo-wała się wyłącznie hodowlą królików. Miała ich du że stadko w związku, z czym trzeba było przygotowywać dla nich sporo pokarmu. Tak się złożyło, że stałem się stałym bywalcem „babuszki Wasiuni”, a potem główny m hodowcą królików. Nauczyłem si ę posługiwać kosą, żeby kosić trawę. Uprawiałem tytoń i przygotowywałem machorkę i „kareszki”, bo babuszka była jedyną kobietą w kołchozie, która paliła papierosy. Zwijała z gaz ety stożkowy rulonik, wsypywała do niego tytoń i tak paliła. W okresie zimowym dokonywałem uboju królików, ściągałem skórki. Po ich wysuszeniu na drewnianych pali kach, wyprawiałem je za pomocą skwaszonego zacieru, sporządzonego z żytniej mąki. Oczywiście wszystkie jelita królicze przeznaczone były dla mnie. Sporządzałem z nich zupę, coś w rodzaju flaków. Bawiłem si ę równie ż w weterynarza, bo bauszka Wasiunia miała dużo samców, które trzeba było kastrować. Za pomocą ostrego scyzoryka nacinałem błonę i wycinałem jądra. Doszedłem do bardzo dużej wprawy. Za swoją pomoc w hodowli dostałem parę królików.

Po jakimś czasie, gdy się rozmnożyły, miałem ich około piętnastu. Przyszło jednak nieszczęście. Ulewny deszcz zalał zagrodę i wszystkie się potopiły. Przez cały dzień płakałem, a potem musiałem ściągać skórki i patroszy ć. Co prawda było na jakiś czas, co jeść, bo mięso królicze nawet padnięte smakowało całej rodzinie, ale żal po stracie pozostał.

Książki, o których wspomniałem, musiałem te ż czytać w wolnych chwilach dla babuszki Wasiuni. Praktycznie cały okres zimowy na okrągło miałem pracę i zajęcie w różnych zawodach. Najcięższe chwile przeżywałem, gdy przy-szło mi iść z 16-kilogramowym workiem pszenicy na plecach do wiatracznego młyna, który stał poza kołchozem na niewielkim wzniesieniu. Oczywiście młyn pracował wtedy, kiedy były silne wiatry, a więc „burany” i zawieje. Brnąłem po kolana w śniegu z ciężarem na plecach wśród zamieci. Nieraz po prostu nic nie było widać. Szło się na odgłos skrzypiących skrzydeł wiatraka. Droga powrotna taka sama – śnieg i mróz, do tego walący z nóg wiatr ze śniegiem. Pocieszeniem
była zdobyta porcja mąki, którą dostawałem od gospodarza. Przyniesiona do domu zaraz była zagospodarowana przez Matkę. Placki, sporządzone na samej wodzie i upieczone bezpośrednio na fajerkach, smakowały jak najlepsze ciasto. Był też taki okres, kiedy głód tak dokuczał, że myślało się o zupełnym zagłodzeniu. Nawet babuszka Wasiunia nie mogła mi pomóc. Poradziła,aby iść do kołchoźnikow, którzy jeszcze jako tako dawali sobie rad ę, i prosić o kawałek chleba lub parę ziemniaków. Nauczyła mnie, jak prosi ć: Podajcie miłaścinu Christa radzi (Dajcie jałmużnę radzi Chrystusowi). Z płaczem i ze wstydem odwiedzałem niektórych Rosjan prosząc o żywność. Zawsze trochę się uzbierało i można było poratować całą rodzinę.

Każda nadchodząca zima przynosiła na zesłaniu nieopisane głodowe życie i ciężką pracę w mroźnych i śnieżnych warunkach. Ileż to razy Mama ze starszą siostrą Lodzią musiały wędrować po śnieżnym stepie do Pietruchowa czy Presnowki, żeby dokonać wymiany jakiejś odzieży na mąkę. Srebrny kornet

– pamiątka po ojcu – został wymieniony na pud pszenicy. Cz tery złote krzyżyki z łańcuszkami, pamiątki pierwszej komunii, zamieniono na mąkę. W taki sam sposób Mama pozbyła si ę złotych kolczyków i pierścionka, a w najbardziej krytycznej sytuacji wymieniła na mąkę kilim, który dotychczas służył całej rodzinie, jako kołdra.

Nastanie wiosny zawsze napawało radością i nadzieją, że niedługo skończy się nasza udręka, ale była to tylko nadzieja. Z tą nadzieją żyliśmy i to dawało nam siły do przetrwania. Ta ziemia syberyjska, określana, jako „ziemia nie-ludzka”, w okresie wiosny i lata stawała si ę ziemią żywicielką. Wyruszyłem wówczas z workiem na rozmokłe pola i wygrzebywałem z ziemi zamarznięte ziemniaki, które po ugotowaniu były czarne jak węgiel. Kiedy pola opustoszały ze śniegu i pokazały się rżyska po skoszonych zbożach, zbierałem kłosy, które suszyłem, wyłuskiwałem zboże i mieliłem na żarnach, żeby otrzymać mąkę. Wiosna przyniosła pożywienie – zbierałem pokrzyw ę i lebiodę na zupę, a czomber na herbatę. W rejonie naszego kołchozu były dwa jeziora. Jedno, Łabanowo, było prawie martwe – zarośnięte trzciną, a w wodzie żadnej ryby. Drugie, Czyścimir, obfitowało w dość duże ilości drobnych ryb – przeważnie karasi – i gromadziło w swoich szuwarach spor ą ilość wodnego ptactwa.

Gnieździły się tam łyski, nurki i dzikie kaczki. Wędrowałem po zimnej wodzie boso i wyszukiwałem ptasich jaj. Jeżeli udało mi się trochę nazbierać, to pożywienie było dla całej rodziny. Często w znalezionych gniazdach, gdzie już były jaja zapłodnione. Ustawiałem też w sposób zamaskowany: kapkany” (me-talowe sprężynujące szczęki), w które od czasu do czasu dało si ę złapać jakiegoś ptaka. Nie gardziłem też jajami wrony czy sroki, a wieczorem w oborze łapałem wróble i z nich przyrządzaliśmy coś w rodzaju rosołu. Przysmakiem też były jeże. Złapanego jeża wrzucało się do pieca i żywcem opalało się z kolców, a następnie patroszyło. Mięso jeża, podobne do mięsa dzika, przerośnięte było tłuszczem. Zdechłego konia, którego wywieziono poza „pasiołek” i zakopano w dole, odkopywaliśmy w nocy i wycinaliśmy kawałki mięsa, ażeby w domu Mama mogła coś z tego mięsa ugotować. Zdarzały się też takie przypadki, kiedy napotykaliśmy wilka, który upolował dzik ą kozę i pożerał wnętrzności. Wówczas grupa wyrostków ruszała z widłami, krzycz ąc i gwiżdżąc, żeby odgonić wilka. Wystraszony wilk pozostawiał ofiarę, a my zbieraliśmy resztki mięsa i dzieliliśmy je między sobą.

Nad brzegiem jeziora Czyścimir znajdowała się zniszczona łódka, którą z bratem połataliśmy i zaczęliśmy pływać po jeziorze. Właścicielem łódki był Mielnikow, który miał niewidomą żonę. Swego czasu łowił ryby siecią i „morduszkami” (kosze plecione z wikliny z podwójną gardzielą). Był już w podeszłym wieku i strasznym dziwakiem. Wykonał sobie trumnę drewnianą, w której spał. Nauczył nas wiązać sieci z nici sporządzonych z włókna z konopi oraz wykonywać „morduszki” z wikliny. Dosyć szybko nauczyłem się robić sieci oraz „morduszki”, a tak że ustawiać je na jeziorze przeważnie na noc. Rano, gdy się przypłynęło łódką pod ustawione sieci i „morduszki”, widać było, że połów się udał. Po zabraniu ryby do domu przeważnie ją gotowano, a że była drobna, jadło się ją z ościami.

Plagą w okresie lata były komary i olbrzymie bąki, które strasznie dokuczały, szczególnie bydłu. Zdarzało si ę nieraz, że ugryziony przez bąka byk do-stawał szału i gonił na złamanie karku, ciągnąc za sobą wóz, który w końcu rozwalał gdzieś na drzewie. Z komarami walczyło się odganiając je brzozową miotełką i rozpalaniem ogniska wysuszonym łajnem bydlęcym. Ze wszystkie-go, czym natura obdarzyła nas na zesłaniu wspomnieć należy i o tym, że bardzo uciążliwe też były wszy, pluskwy, karaluchy, bąki i komary. Nie było żadnych środków ani sposobów na ich likwidację. Wszystko było tylko pół środkami. Tej strasznej, przygnębiającej, uciążliwej i okrutnej plagi insektów trudno mi do dzisiaj zapomnieć!

Wspomnieć tu należy, że nasz kołchoz był prawie rosyjsko-narodowy. Rosjanie pomimo tego, że władze zabraniały odprawiać obrzędy religijne, świętowali na swój sposób Bo że Narodzenie, Wielkanoc, obchodzili Dzień Zadusznych, a zmarłym stawiali krzyże. W czasie prawosławnych świąt Bożego Narodzenia chodziliśmy z bratem po domach z gwiazdą i śpiewaliśmy nauczoną rosyjską kolędę – Rożestwo twoje Christo Boże nasz, a podczas Świąt wielka-nocnych pozdrawialiśmy słowami: „Christos Woskres” (Chrystus Zmartwychwstał). Z takich wędrówek zawsze uzbieraliśmy sporo żywności. Zwyczajem prawosławnych jest przynoszenie na cmentarz pożywienia w dniu zmarłych. Korzystaliśmy z tego zwyczaju i wieczorem zbieraliśmy z grobów chleb, jajka i „lepioszki”. Każdy pogrzeb był także okazją do korzystania z przygotowanych posiłków stypowych. Na stypach gromadzili si ę wszyscy mieszkańcy kołchozu. Nieraz jadła było sporo, a nieraz dostało si ę też „lepioszki”.

Wspomniałem już jak nauczyłem się szyć buty z cholewami, ale podstawowym obuwiem zimowym były „pimy” (walonki). Tak ja k wszystko, trzeba było „pimy” wyrabiać własnym sposobem. Przypadek sprawił, że tę umiejętność zdołałem także opanować. Pewien Rosjanin, który wyrabiał „pimy”, był chory na gruźlicę i potrzebował środka leczniczego tj. psiego tłuszczu. Zaproponował mnie i bratu, żeby dostarczyć mu tego tłuszczu. Pod osłoną nocy złapaliśmy psa i po prostu udusiliśmy go. Wyjęliśmy tłuszcz, a zwłoki zakopaliśmy. Właściciel był przekonany, że pies padł łupem wilków. Za dostarczony tłuszcz dostaliśmy używane „pimy”. Była to bardzo przydatna zdobycz, szczególnie w okresie zimowym. Przy tej okazji miałem możność nauczyć się wyrabiać owe „pimy”. Rozkładało si ę na stole wełnę i rozdrabniało się ją za pomocą drewnianego wałka. Następnie układano ją na drewnianych kopytach odpowiednimi warstwami i polewało gorącą wodą. Wełna filcowała się i dokładnie przylegała do kopyta. Uformowane „pimy” wkładało si ę do gorącego pieca w celu dokładnego sfilcowania, następnie opalało się wełniane końcówki i „pimy” były gotowe.

Okres lata syberyjskiego to okres życiodajny. W lasach pojawiły się grzyby i jagody – „kościeniga” (w smaku przypominaące nasze porzeczki),
a na polach poziomki. W wolnym czasie, gdy nie pracowałem w polu, wyruszałem na zbiór runa leśnego. Zresztą to był mój obowiązek, bo starsze rodzeństwo musiało pracować w polu. Podczas leśnych wędrówek pragnienie gasiłem sokiem brzozowym. Nacinałem nożem korę i ssałem sok bezpośrednio z drze-wa. Uzbierane grzyby i jagody były podstawowym środkiem spożywczym w lecie. Odczuwało się systematyczny brak soli, bo nie było jej gdzie kupić. Od czasu do czasu organizowało się wyprawę nad tzw. słone jezioro, odległe o 16 km od naszego kołchozu. Jeżeli była pogoda, to na brzegu jeziora można było uzbierać trochę soli zmieszanej z piaskiem, a jeżeli pogody nie było, to brało się po prostu słoną wodę i transportowało w bańkach, często na własnych plecach. Innym moim zajęciem była produkcja węgla drzewnego. Trzeba było w lesie przygotować trochę pni brzozowych, wózkiem przewieźć do kołchozu, ustawić stożkowo i podpalić. Gdy drzewo dobrze się rozpaliło, trzeba było ob-sypać je ziemią, żeby ograniczyć dostęp tlenu. W ten sposób tlące się drewno bez dostępu powietrza zmieniało się w węgiel. Przy tej okazji z klocków ściągało się białą korę, z której wyrabiano „ żwaczkę” (guma do żucia – czarna jak węgiel). Korę z odrobiną masła topiło się w garnku. Otrzymana substancja była doskonałym środkiem czyszczącym zęby. Przez jakiś czas byłem niańką 4-letniego chłopca, porażonego chorobą kończyn dolnych. Mama chłopca, Radionowa, była listonoszką i musiała codziennie chodzić na pocztę do odległej o 8 km Kładbinki, w związku z tym nie miała z kim zostawiać chłopca. Za opiekę dostawałem wyżywienie i trochę ziemniaków do domu. Wieczorami w wolnych chwilach uczyłem się u „Babuszki Wasiuni” prząść wełnę i bawełnę na wrzecionie i na nożnym kołowrotku. Nauczyłem się też z wyrobionych nici robić na drutach skarpety.

Udręką mojej Rodziny było to, że często wzywano Matkę do NKWD w Presnowce, aby podpisała obywatelstwo białoruskie. Po każdej odmowie straszono, że jako „bieżeńcy” zginiemy z głodu i chłodu, bo do Polski nigdy nie wrócimy. Po takich rozmowach zawsze była załamana psychicznie, ale pocieszało ją to, że nie ulegała naleganiom władz. Kiedyś pretekstem do aresztowania 17-letniej siostry był list, który napisała do koleżanki w Karagandzie. NKWD dopatrzyło się w tym liście jakichś zwrotów, które wydały im si ę podejrzane. Przesłuchiwali ją w Presnowce kilka dni, żeby się przyznała do tego, że list zawierał antysowieckie fragmenty. Dzięki interwencji i prośbie Matki siostrę wypuszczono.

Wspominałem na wstępie, że nasza kołchozowa „Polonia syberyjska” liczyła początkowo ponad 30 osób i składała si ę z siedmiu rodzin: Kozakowych

– 3 osoby, Majowych – 4 osoby, Nowakowskich – 5 osób, Tubilewiczów – 4 osoby, Wutkowów – 5 osób, Kołajdów – 2 osoby i moja czyli Poważyńskich

– 5 osób. Nowakowscy zostali przesiedleni do Karagandy, a pani Kołajda zamarzła na śmierć wędrując za chlebem podczas ostatniej zimy. Jej 12-letni syn został zabrany do „Dietdoma” (dom dziecka). Nie wielka grupa Polaków nie zapomniała języka polskiego, polskich tradycji narodowych i religijnych. W każdą niedzielę i w każde polskie święto Polacy wyruszali do lasu, gdzie po kryjomu odmawiali modlitwy i czytali Mszę świętą. Książeczkę do nabożeństwa miała pani Wutkowa ona też była główną katechetką w naszym posiołku. Oczywiście takie spotkania miały miejsce jedynie w okresie wiosenno-letnim.

Opisałem poprzednio swoją edukację syberyjską, która pozwoliła mi samodzielnie nauczyć się wykonywania wielu prac, co w normalnym życiu nie mogło się zdarzyć. Zmuszały mnie do tego warunki. Musiałem być samodzielny i w jakiś sposób pomóc rodzinie w dostarczaniu żywności. Biorąc pod uwagę wiek, potrafiłem nieraz ponad siły wykonywać bardzo ciężką pracę. Wiek 12-14 lat, bo w tych latach najwięcej pracowałem, zapisał się w mojej pamięci, jako wiek dorosłego mężczyzny. Opisane prace wykonywałem okresowo, ale zawsze z myślą, żeby nie zginąć śmiercią głodową. Podstawową pracą, którą wykonywałem przez okres dwóch lat, oczywiście w porze wiosen-no-letniej, było pasterstwo. Byłem po prostu typowym syberyjskim pastuchem z polskim rodowodem.

Początkowo zajmowałem się wypasaniem gęsi i świń, będących własnością kołchoźników. Każdy kołchoźnik dostarczał za to żywność w postaci mleka, ziemniaków, czasem troch ę mąki. Stado gęsi składało się z 20 sztuk, a świń – z 15 sztuk. Szczególnie niewdzięczny był wypas świń, które były nie-przyzwyczajone chodzić w stadzie. W ciągu dnia musiałem nabiegać się do tego stopnia, że wieczorem nie mogłem w ogóle si ę ruszać. Wszystko mnie bolało, a stopy piekły, jakby obłożone były gorącym węglem. Ten wypas nie trwał długo – Mama bowiem zawarła słowną umowę z kołchoźnikami, że podejmie-my się letniego wypasu cieląt. Oczywiście wynagrodzenie, ustalono w naturze – ziemniaki, mleko i mąka w odpowiedniej ilości od każdego cielaka. Wypas cieląt rozpoczynał się ze wschodem słońca i trwał tak długo, jak słońce kończyło swoją wędrówkę po niebie. Rano zbierała wszystkie cielaki do stada i wy-prowadzała na pastwisko. Ja z bratem musieliśmy wstawać bardzo wcześnie i zmieniać ją, bowiem szła do pracy w kołchozowym polu. Wszystkie poranki były zimne, a poranna rosa paraliżowała bose nogi. Dochodziłem do siebie dopiero wtedy, gdy słonko ogrzało ziemię.

Bardzo trudno było, szczególnie w początkowym okresie, utrzymać stado w grupie. Cielaki rozbiegały się, więc bez przerwy musiałem je pilnować. Spokojniej już było w środku lata, gdy stado było przyzwyczajone do wspólnego wypasu, wówczas mogłem zapolować na chomiki czy świstaki i nazbierać jakiegoś zielska do sporządzenia zupy. Czasami po kryjomu wykopało się kilka ziemniaków, je żeli rosły w pobliżu i upiekło na ognisku. Zdarzało się też, że w pobliżu pasły się krowy, więc ukradkiem udało mi się do garnuszka udoić trochę mleka. W porze obiadowej Mama przynosiła nam na pastwisko zupę z lebiody lub pokrzywy. I tak całymi dniami wędrowałem z tymi cielakami po polach i stepach Kazachstanu. Po takich wędrówkach nogi miałem pokłute, a często występowały pod stopami bąble, tak, że mogłem jedynie chodzić na piętach. Łydki miałem pocięte rżyskiem zbożowym i ostrą trawą do tego stopnia, że krew leciała strumieniami. Wieczorem po skończonym wypasie Mama za pomocą wywarów z różnych ziół doprowadzała moje nogi do względnie normalnego wyglądu. Pod koniec letniego wypasu stopy były twarde, jakby podszyte skór ą, a na łydkach tworzyła się skorupa, przypominająca narośl lub rdzę.

Na pastwisku każdy dzień był jednakowy. Wtedy, kiedy padał deszcz, nakładałem na głowę worek a cielaki zapędzałem do lasu pod drzewa. Często w pobliżu mojego stada pojawiały się wilki. Żeby ich odstraszyć gwizdałem, krzyczałem i uderzałem drążkiem w blaszany kubek, co odstraszało wilki.

Zdarzył się też przykry wypadek. Otóż pewnego dnia, po przeprowadzeniu stada do kołchozu zabrakło jednego cielaka. Właścicielka cielaka narobiła szumu i powiadomiła „predsiediatiela”, że Palaczonki patierali tielonka. Przez dwa dni i dwie noce cała moja rodzina była zajęta szukaniem cielaka po oko-licznych lasach. Strach ogarnął mnie i brata. Bo gdyby cielaka nie znaleziono, groziła nam kara sowieckiego poprawczaka. W czasie tych poszukiwań, tyle się wypłakałem i tyle się wymodliłem, że wystarczyło tego na kilka lat. Dzięki Bogu po trzech dniach poszukiwań cielak odnalazł się w Kładbince. Po prostu obok stada przejeżdżała „telega” (wóz) do którego zaprzężona była krowa i cielak za tym wozem powędrował. Cała rodzina odetchnęła z ulgą. Nie zapomnieliśmy jeszcze o tym wydarzeniu, a tu nagle pojawiło się drugie, początkowo bardzo radosne. Znaleźliśmy w stogu słomy worek pszenicy, około 30 kg. Widocznie robotnicy, którzy dokonywali wysiewu, „za oszczędzili” go sobie. Brat pobiegł po wiadro, a potem z pełnym pszenicy powracał się do domu. Pech chciał, że spotkał po drodze brygadzistę. No i znowu nieszczęście. Podejrzane-go o kradzież brata zabrano na przesłuchanie do NKWD w Presnpwce Widocznie skuteczne, wprawdzie prawdziwe zresztą było jego tłumaczenie, że pszenica została znaleziona i przekonało ono NKWD zatem brata wypuszczono. Całe szczęście, że to wszystko tak się skończyło. Pan Bóg czuwał nad nami i nas bronił. W okresie, kiedy cielaki nauczyły się paść w stadzie, na pastwisku pozo-stawałem sam. Brata wyznaczono do wożenia śmietany z kołchozowej mleczar-ni do mleczarni w Noworybince. Dwa razy w tygodniu odbywał taką podróż bykami. Od czasu do czasu udawało mu się przynieść do domu nieco śmietany. Woził z sobą nieduży czajnik z wodą,w lesie zatrzymywał się, wylewał wodę z czajnika i nalewał do niego śmietanę. Czajnik chował w lesie, a w drodze powrotnej zabierał i chował w sianie. Był to dobry zastrzyk tłuszczu w rodzinie. Tym razem wszystko mu się szczęśliwie udawało.

Lato na pastwisku przebiegało monotonnie i jednostajnie. Najbardziej we znaki dawała się jesień. Często w przenikliwym zimnie musiałem, zawsze boso, bo obuwia żadnego nie miałem, chodzić po pastwisku. Nieraz Mama owijała mi nogi onucami, a na to nakładała kor ę brzozową i wiązała sznurkiem. Zabieg ten łagodził trochę zmarznięte nogi. Wówczas nie zwracaj ąc uwagi na urąganie kołchoźników przyprowadzałem cielaki do kołchozu. Zdrętwiałe nogi wkładałem do zimniej wody i w nieustającym płaczu czekałem aż ustąpi piekielny ból. Północny Kazachstan zamieszkiwali wówczas przede wszystkim Rosjanie. W naszej okolicy były tylko dwa auły: „Oktiabr” i „Leninsk”, w których mieszkali wyłącznie Kazachowie. W roku 1944 do naszego kołchozu przywieziono z Kaukazu Czeczeńców. Byli dość dobrze ubrani i mieli ze sobą sporo worków mąki kukurydzianej, z której wypiekali placki i gotowali zalewajki. Mieli swój charakterystyczny sposób życia i muzułmańską religię. Każdy Czeczeniec od najmniejszego dziecka do siwiejącego starca podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych posługiwał si ę metalową amforą napełnioną wodą – zamiast papieru toaletowego.

W końcowym moim pobycie na zesłaniu przyszło mi wspólnie z Czeczeńcem o imieniu Kanta prowadzić wypas stada owiec. Charakteryzowało go lenistwo, nie był więc koleżeńskim pastuchem za to jednak był dość odważny. Mieliśmy taką sytuację, gdy nasze stado owiec zaatakowały dwa potężne wilki. Wilki, kiedy wpadały do stada, dusiły owce, podgryzały gardła, a następnie jedną ofiarę ciągnęły do lasu. Strachu najedliśmy się, co niemiara.

Kanta chwycił wówczas jednak uprowadzaną przez wilka owcę za wełnę,a napastnika okładał kijem. Potem długo zastanawiał em się dlaczego, wilk nie rzucił się na Czeczeńca i pozostawił owcę. Po naszej nagonce wilki uciekły do lasu, ale po skończonym wypasie do kołchozu przywieźliśmy sześć uduszonych owiec.

Wspomnę tu jeszcze, że deportowanym Czeczeńcom władze kołchozu od razu nakazały budować ziemianki. Naród ten, koczuj ący w górach i zajmuj ą-cy się wyłącznie wypasem koni i owiec oraz uprawą kukurydzy, nie potrafił budować ziemianek, więc przydzielono im rosyjskich i polskich pracowników , którzy nadzorowali t ę pracę. Do murowania pieców używano cegły wyprodukowanej systemem chałupniczym. W tym celu kopano głęboki dół, aż do wystąpienia pokładu gliny. W dół ten wlewało si ę wodę i powstające w ten sposób błoto mieszano bosymi nogami. Przez pewien czas i ja byłem takim mieszaczem. W dole było nas czterech wyrostków i tak godzinami mieszaliśmy tę glinę aż była na tyle plastyczna, że można ją było wkładać do form, a następ-nie suszyć na słońcu. Ostatnim etapem było wypalanie cegły w piecu chlebowym. W ten sposób zdobyłem jeszcze jeden zawód – wy twórcy cegły.

Sześcioletni okres zesłania, w którym przyszło mi wykonywać różne prace i zawody, zmienił moją psychikę chłopięcą, kształtował charakter, był szkołą przetrwania i przeżycia. Wszystkie upokorzenia, zniewagi, głód i chłód przeżywałem jak dorosły mężczyzna. Dzięki Mamie zachowałem swą narodowość i język ojczysty. Nie utraciłem nigdy wiary w Boga, a nadzieja powrotu do Polski, która towarzyszyła mi przez cały okres zesłania, została spełniona w 1946 r. Tak oto od 1940 do 1946 roku w warunkach bardzo ciężkich, przepracowałem tysiące godzin przy różnych zajęciach, nie otrzymując w zamian ani jednej kopiejki. Jedynym wynagrodzeniem była często miska „zalewajki” lub par ę ziemniaków w łupinach. Prze życie ciężkich lat zesłania, to – jednak przede wszystkim sprawa Opatrzności.

Tam wśród stepów spotkaliśmy wielu przyjaznych ludzi. To Rosjanie sami zniewoleni przez reżim bolszewicki wyciągali do nas pomocną dłoń. Sami, cierpiąc głód i niedostatek, dzielili si ę z nami kawałkiem chleba, nieraz ostatnim, szczyptą ziarna i resztkami kartofli. Moje proszalne wędrówki do rosyjskich ziemianek spotykały się z dobrocią i do dzisiaj wspominam kawałki czarnego razowca, którym mnie obdarowywano. Dobroduszność „Babuszki Wasiu-ni”’ zachowałem w pamięci. Pamiętam serdeczność Grafiny Woronowej, u której mieszkaliśmy, dobroć rodziny Bykowów, Radionowów, Gopcowych i Czebatariowych. Wspominam je ze wzruszeniem i wdzięcznością. A gdy opuszczaliśmy „gościnną ziemię radziecką”, cała ludność kołchozu, w którym pracowaliśmy odprowadzała nas daleko poza rogatki osady. Żegnano nas ze łzami w oczach, życząc szczęśliwej drogi. Dzięki im za to, a Tobie Matko Boska dzięki, żeś Nas zachowała przy życiu i doprowadziła na Ojczyzny łono!

***

Tutaj muszę oddać szczególny hołd mojej Mamie, która prze żyła w Petersburgu rewolucję 1905 i 1917 roku, wojnę domową w Rosji 1918 roku oraz zesłanie na Sybir. Tymi zesłańczymi zapiskami podziękować Jej chcę za to, że szczególnie na zesłaniu potrafiła uratować czworo dzieci przed głodem i chłodem, zachować wiarę w Boga i przywiązanie do polskości, zachowując w domu język polski. Jej żelazna konsekwencja w wychowaniu dzieci w duchu polskości i pobożności, pozwoliła przezwyciężyć głód, chłód, upokorzenie i poniewierkę, a często znieważenie i poniżenie.

Dziś z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że przetrwanie tego zesłania zawdzięczamy drewnianemu krzyżykowi, wyrzuconemu ze szkoły przez bolszewików w 1939 roku, który Mama znalazła na śmietniku i 13 kwietnia 1940 roku zabrała ze sobą na zesłanie. Pomimo różnych przeszkód i trudności krzyż ten powrócił z nami do Polski i jest przechowywany w domu, jako relikwia naszej rodziny. Ten zniewolony krzyż dla nas był ostoją, wsparciem, nadzieją i przetrwaniem na wygnaniu.

Źródło: Zesłaniec  nr 58 z 2014 r.