Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

wtorek, 7 grudnia 2021

Relacja z podróży do Kazachstanu w 1992 roku-Barbara Janczura

                              
                                            Śladami pamięci.

Relacja z podróży do Kazachstanu w 1992 roku.

Mając świadomość, że pytania o tamten czas sprawiają przykrość moim Bliskim, unikałam pytań. A czas upływał. Temat zesłań i deportacji był tematem tabu.

Z roku na rok rosła we mnie myśl, by wyjechać do Kazachstanu i na własne oczy zobaczyć miejsce zesłania i pochówku babci i wujka. Z każdym upływającym miesiącem, coraz silniej odczuwałam potrzebę wyjazdu, by odnaleźć groby, skłonić głowę i oddać cześć w imieniu rodziny.

Nie była to jednak prosta sprawa, a do zrealizowania wyjazdu daleka droga. Mimo to rozpoczęłam intensywne poszukiwania adresów i zaczęłam pisać do Moskwy z prośbą o pozwolenie na wyjazd. Pierwszą przeszkodą, jaką napotkałam, to była trudność w uzyskaniu wizy, ponieważ podstawą było posiadanie zaproszenia. Napisałam kilka listów do kołchozu, do którego zesłani byli moi bliscy i przez Naczelnika Kołchozu dotarłam do rodziny, która została w Kazachstanie. Mając

w garści zaproszenie, przesłałam kilka pism do Ambasady w Moskwie. Opisując cel podróży, napisałam, iż jestem córką i wnuczką zesłańców, proszę o wizę dla siebie i najbliższych. Mijały miesiące, a moje pisma pozostawały bez odpowiedzi.

Aż w końcu z Moskwy przyszło pismo, iż mamy zgłosić się w Konsulacie w Krakowie. Szok… niedowierzanie… i płacz słychać było w naszym domu. Wreszcie spełniło się nasze marzenie, dostaniemy tak bardzo upragnione pozwolenie na wyjazd.

Niestety okazało się, że z uwagi na stan zdrowia, ani Mamusia, ani Wujek nie mogą brać udziału w tej wyprawie. Pojedziemy we trzy — ja i obie Ciocie-Teresa i Stefa.

Na rezerwację biletów lotniczych nie było już czasu — na wizie widniał jasno określony termin wyjazdu i powrotu, wobec tego zdecydowałyśmy się na podróż koleją, która trwała ponad pięć dni. Jechałyśmy pociągiem do Lwowa, następnie do Moskwy, później do Aktjubińska, a następnie rozklekotanym samochodem do kołchozu. Podróż była długa i męcząca, a wspomnień z podróży całe mnóstwo.

Nasze wizy „szokowały” celników, a to, dlatego, że każda opatrzona była naszym zdjęciem, a celnicy nie wiedzieli, co z tym fantem począć. Ni to „dygnitarze”, ni to, co…

Ponieważ w pociągu relacji Przemyśl- Lwów było bardzo ciasno, pasażerowie poszturchiwali się wzajemnie, a ja, co chwilkę mówiłam, przepraszam. Wówczas jeden z pasażerów odezwał się w ten sposób:

„…u was Polaczki wsio tolko izwienitie i izwienite, a u nas gawariajet izwinitie tolko jak mocno się komuś na nogę nadepnie…” i roześmiał się szczerze i głośno.

W pociągu do Aktjubińska czekało nas wiele miłych niespodzianek. Konduktorami byli Kazachowie, którzy jak tylko zorientowali się, że jesteśmy z Polski, co chwilkę oferowali nam kipiatok (wrzątek), a gdy poczęstowałyśmy ich naszą kawą i czekoladą, nie mogłyśmy się od nich odpędzić.

Okna w pociągu były nieotwierane, a pociąg zatrzymywał się tylko na dużych stacjach. Najpierw wychodził konduktor, przecierając barierki schodków, a dopiero później z pociągu wysiadali pasażerowie. Charakterystycznym widokiem były babuszki z przenośną garkuchnią, które podczas postoju pociągu oferowały gorące pierożki z kapustą i ziemniakami, kwas chlebowy, pajdy ze smalcem i ze skwarkami, a także owoce.

Zaskoczeniem był dla nas dworzec centralny w Moskwie. Za toaletę służyła dziura w podłodze, osłonięta podciętymi od dołu i ruchomymi- jak w westernach- drzwiami.

Podczas naszego pobytu w kołchozie okazało się, że żyje tam jeszcze kilka osób — dawnych zesłańców, którzy pamiętali naszą mamusię, wujków, obydwie ciocie i babcię.

Kazachowie także okazali się serdecznymi ludźmi-ciekawi nas i naszego życia w Polsce. Przychodzili, rozmawiali, wspominali dawne czasy. Ciężko było im wymówić moje imię, nie wychodziła im wymowa ani Basia, ani Barbara, więc ochrzczono mnie Georginią.

Jechałyśmy po to, by odnaleźć groby, ale po nich nie było ani śladu. Jedynie przed oczami cioteczek, jak przez mgłę majaczyło miejsce, w którym najprawdopodobniej są pochowani. Zamówienie mszy, a także zapalenie zniczy także okazało się nieosiągalne. Do najbliższego kościoła trzeba było jechać całą dobę, a i zniczy nie można było nigdzie kupić.

Step, który zastałyśmy to nie ten sam step z opowiadań. Nie było już takiej bujnej trawy. Rosła bardzo niska pszenica z pięknymi, dużymi kłosami, której nikt nie kwapił się skosić i zebrać.

Po domach, dawnych lepiankach nie było ani śladu, jedynie jeden dom był podobny do tego z czasu wojny. Domy wszystkie jednakowe, pomalowane na niebiesko. Wchodziło się do sieni, później do kuchni i dalej z pokoju do pokoju. Nieotwierane okienka tak jak w okresie wojennym, sprawiały, że w domu panował specyficzny zaduch -,bo ile świeżego powietrza wejdzie przez otwarte drzwi, gdy na zewnątrz temperatura wynosiła plus 40 stopni. Zaduch sprawiał, że wszystko, co było do jedzenia- chleb, wędliny, owoce przesiąkało tym zapachem i sprawiało, że nie mogłam nic jeść. I tak przez prawie dwa tygodnie naszego tam pobytu, moim jedynym posiłkiem były owoce, które zdołałam „przechwycić” przed wniesieniem do domu i nasza polska kawa, którą przywiozłyśmy ze sobą, a która ze względu na miękką wodę nie zaparzała się i smakowała tak jakby była drugi lub trzeci raz zaparzana. To „przymusowe odchudzanie” sprawiło, że po powrocie do Polski wyglądałam jak przysłowiowe „siódme dziecko stróża”.

Wyposażenie domów wprawiło nas w osłupienie. Nasze polskie dywany, meble i szkło krośnieńskie, nieosiągalne u nas w tych czasach. A w przydomowych ogródkach rosły kwiaty — nasze dalie, drzewa owocowe i krzewy.

Klimat w Kazachstanie jest kontynentalny, w lecie temperatura sięga do plus czterdziestu stopni, a w zimie minus czterdzieści. Upał obezwładniał, a sandałki na bosych stopach paliły od nagrzanego piasku tak, jakbym stąpała po rozżarzonych ogniach. Był przecież sierpień i plus 40 stopni. A co ciekawe miejscowi ludzie ubrani byli tak, jak my ubieramy się późną jesienią. Dla nas ten skwar był nie do wytrzymania, oni, przywykli do tych temperatur, nie odczuwali tej ciepłoty.

Lejący się z nieba żar sprawiał, że chciało się nieustannie polewać wodą lub kąpać. Ale kąpiel była tylko raz w tygodniu w tzw. bani. Ta, do której zostałyśmy zaproszone, stała koło domu, na podwórku, w stepie. Zbudowana była z drewnianych bali układanych na zrąb, z kominem na dachu. Na ogniu grzany jest duży kocioł wody. Do bani wchodzą wszyscy — starzy, młodzi i dzieci. Myją się, okładając się przy tym świeżo zerwanymi witkami brzozowymi. Nie potrafiłyśmy się przemóc i przekonać do takiej wspólnej kąpieli, mimo iż podobno po wizycie w bani wszyscy czują się jak nowo narodzeni.

Toaleta była za domem i była dokładnym odzwierciedleniem tej, którą spotkałyśmy na dworcu centralnym w Moskwie.

Narodową cechą Kazachów jest wszechobecna gościnność, która rozwinęła się dzięki trudom i surowym warunkom, w jakim przyszło im żyć. Kazachowie to naród koczowniczo-pasterski. Przemierzając olbrzymie odległości, bez gościnności ludzi w napotkanych osadach, nie mogliby sobie poradzić ani też przetrwać. Stąd wynika ich życzliwość, serdeczność, gościnność i bezinteresowna pomoc.

Z ciekawością przyglądałam się odwiedzającym nas Kazachom, ich ubiorom, sposobom poruszania się i mówienia, dlatego też, gdy otrzymałam od nich zaproszenie na obiad, z przyjemnością i z nieukrywaną ciekawością przyjęłam je.

Oj… gdybym wcześniej wiedziała, jaką to ulubioną i najbardziej luksusową potrawą, przygotowywaną tylko z okazji ważnych świąt i spotkań, podejmują gości w celu ich uhonorowania, nigdy nie przyjęłabym zaproszenia.

Syn naszych gospodarzy widząc, że i tak mam problemy z posiłkami, które przygotowują, opowiedział mi o sposobie podawania herbaty i o „delikatesach dla śmiałków”, czyli duszonym łbie baranim, którym Kazachowie podejmują gości.

Beszbarmak, czyli duszony łeb barani, to najbardziej cenione danie w Azji Środkowej i oznacza „pięć palców”. Nazwa, beszbarmak pochodzi z tradycji spożywania dania gołymi rękami, bez użycia sztućców.

W ogródku rozpalane jest ognisko, a gospodarz z dokładnością nadziewa łeb na kij — opowiadał syn naszego gospodarza. Przed wrzuceniem do garnka trzeba wypalić całą sierść, brud i krew pozostałą z uboju. Robi się to powoli, obracając łeb nad ogniskiem i obskrobując zwęgloną sierść nożem. Smród jest niesamowity, a wszystkie ubrania przesiąknięte nim nadają się tylko do wyrzucenia. Po godzinie mozolnej pracy łeb trzeba opłukać, włożyć do garnka z wodą i gotować przez dwie, trzy godziny — w zależności od wielkości łba i od wieku zwierzęcia. Po określonym czasie łeb wyciągany jest z wrzątku i układany na stole. I tu zaczyna się kolejny rytuał oporządzenia — gospodarz dzieli go na części pierwsze i układa na półmisku wypełnionym kluskami oraz pozostałym gotowanym mięsem i sosem. Następnie nacina ścięgna, rozrywa żuchwę na dwie części, ściąga skórę z czaszki, wycina uszy i język, a na końcu wydłubuje oczy. Na koniec dzieli mięso na kawałki wielkości kęsa i zaczyna się biesiada.

Honorowi goście, oprócz świeżo przygotowanych klusek zwanych żuknom oraz mięsa polanego sosem, dodatkowo dostają po części podniebienia i sczerniałe, owłosione wewnątrz ucho, ociekające mieszaniną łoju, stopionego mózgu i krwi, śmierdzące spaloną sierścią.

Picie herbaty jest także całym rytuałem, a Kazachowie, chcąc uhonorować gościa, nalewają niewielką ilość herbaty i dolewają ją zaraz po wypiciu.

Nie wolno było odmówić przyjęcia tego szczodrego daru.

I chociaż byłam bardzo ciekawa tych tradycji, nie wyobrażałam sobie siebie żującą ucho barana lub pijącą tak podaną herbatę. Nie chcąc się dobrowolnie skazywać na tego typu „męczarnie”, w ostatniej chwili razem z ciociami zrezygnowałyśmy z zaproszenia i dzięki znajomym udało się nam, czym prędzej opuścić kołchoz.

Jechałyśmy z przesiadkami starym pociągiem, zmęczone, ale równocześnie szczęśliwe, że udało się nam uciec przed spotkaniem, które mogło się, dla nas źle skończyć.

W Moskwie czekała nas niemiła niespodzianka. Okazało się, że na pociąg relacji Moskwa-Praga przez Lwów nie ma już miejscówek, wobec tego przyszło nam spędzić noc na krzesełkach w poczekalni dworcowej. Siedziałyśmy obok wysokich rangą wojskowych i innych pasażerów. Rano obudził nas hałas i pokrzykiwania, wobec tego złapałam paszporty i pobiegłam do kasy po bilety, ale kolejka do niej przerosła moje wyobrażenie. Ponad 150 osób, a biletów raptem dwadzieścia, które szybko sprzedano i z hukiem, przed nosami podróżnych zatrzaśnięto okienko kasowe. Ludzie odchodzili z kwitkiem, lokując się z powrotem na krzesełkach.

Nie chciałam odpuścić i podeszłam do okienka kasowego, zapukałam i po rosyjsku powiedziałam, że jestem z Polski, wracam z Kazachstanu …, kończą się nam wizy i musimy wrócić do kraju, ale moje prośby nie skruszyły serca kasjerki — była nieugięta. Jedynie młody człowiek, cywil przysłuchujący się potoku moich słów zapytał:

— Skąd jesteś?

— Z Polski — odpowiedziałam.

— A konkretnie?

— Lubaczów, województwo przemyskie.

— Po co jeździłaś do Kazachstanu? — zapytał.

— Z potrzeby serca — na groby babci i wujka.

Wówczas kazał mi stanąć obok, wziął nasze paszporty, zapukał w kasowe okienko i bardzo szybko i głośno rozmawiał z kasjerką. Nic nie rozumiałam z potoku tych słów, ponieważ nie był to czysty język rosyjski. Po 20 minutach tej żarliwej i głośnej wymiany zdań wręczył mi paszporty i trzy bilety do Lwowa, a następnie odprowadził nas na peron, pomógł wsiąść i rozlokować się w przedziale.

Nie wiem, kim był i jak się nazywał, ale podczas rozmowy okazało się, że studiował w Polsce i pozostawił w niej swoją sympatię.

Utrudzone drogą i nieprzespaną nocą, brudne, ale jednocześnie szczęśliwe, że siedzimy już w pociągu i nie musimy kolejnej nocy spędzać na dworcu, z przyjemnością położyłyśmy głowy na kuszetkowym posłaniu i zapadłyśmy w twardy sen. I gdyby nie konduktor, który przed Lwowem przyszedł nas obudzić, pewnie zajechałybyśmy aż do Pragi. Byłyśmy mu wdzięczne za takt, za gorącą herbatę, którą podał nam przed wyjściem z pociągu.

Planując tę podróż, chciałam spełnić potrzebę serca. Byłam — zobaczyłam i mimo możliwości więcej nie chciałam już jechać.

Zawsze z dumą powtarzam, iż w moich żyłach płynie sybiracka krew i z dumą stoję na straży pamięci Bliskich memu sercu ludzi — Sybiraków, którym Kazachstan zabrał mamę i brata, dzieciństwo, młodość i zdrowie.