Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

piątek, 10 grudnia 2021

W tajgach Sybiru i na stepach Ukrainy - Roman Wojtyło cz.2.



  ♦W tajgach Sybiru i na stepach Ukrainy - Roman Wojtyło cz.2.♦

W warunkach wojny zapotrzebowanie na różne surowce było ogromne. Zalecono, by kto może (starcy, dzieci) zbierał to, co do zbierania się nadawało, między innymi korę z młodych wierzb, kminek, skórki z drobnych zwierząt futerkowych żyjących dziko w lesie. Dotyczyło to w szczególności burunduków – zwierzątek o wielkości świnki morskiej. Były to gryzonie o popielatym ubarwieniu. Na grzbiecie każdego (samca i samiczki) przebiegało podłużnie pięć czarnych pasków. Futerka tych zwierząt były sprzedawane do Ameryki i innych krajów. Były bardzo drogie i futro z tych skórek stanowiło majątek. Gryzonie te nie liniały na wiosnę, można więc było na nie „polować” przez cały rok. Zajmowały się tym przeważnie dzieci. Kilkoro z kijami w ręku obstawiało leżące w lesie drzewo, jedno czekało, aż po pniu zaczną biegać burunduki. A zaczynały biegać, gdy ktoś zaczynał świstać tak jak czynią to zwierzęta, szczególnie w okresie rui. Myśliwi z kijami rzucali się do ataku i jak dobrze szło, kilka sztuk zostawało zabitych. Działanie to powtarzano wielokrotnie. W ciągu dnia zdarzało się zdobyć kilkanaście i więcej sztuk. Ściąganie skórek mogło być wykonywane tylko przez specjalistów. Natomiast pozyskiwanie kory z młodych wierzb wynikało stąd, że kora niezbędna była przy wyprawianiu wszelkiego rodzaju skór zwierzęcych. Korę ściągało się z drzew rosnących czyli żywych. Drzewo po takiej operacji usychało, lecz cel uświęca środki... Dzieci zbierały także kminek. Duża ilość tych roślin rosła przy polnych drogach. Za wszystkie tego rodzaju zdobycze w punkcie skupu można było otrzymać pieniądze, proch strzelniczy lub garnki żeliwne do gotowania czy kamienne na wodę lub mleko.

W połowie czerwca rozpoczęła się bardzo ważna akcja – sianokosy. Wy-żywienie koni wymagało zgromadzenia na zimę ogromnej ilości siana. Koszono je na leśnych polanach, na których nie uprawiano zbóż. Siano kosili wszyscy, którzy umieli kosić kosą – mężczyźni, kobiety i dorastająca młodzież. Skoszone trawy należało przewracać, 



aby szybko schły i układać w stogi na polanie. Najpierw siano grabiono grabiami, układano w kopki, aby je dokładnie wysuszyć. Później gromadzono w stogach. Do stogów siano dowożono za pomocą „wołokuszy”. Wołokusza jak z samej nazwy wynika jest to coś, co włóczone jest po ziemi. Są to dwa drzewka brzozy o średnicy w dłuższym końcu 10 do 12 centy-metrów. Układa się je równolegle do siebie w odstępie 1,3 m. Do tych brzózek przywiązuje się w odległości 2,8 do 3 m poprzeczkę grubości około 10 cm. Do tej poprzeczki mocuje się cieńsze i krótsze brzózki. Konia (albo woła) zaprzęga się między dwa dyszle utworzone przez grubsze brzozy. Takim zaprzęgiem kierował „jeździec” (posadzony na koniu 10-letni chłopiec). Podjeżdżał on pod kopkę siana, pracownicy przewracali kopkę na ciągnące się gałęzie brzozy, przywiązywali siano sznurem i można było wlec kopkę pod stóg. Przy stogu odwiązywano sznur, siano przytrzymywano widłami, koń ruszał i siano pozostawało przy stogu. Robotnicy widłami podawali na stóg przywleczone siano. Do budowy stogu potrzeba było od 50 do 80 transportów wołokuszy. Zgromadzone w stogach siano dowożono do obór i koniuszni – w zimie robiono to saniami. Taki sposób magazynowania siana był dobry, gdy kołchoz posiadał dwa spychacze o mocy 100 koni mechanicznych „Staliniec”. Te spychacze torowały w śniegu drogę do stogów. Konne zaprzęgi mogły wtedy swobodnie dojechać po siano. Tragedia kołchozu polegała na tym, że gdy trwała wojna, części zamiennych do spychaczy nie można było otrzymać. Siano w stogach leżało, spycha-cze stały, a gruba warstwa śniegu 1,5-2 m nie pozwalała dojechać do stogów. Próbowano przebić się do stogów końmi zarodowymi. Do sań zaprzęgnięto klacz i ogiera i pojechano do stogów. Do kilku udało się dojechać, lecz tam, gdzie śnieg zalegał w zaspach, nie było mowy o przebiciu się. W połowie zimy siana zabrakło. Połowa koni z 80 sztuk padła i została zjedzona przez kołchoźników. Inaczej wyglądała sprawa wyżywienia krów, które należały do osób prywatnych. Każdy z posiadaczy kosił siano na małych polankach, układał w kop-ki, a wieczorami nosił do magazynku przydomowego. Paszy więc wystarczało na całą zimę. W połowie lata dojrzewały już w tajdze orzechy cedrowe.7 Wspólnie z innymi chłopcami wybieraliśmy się kilkakrotnie po orzechy. Cedry rosły na terenach podmokłych i mocno porośniętych mchami. Jak się po mchach chodziło, to nogi grzęzły do połowy łydki. Orzech cedrowy to szyszka o wielkości dwóch pięści. Łuski szyszki są bardzo duże. Pod każdą łuską znajduje się orzeszek wielkości małego orzeszka laskowego. Całość oblana jest żywicą, tak że wyjęcie orzeszków jest bardzo trudne. Łuski otwierają się jednak, gdy włożymy szyszki do ogniska lub przechowujemy szyszkę w cieple aż do zimy. Szyszki cedrowe rosną na drzewie tylko na samym czubku i na gałęziach ostatniego piętra gałęzi. Na jednej końcówce gałęzi wyrasta 3-5 szyszek. Przy zrywaniu szyszek łamało się gałęzie i zrzucało na dół. Jest to niszczycielski sposób pozyskiwania szyszek, bo w następnych latach na tych drzewach szyszki nie urosną. Wojna toczyła się nadal, z frontu przychodziły coraz częściej powiadomienia o śmierci powołanych do wojska. Co kilka dni na wsi rozlegały się szloch i narzekania żon, dzieci, sąsiadów poległych na froncie. Wracali także z wojny ran-ni i kalecy. Wujek Nataszy – naszej gospodyni też wrócił okaleczony. Prawą rękę miał przestrzeloną w nadgarstku, krzywo zrośniętą i nie mógł się nią swobodnie posługiwać. Przed wojną był, jak większość tubylców, wytrawnym myśliwym. Miał sztucer na kule, który podczas jego nieobecności wisiał na kilimku przybitym nad jego łóżkiem. Po powrocie z wojny „dziadzia Wania” pieścił swoją ukochaną strzelbę i dążył z całych sił, by mimo kalectwa móc jej używać.

Nadeszła wreszcie pora żniw. Posiane w jesieni żyto, pszenica, owies i jęczmień dojrzewały w oczach. Zboża, z uwagi na lichą uprawę ziemi i brak na-wozów, urosły mizernie. Przed wojną koszenie zbóż odbywało się przy użyciu prymitywnych kombajnów i kos. Teraz w kołchozie na 10 kombajnów udało się uruchomić tylko jeden. Do pozostałych brak było części. Ten jeden kombajn kosił powoli i często się psuł. Zaszła więc konieczność powrotu do starych narzędzi żniwnych – kos, a przede wszystkim sierpów. Praca żniwiarzy była bardzo ciężka, wykonywały ją kobiety i dorastająca młodzież. Należało się bardzo spieszyć, gdyż jesień zbliżała się milowymi krokami, był to przecież Sybir. Młócenie zboża wykonywano maszynami do młocki napędzanymi lokomotywami. Zboże gromadzono w magazynach („ambarach”), by w zimie, gdy bagna zamarzną , dostarczyć je saniami do Abanu. Zabieranie zboża w kieszeniach do domu było kategorycznie zakazane, a kary za taką kradzież były bardzo surowe. Przekonał się o tym mój ojciec i Szymański w czasie siewów. Inaczej postępowano przy gromadzeniu na zimę siana i słomy. Zwożono je wozami przy pierw-szych przymrozkach w pobliże kołchozu i gromadzono w stogach. Była więc szansa, że przetrwają do wiosny. Tam, gdzie zboża koszono kombajnem, na na-wrotach powstawały nieskoszone kępy. Wraz z matką chodziliśmy wieczorami na pole, zbieraliśmy kłosy, „wycierali” zboże (żyto i pszenicę), przynosiliśmy do domu i chowaliśmy naiwnie w pierzynie między wsypem a poszwą. Zgromadziliśmy w ten sposób około 15 kg ziarna licząc, że w zimie uda się je rozdrobnić w stępie na kasze. Stało się jednak inaczej, bo ktoś powiadomił władze o tym, że zbieramy kłosy. Pewnego dnia już po zmierzchu zajechała pod nasz dom bryczka z przewodniczącym kołchozu Burinem, szefem NKWD i dwoma milicjantami. Rozpoczęła się rewizja. Bardzo szybko sięgnięto po pierzynę, rozpruto poszwę nożem i wysypano zboże na podłogę. Milicjanci zebrali zboże, re-wizję zakończono. Na rodziców padł blady strach. Liczyli się z możliwością „dalszego” zesłania. Jednak Bóg czuwa nad biedakami. Matkę wezwano na posterunek i udzielono nagany z ostrzeżeniem, podobnie jak wcześniej ojcu. Okazuje się, że oprawcy też czasem myślą, gdyż wzięli pod uwagę fakt, że zebrane zboże i tak by uległo zniszczeniu. Udzielona kara miała jednak odstraszyć innych. Po żniwach przyszła pora na wykopki ziemniaków, zbiór kapusty, marchwi i cebuli. Nikt nie odważył się cokolwiek zabierać do domu. Tym, co nie mieli działek przyzagrodowych, przydzielono część zbiorów, przeznaczając je na przetrwanie zimy. Tubylcy mieli pobudowane przy każdej zagrodzie małe chlewiki, gdzie trzymali krowy, świnie i kury, oraz niewielkie stodółki na słomę, siano i drewno opałowe. Mieli też przydzielone działki przyzagrodowe (30 arów), na których uprawiali ziemniaki i warzywa. Zboża na tych działkach siać nie było wolno pod karą więzienia. Ziemniaki, jarzyny i kiszoną kapustę przechowywano w piwnicach usytuowanych pod domami mieszkalnymi. Wejście do piwnicy było od środka budynku.

Gdzieś pod koniec roku spotkała nas bardzo miła niespodzianka, podobnie jak inne polskie rodziny zamieszkałe w Turowie. Amerykańskie towarzystwo pomocy UNRA przysłało dla każdej rodziny po dwie paczki. Jedna paczka zawierała części garderoby, jak marynarki, spodnie, płaszcze i bieliznę. Druga paczka była żywnościowa. Była w niej pytlowana (biała) mąka, konserwy z za-gęszczonym słodkim mlekiem, rybami (tuńczykami), naturalną kawą z mlekiem. Były też pierniki, ciastka suche i kiełbasa salami. Fakt nadejścia paczek rozszedł się lotem błyskawicy. Przychodzili do nas mieszkańcy całej wsi, by zobaczyć, jak wyglądają ubrania robione w fabrykach, ale najbardziej interesował ich smak i wygląd przysłanych darów żywnościowych. Nie można było nikomu
odmówić i niewiele nam z tych darów zostało.
W połowie września 1942 roku zaszedł w Turowie nadzwyczajny wypadek, który na długo utkwił w pamięci mieszkańców. Nikt się nie spodziewał, że do tajgi syberyjskiej przedostaną się zbiegowie z frontu. Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, lecz jak się okazało, było prawdziwe. Pewnego dnia dwaj oficerowie NKWD przyprowadzili na nocleg do naszego domu rannego w nogę zbiega, czyli dezertera. Był to człowiek w średnim wieku, wysoki, dobrze zbudowany. Czarne włosy miał przyprószone siwizną. W momencie pojmania, zraniono go w nogę. Rana nie była groźna, lecz zbieg wyraźnie kulał na lewą nogę. Oficerowie, którzy go konwojowali, obchodzili się z nim w sposób należyty, a nawet przyjazny. Niedługo przed zmrokiem zbieg poprosił konwojentów, by umożliwili mu wyjście „za potrzebą”. Jeden z oficerów wyprowadził go za stajnię, gdyż ubikacji w podwórzu nie było. Cofnął się na szczyt stajni i czekał. W pewnym momencie uznał, że potrzebny czas minął i poszedł za stajenkę. Zbiega nie było. Natychmiast wezwał swojego kolegę, starszego stopniem oficera. Uzgodnili, że jeden ruszy niezwłocznie w pościg, a drugi powiadomił miejscowy posterunek NKWD i naczelnika kołchozu dla zorganizowania obławy. Dezerter uciekł do tajgi, leżącej tuż za ogrodami. Obława składająca się z oficerów NKWDzistów, kobiet, mężczyzn i dzieci ruszyła natychmiast do lasu. Szanse zbiega były minimalne, las przeczesywało kilkadziesiąt osób, a do nocy było jeszcze co najmniej 1,5 godziny. W pewnym momencie ktoś zauważył leżącego człowieka, który rwał trawę i mech i nakrywał się nimi. Złapali uciekiniera, skuli go w kajdanki i prowadzili do wsi, przeklinając bez przerwy. Kopali go i bili kolbami karabinów. Kobiety zaczęły protestować na takie zachowanie, krzyczeć i wygrażać konwojentom. Przestali go bić, przyprowadzili do domu i położyli na pryczy. Musiał tam leżeć do rana. Z nastaniem dnia przyjechała pod dom furmanka, zabrano jeńca i wywieziono do Abanu. Bardzo nieludzkie obchodzenie się ze zbiegiem po jego ucieczce wynikało stąd, że gdyby nie udało się go pojmać, obaj oficerowie byliby bez sądu rozstrzelani. Taki obyczaj panował w całej sowieckiej armii.

Wczesną wiosną wrócił z wojny syn przewodniczącego kołchozu Burina, Aleksiej. Na froncie stracił lewą rękę, był jednak ogólnie zdrowy. Wysoki, przystojny, wzbudzał, szczególnie wśród kobiet zachwyt i podziw. Mianowano go na kołchozowego brygadzistę. Do niego należało kierowanie wszystkich pracowników rano do pracy. Dosiadał zarodowego ogiera i jeździł od zagrody do zagrody wołając, że już czas do pracy. W ciągu dnia wizytował poszczególne brygady i w razie potrzeby pędził do roboty. Wszyscy się go bali bardziej niż Burina – ojca. Jego meldunki o złej pracy powodowały kary dyscyplinarne, a nawet więzienie. Upodobał sobie jedną z nauczycielek zamieszkałych w naszym domu. Przebywał u nas wieczorami, prywatnie był miły i wesoły. Opowiadał o pobycie na froncie i w szpitalu, gdy został ranny. A z frontu w dalszym ciągu nadchodziły powiadomienia o śmierci mieszkańców naszej wsi oraz o odniesionych ranach. Za każ-dym razem wywoływało to płacz krewnych i znajomych.

Jesień to pora siania zbóż zimowych odmian, a w szczególności żyta. W normalnych czasach siewy poprzedzane są orką . Teraz jednak nie było czym orać, a traktory ChTZ na żelaznych kołach sprawne były tylko dwa. Postanowiono wzruszyć ziemię pod zasiewy tylko kultywatorami, co z góry przesądzało o bardzo marnych zbiorach w przyszłe żniwa. W siewach brał również udział mój ojciec, ale nie przyszło mu już do głowy zabieranie ziarna siewnego do domu. Kołchozy syberyjskie były wyposażone w prymitywne narzędzia i sprzęt rolniczy. Na przykład wozy miały koła wykonane z jednego kawałka brzozowe-go drewna, giętego po naparzaniu w gorącej wodzie. Koła nie miały żelaznych obręczy, osie były z drewna. Całe wozy były drewniane i prymitywne, nietrwałe i często ulegały awariom. Nasz przedwojenny sąsiad, Ignacy Skotnicki był z
zawodu kowalem, a jego brat Władysław kołodziejem. Postanowili oni wraz z miejscowym kołodziejem wykonać wóz taki, jakie były w użytku w Polsce. Ignacy wykonał żelazne osie, obręcze kół i inne okucia. Władysław zrobił wraz pomocnikiem drewniane części wozu. Przez kilka miesięcy pracowali nad swoją konstrukcją. Efekt ich pracy był nadzwyczajny. Wóz pomalowany na czarno dziegciem prezentował się znakomicie. Do wozu z jednym dyszlem (tutejsze wozy miały dwa dyszle) zaprzężono konie zarodowe i przeprowadzono próbną jazdę. Tubylcy nie mogli się nadziwić, że coś takiego potrafili zrobić kowal i kołodziej.

Zima nadeszła szybko jak zwykle. W połowie października spadł pierwszy śnieg, który nie stopniał do wiosny. Tak było każdego roku. Śniegu przez całą zimę tylko przybywało. Ojciec powrócił do swego poprzedniego zajęcia, tj. naprawy uprzęży, matka pracowała przy czyszczeniu zboża, ja wróciłem do szkoły, a siostra, mizerna i chorowita, przebywała w domu. Zmieniło się też miejsce naszego zamieszkania. Z nieznanych nam powodów musieliśmy opuścić dom Nataszy i zamieszkać u „Jegorychy”, wdowy, mieszkającej wraz z córką Lenką w domu o dwóch izbach. Dom był urządzony jak większość tutejszych, z piecem piekarskim, kominkiem i pryczami. Znajdował się na przysiółku gdzie nie było studni. Wodę w lecie i zimie dowoził woziwoda. Nasza gospodyni była kobietą w podeszłym wieku, miłą, uczynną i życzliwą. Miała krowę i parę kurek. Mleka po udoju zawsze dawała mojej chorej siostrze. Pewnego dnia dostała list od swojej starszej córki, która mieszkała w mieście Chabarowsk na dalekim wschodzie. Ta pisała w liście, że w mieście panuje niesamowity głód i że przyjedzie niedługo do domu. Przyjechała wkrótce, a matka za-miast się cieszyć, płakała nad nią, bo była spuchnięta z głodu. Sprawdziło się powiedzenie, że „nie ma jak u mamy”.

Zima mijała spokojnie, z frontu nadchodziły lepsze wieści, Armia Czerwona powstrzymała niemieckie wojska i przeszła do ofensywy. Mniej nadchodziło wieści o śmierci bliskich, więcej wracało teraz rannych i chorych. Pod koniec kwietnia 1943 roku „wybuchła” jak co roku syberyjska wiosna. Brzozy, wierzby i czeremcha okryły się wiosennymi liśćmi. Modrzewie okryły się świeżym igliwiem. Nie wspominam tu o drzewach owocowych, one na Syberii nie rosną, z uwagi na niskie temperatury. Rozpoczęły się w kołchozie wiosenne prace polowe. Niespodziewanie NKWD podało do wiadomości, że w Sielcach nad Oką generał Zygmunt Berling wraz z Wandą Wasilewską przystąpili do tworzenia Armii Polskiej. Ci, którzy byli zdolni do wojska, a nie poszli do Armii Andersa, dostali powołanie do armii. Mowa, że byli to tylko ochotnicy, jest ordynarnym kłamstwem. Prawie wszyscy posiadali rodziny, żony i dzieci. Nikt nie chciał w tych trudnych czasach opuścić najbliższych, ale każdy już wie, ja-kie kary groziły opornym. Z naszego kołchozu do wojska powołano: Ignaca Skotnickiego, Henryka Skotnickiego, Adolfa Skotnickiego, Stanisława Fijałkowskiego i jego syna Franciszka. Z kołchozu Słapce poszedł Jan Kudła,a z kołchozu Puszkino – Wojciech Zielonka i Michał Więckiewicz. Mojego ojca do wojska nie powołano, gdyż w 1920 roku w wojnie z bolszewikami został ranny pod Wapniarką (już po bitwie warszawskiej) i od tej pory miał słaby wzrok. „Sławna” bitwa pod Lenino (12-13 października 1943 r.) przyniosła i nam satysfakcję. Nasz sąsiad z Seńkowa, Adolf Skotnicki, mimo że potrójnie ranny, nie opuścił stanowiska bojowego, za co został odznaczony pośmiertnie Orderem Bohatera ZSRR ze złotą gwiazdą. O tym wyczynie pisała cała prasa radziecka. Pod Lenino zginęli też bracia Adolfa Skotnickiego – Ignacy i Henryk oraz Fijałkowscy – Stanisław (ojciec) i Franciszek. Nie wiodło się rodzinie Skotnickich, bo mniej więcej w tym samym czasie zmarła żona Ignacego Zofia. Pozostało, bez opieki dorosłych, troje dzieci – Wisia, Władzia i Zygmunt.

Zimą na przełomie 1943 i 1944 roku zaszło w kołchozie nieznane Pola-kom zdarzenie. Jak wcześniej pisałem, stogi siana i słomy stawiano blisko wsi, co ułatwiało karmienie koni. Zresztą tych, uchronionych od śmierci głodowej, było niewiele. Pewnego dnia posiadacze krów wypuścili je jak zwykle na pole. Dwanaście krów oraz jednoroczna jałówka zgromadziły się przy jednym stogu, wydzierając z niego przygarstki siana. W pewnym momencie blisko stogów ukazała się wataha 11 wilków. Próbowały zaatakować krowy, lecz te widocznie już przeżyły takie ataki. Ustawiły się w kręgu rogami na zewnątrz, jałówka schroniła się wewnątrz kręgu. Była tam względnie bezpieczna. Nie wytrzymała jednak nerwowo i przerwawszy krąg wybiegła na zewnątrz. Natychmiast jeden z wilków chwycił ją za ogon. Jałówka zaczęła się obracać w kółko, chcąc po-zbyć się wilka, lecz ten wiedział co robi. Gdy zwierzę wykonało kilka obrotów, wilk szarpnął ją w drugą stronę i jałówka upadła. Wilki błyskawicznie rzuciły się na nią . Dwa chwyciły za gardło, pozostałe za nogi i grzbiet. Szanse zwierzęcia na wyrwanie się wilkom zmalały do zera. We wsi wszyscy mężczyźni, którzy mieli broń i amunicję (tej często brakowało), pobiegli do stogu. Było już jednak za późno, zwierzę nie żyło i już nie miało wnętrzności. Jednego wilka zastrzelono. Jałówkę przywieziono do wsi. Mięso podzielono „sprawiedliwie”,
to znaczy najpierw „naczalstwo”, potem reszta.

I wreszcie przyszedł ten upragniony, wymarzony dzień 20 sierpnia 1944 roku. Wracamy z Sybiru! Front już dotarł na teren Polski. Niemcy stawiali jesz-cze opór, ale ogólna ocena była taka, że klęska ich nie minie, tym bardziej, że został utworzony drugi front. Na Niemców nacierali teraz nie tylko Rosjanie, ale Amerykanie, Anglicy, Kanadyjczycy, Francuzi, Polacy i inne pomniejsze państwa. Wojsko polskie to II Korpus generała Andersa, Dywizja Pancerna generała Maczka, Lotnictwo i Marynarka. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tereny skąd nas wywieziono na Sybir zostaną włączone do ZSSR. Byliśmy przekonani, że wracamy do domu. Wyjazd Polaków na zachód był tak zorganizowany, że miejscowe władze z tych miejscowości, gdzie przebywali zesłańcy, były zobowiązane zapewnić podwody8, by przewieźć ludzi do Abanu. Miały również dać żywność. Jazdę tak zsynchronizowano, by wszyscy, wieczorem 20.08.1944 r. byli gotowi do podróży. Ruszyliśmy rano 21 sierpnia 1944 roku. Cała kolumna samochodów ZIS-5 i MK dotarła do Kanska wieczorem. Samochody podjeżdżały pod wagony, wyładowywano tobołki, skrzynki i ludzi. Powracających było oczywiście dużo mniej od przywiezionych. Z tych, co znaliśmy, wracały z nami rodziny: Fijałkowscy, Skotniccy (tylko dzieci), rodzina Gutów, Jasińskich, Kudłów, Kucielów i Wienckowiczów. Nie wiem ile osób wróciło później, nasz bowiem transport był pierwszy, wiozący Polaków z Sybiru. Wagony były towarowe, miały prycze, otwór sanitarny i żelazny piecyk, służący tym razem tylko do gotowania. Drzwi nie były zamknięte! Zagęszczenie podróżnych było mniejsze niż przy wywózce. Władze nie interesowały się opałem do piecyków, każdy musiał się o to postarać własnym „pomyślunkiem”. Codziennie dawano chleb według ustalonej normy, w zaokrągleniu do jednego bochenka. Dano też po kilka kilogramów pęcaku na każdą rodzinę, można więc było ugotować kaszy. Na piecyku mieścił się jeden większy garnek lub trzy mniejsze, gotowano więc (gdy pociąg stał) na ogniskach. Nigdy nie było wiadomo, kiedy pociąg ruszy. Często trzeba było wsiadać z surową jeszcze strawą. Gdy pociąg stawał na stacji, a nie w polu (co często się zdarzało), można było nabrać wody lub coś kupić do jedzenia od przekupek, na przykład ziemniaków, cebuli, mleka itp. Zapas gotówki posiadanej przez zesłańców był bardzo mizerny, więc zakupy szybko się skończyły. Pewnego razu mama nie zdążyła wsiąść do pociągu i została z garnkiem na torach. Ojciec natychmiast wyskoczył i z nią został. Następnego dnia dołączyli do nas, jadąc pociągiem osobowym. Ile mieli kłpotów z NKWD, tego się nie da opisać.

Droga ciągnęła się bez końca. Pociąg miał długie postoje, bo pierwszeństwo na torach miały transporty wojskowe, zaopatrzeniowe, przewożące surowce, żywność, uzbrojenie. Obowiązywało hasło „wsio dla fronta”. Ale każda po-dróż musi się kiedyś skończyć i nasza na razie dobiegła kresu. Jakież było rozczarowanie, gdy okazało się, że Zaporoże to nasz cel, że nie pojedziemy do Polski. Zaporoże to duże miasto, w tym czasie liczyło około 300 tysięcy mieszkańców. Szczyciło się pierwszą wielką budową socjalizmu – pierwszą, dużą elektrownią wodną na Dnieprze – „Dnieproges”. O miasto, a w szczególności o elektrownię, trwały krwawe boje, było wielu rannych i zabitych, zburzone zostały domy, zakłady pracy, mosty i drogi. Nas wysadzono w Zaporożu, załadowano do ciężarówek i zawieziono do chutoru (osady) Hasanowka (Hasanovka), odległej od miasta około 18 km. Zaporoże leżało wówczas na rozległym stepie, brak tam było w ogóle lasów czy zagajnika, wszędzie rozciągały się równiny, stanowiące żyzne pola uprawne. Step pocięty był polnymi drogami. Drogi obsadzono wszędzie drzewami „abrikosów” – moreli. Owoce były wielkości dużej śliwki, żółte lub beżowe, bardzo słodkie i smaczne. Podstawowe uprawy stano-wiły kukurydza, pszenica, buraki cukrowe, słonecznik, kawony, dynie, pomidory i inne jarzyny. Uprawy te zajmowały dziesiątki hektarów. Cztery kilometry od Hasanowki leżało potężne lotnisko myśliwsko-bombowe. Tu lądowały amerykańskie superfortece bombardujące Niemcy. Załogi jeden dzień odpoczywały i leciały znowu na zachód. Bardziej na południowy zachód leżał ogromny sad drzew owocowych – jabłoni, wiśni, moreli, winogron, grusz, morwy, czereśni itp. – razem około 1000 hektarów. Tam gdzie sad, znajdowała się tzw. „Sicz Zaporoska”. Było to miejsce pobytu i zgromadzeń wojsk kozackich, co opisał w „Ogniem i mieczem” Henryk Sienkiewicz.

Nas Polaków, razem było siedemnaście większych i mniejszych rodzin. Z samochodów pozrzucano nasze tobołki prosto na plac i auta odjechały. Na „maj-danie” było wybudowanych, już po przejściu frontu, kilka drewnianych baraków mieszkalnych, socjalnych i jeden biurowy z kuchnią dla traktorzystów i innych pracowników. Wzdłuż wiejskiej drogi stały domy mieszkalne i gospodarcze tubylców – Ukraińców mieniących się jeszcze „kozakami dnieprzańskimi”. Przynależność do kozactwa podkreślali na każdym kroku. Obok chutoru w odległości około 1,5 km płynęła niewielka rzeczka, w niektórych miejscach głęboka na 4 metry i szeroka 10-15 metrów. W rzece leżały wielkie kamienie o średnicy kilku metrów wystające nad wodę. Stanowiły one „trampoliny” dla kąpiących się.

Rozglądaliśmy się po majdanie zastanawiając się, co mamy robić. Oprócz Polaków na placu znalazło się kilku tubylców – mężczyźni w cywilu, jeden oficer w mundurze w stopniu majora, oraz jedna Ukrainka, śliczna tęga kobieta w młodym wieku. Okazało się, że kobieta to brygadzistka „sowchozu” (po naszemu PGR-u), a oficer to naczelnik sowchozu. Kobieta rozmawiała z naczelnikiem trzymając w ręku dużą kolbę kukurydzy. Nam przez ostatnie dwa dni w pociągu nie dali do jedzenia nic, więc byłem piekielnie głodny. Miałem nawet zamiar podbiec do kobiety i wyrwać kolbę, ale się bałem. Jednak nie wy-trzymałem, podszedłem do kobiety i poprosiłem, żeby mi dała tę kolbę – „Jestem strasznie głodny, nie jadłem już dwie doby” – powiedziałem po rosyjsku. Komendant i kobieta patrzyli na mnie jak na wariata, a kobieta też po rosyjsku

– „Chłopcze, przecież za twoimi plecami jest 100-hektarowe pole kukurydzy, idź i bierz, ile ci potrzeba”. Ja na to: „On może mnie przecież zastrzelić” – wskazałem na oficera. Oboje z kobietą serdecznie się roześmiali i powtórzyli, że można zbierać, ile się chce. Pobiegłem do naszych i krzyknąłem, że można łamać kolby kukurydzy do woli. Polacy rzucili się w pole i za jakiś czas na ogniskach gotowała się kolacja. Zakwaterowano nas w barakach, każdej rodzi-nie przydzielono jedno pomieszczenie z czterema pryczami, na których ułożono sienniki ze słomą Był też stół, cztery prymitywne taborety i żelazny piecyk z fajerkami. W naszej części baraku zamieszkało sześć rodzin: Kudłów 3 osoby, Zielonków 3 osoby, Gutów 4 osoby, Jasińskich 3 osoby, Wojtyłów 4 osoby, oraz w maleńkiej izdebce pani Duda-Dudzińska, przedwojenna nauczycielka.

Matka została zatrudniona w magazynie zbożowym, gdzie oczyszczano zboże, workowano i wysyłano do Zaporoża wozami, do których zaprzęgano krowy. W kieszeniach kobiety wynosiły pszenicę, na co brygadzista i naczelnik nie zwracali większej uwagi. Coś z tym ziarnem trzeba było zrobić Po długich staraniach ojciec zdobył nieduże żarna, co umożliwiło przemiał pszenicy i kukurydzy na mąkę lub kaszę. Razem z otrzymywanym chlebem jedzenia było pod dostatkiem, nie tak jak na Sybirze. Ojciec wraz z innymi sprawnymi mężczyznami tubylcami i Polakami wykonywał końmi zimową orkę dla wiosennych zasiewów. Na jednym kawałku pola orali – ojciec, 17-letni Janek Fijałkowski i Ukrainiec Pawło Haraszczuk, który ranny wrócił z frontu. Jak wcześniej napisałem, na tych terenach toczyły się krwawe walki z Niemcami. Były nawet pola, gdzie z uwagi na miny, niewypały, pozostawioną amunicję nie pro-wadzono uprawy, np. „odcinek 112”, gdzie kilkaset hektarów leżało odłogiem. W czasie orki Janek wyorał niemiecki granat w ebonitowej obudowie. Zatrzymał konie i stukając granatem w pługi chciał go rozebrać. Zauważył to Pawło, podszedł do niego, odebrał granat, odkręcił zapalnik i wyrzucił w krzaki tarniny rosnące przy drodze. Na drugi dzień orkę kontynuowali tylko ojciec i Janek. Z samego rana chłopak zostawił konie z pługiem i poszedł w krzaki szukać zapalnika. Ojciec w tym czasie był na drugim końcu pola. Zauważył jednak, co się dzieje, zostawił konie i biegł do niego. Dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy Janek znalazł zapalnik i wkręcił go do granatu. Rozległ się straszliwy huk i Janek upadł. Wybuch było słychać w chutorze i ci, co go słyszeli, pobiegli do oraczy. Janek leżał na ziemi, strasznie krwawił, miał rozszarpaną twarz i piersi, miał wybite oczy i urwaną prawą rękę, lecz jeszcze żył. Naczelnik sowchozu wezwał natychmiast furmankę zaprzężoną w najszybsze konie i kazał zawieźć rannego do Zaporoża. Po przejechaniu około 3 kilometrów Janek zmarł. Przywieziono go do Hasanowki, gdzie został pochowany. Była to pierwsza krwawa ofiara wojny wśród zesłańców.

Nadchodziła nieuchronnie zima. W tych okolicach do palenia nie było ani drzewa ani węgla. Palono wszędzie, nawet w piekarni, słomą, badylami kukurydzy i słonecznika. Każdy musiał sam, na własnych plecach przynieść opał. Powszechnie też do palenia używano burzanów rosnących na nieuprawianych polach. Jest to roślinność stepowa, gdzie indziej nierosnąca przez całą zimę. Troska o zdobycie opału była głównym zajęciem dorosłych i dzieci. Zimy tu były i są ostre, temperatura spada do –20oC. Szaleją też na stepie silne zawieje i zamiecie śnieżne. Na początku lutego 1945 roku ojciec udał się, za zgodą naczelnika sowchozu do Zaporoża, gdzie został utworzony wojewódzki oddział Związku Patriotów Polskich. Zajmował się on pomocą zesłańcom przebywają-cym w ZSSR, między innymi pomocą przesyłaną przez „UNRĘ”. Ojciec załatwił przysłanie paczek pomocowych, a dla siebie pracę w ZPP w charakterze skarbnika. Musiał na to uzyskać zgodę „obłastnego” – wojewódzkiego NKWD. Taką zgodę otrzymał i pracował tam aż do 1946 roku. W tym czasie do naszego chutoru dostarczono kilka razy paczki z zawartością taką jak na Sybirze.

Kolejnym nieszczęściem, jakie spotkało zesłańców, była śmierć Władzi Skotnickiej. Z rodziny Skotnickich pozostały jak wiemy jedynie dzieci – Wisia 13 lat, Władzia 9 lat i Zygmuś 7 lat. Mieszkały same w przydzielonym po-mieszczeniu, jedynie od czasu do czasu pomagała im Irena Jasińska, kobieta jeszcze młoda i silna. Do oświetlenia pomieszczeń używano tu powszechnie kaganków wykonanych z łusek pocisków przeciwlotniczych, długości 35 cm i średnicy 4 cm. Łuska na końcu była sklepana w taki sposób, żeby przez otwór przechodził knot. Z boku łuski, bliżej wylotu knota był wywiercony otwór, przez który wlewano naftę, a w razie gdy nafty brakowało, benzynę. Otwór po-winien być zatkany korkiem. Taki kaganek kopcił straszliwie, ale było to jakieś oświetlenie. W pechowym dniu Wisia nalała do kaganka benzynę i nieszczęśliwie zapomniała zatkać otwór. Kaganek postawiła na półce, gdzie zwykle stał. Wieczorem, gdy Wisia jeszcze nie wróciła z wyprawy po wodę do studni położonej na końcu wsi, Władzia zapaliła kaganek i chciała go postawić na półce. Kaganek wypadł jej z ręki, a benzyna oblała jej sukienkę i zapaliła się. Obecny przy tym Zygmuś wybiegł z izby i prosił o ratunek sąsiadów. Przybiegły natychmiast trzy osoby z kocami, ugasiły pożar, ale Władzia była strasznie poparzona. Zawieziona do szpitala w Zaporożu po dwóch dniach zmarła. Pochowa-no ją na cmentarzu w Zaporożu.

Konieczność zbierania opału zmuszała do wejścia na teren pól nieuprawianych, zaminowanych, porytych okopami i schronami. Było to tzw. „wzgórze 112”. Rosły tam burzany wyższe od dorosłego mężczyzny. Ścinało się je motykami, wiązało w wiązki i zanosiło do domu. W tych „zaroślach” znajdowało się kopce ziemne o średnicy u dołu około 1,5 metra i wysokości około 1 metra. Pod 15 centymetrową warstwą ziemi były ułożone kłosy pszenicy. Przed bitwą rosła tu pszenica i myszy zgromadziły zapasy na zimę. Z kłosów jednego „myszaka” uzyskiwało się wiadro czystego dorodnego ziarna. Na tym wzgórzu ciągnęły się na dziesiątki metrów okopy zasypane niedbale cienką warstwą ziemi. Okazało się, że pod spodem leżały luźno rzucone zwłoki niemieckich żołnierzy. Czaszki, resztki mundurów i kości walały się wzdłuż okopów.

W zaroślach burzanów zawianych śniegiem na około 30 cm, widać było tropy zajęcze. Trop zajęczy jest to ścieżka wydeptana przez zająca, biegającego w zimie tam i z powrotem dla utrzymania ciepłoty ciała. Z kuzynem Edkiem Zielonką postanowiliśmy zapolować na zające. Ze znalezionego gładkiego drutu zrobiliśmy wnyki (pętle) i ustawiliśmy na kilku tropach. Następnego dnia z rana poszliśmy po burzan i by sprawdzić zastawione sidła. Jedna pętla została zerwana, druga też, ale w odległości 2- 3 metrów miotał się żywy zając. Na szyi miał pętlę, której drugi koniec zaplątał się na tylnej nodze, nie mógł więc uciekać. Dobiliśmy zająca, umieścili w wiązce burzanu i przynieśliśmy do baraku. Zając był ogromny, tak że połówka przypadająca na każdego z nas był to kawał mięsa. Tym sposobem po zastawieniu sideł z mocniejszego drutu złowiliśmy kilka sztuk. Zdobyczą jednak nie mieliśmy zamiaru się chwalić. Skórki i kości spalaliśmy w piecyku.

Nareszcie przyszła upragniona wiosna, nie trzeba było tyle opału, łatwiej było przynieść wody ze studni z końca wsi. W sowchozie ruszyły prace polowe. Orano, siano, sadzono pomidory, kapustę, kawony itp. Matka codziennie, tak jak i inne kobiety, chodziła do pracy i pracowała do zmroku. Ojciec pracował nadal w Zaporożu. Co dwa tygodnie przychodził pieszo do chutoru. Czasem przynosił parę konserw rybnych i skondensowanego, słodkiego mleka. Dzieliliśmy się tym z najbliższymi sąsiadami. Pewnego dnia w godzinach przedpołu-dniowych nad chutorem rozległ się straszny ryk samolotu – superfortecy, który wystartował z lotniska. Przeloty samolotu nad wsią nie były czymś nadzwyczajnym, lecz tak nisko, tuż nad dachami żaden samolot nie leciał, a tym bardziej tak potężna maszyna. Dym ciągnący się za samolotem świadczył o tym, że coś się musiało stać. I stało się, samolot przeleciał jeszcze około 1,5 kilometra i runął na ziemię. Nastąpił wybuch, buchnęły płomienie, a części z bombowca do-leciały nawet do wsi. Chłopcy z całej osady bez namysłu rzucili się do miejsca upadku samolotu. Przybiegliśmy tym razem z dwoma gazikami wojskowymi, które zdążały z lotniska. Z załogi fortecy znaleźliśmy tylko przedramię człowieka i kawałek skóry z głowy o rudych włosach. Przybyli z lotniska oficerowie – dwóch rosyjskich i dwóch amerykańskich przepędzili nas z miejsca zdarzenia. Przybyły również dwa samochody z wojskiem rosyjskim, otoczono teren i nikogo nie wpuszczano.

I wreszcie nadeszły z frontu dawno oczekiwane wiadomości – wojna się skończyła. 9 maja 1945 roku Niemcy podpisały kapitulację zarówno na froncie wschodnim jak i zachodnim. Co znaczył koniec wojny dla Polaków i Rosjan trudno odpowiedzieć. Ale sam dzień 9 maja był dniem radości, szczęścia i samoistnym świętem. Z lotniska do chutoru spieszyły grupy lotników, oficerów i podoficerów rosyjskich i amerykańskich, którzy dwa dni wcześniej przylecieli po bomby. Byli wśród nich muzycy, śpiewacy, tancerze. Rozpoczęły się tańce z kobietami z okolicznych wiosek. Tańce, gościna i śpiewy trwały do rana. Litry szampana, bimbru i wódki lały się w czasie całej biesiady. Po dwóch dniach świętowanie zakończyło się i nadeszły szare dni. Z lotniska odleciały wszystkie samoloty zagraniczne. A szum przy tym nad wsią był niesamowity!

Polacy – zesłańcy nabrali pewności, że powrót do Polski nastąpi bardzo szybko. Jednak w Związku Patriotów Polskich nikt nie ukrywał, że powrót do kraju jest zależny tylko od władz radzieckich, a te na razie mają inne problemy do załatwienia. Trzeba było cierpliwie czekać. Jeszcze w zimie 1944/1945 oj ciec uzgodnił z panią Duda -Dudzińską, która była przed wojną nauczycielką w gimnazjum, że będzie ona w tajemnicy przed władzami radzieckimi nauczać polskie dzieci języka polskiego. Zbieraliśmy się wieczorami za każdym razem u innej rodziny i uczyli czytać i pisać po polsku. Ci, którzy przed wojną chodzili już do szkoły, mieli zadanie ułatwione, a tacy jak ja zaczynali wszystko od początku. Pani Dudzińska opowiadała nam dużo o dziejach Polski, o czasach chwały polskiego oręża. Sama interesowała się wojskowością chociażby z tego względu, że mężem jej był przedwojenny kapitan kawalerii Zygmunt Duda-Dudziński. Został on powołany do I Dywizji Wojska Polskiego i brał udział w bitwie pod Lenino, gdzie wyróżnił się w boju, zasługując na odznaczenie. Docenili to nawet dowódcy rosyjscy, przedstawiając go do odznaczenia „Orderem Suworowa”. Publiczne nadanie odznaczeń odbywało się przed frontem pułku. Wywołany do odznaczenia Duda-Dudziński odmówił przyjęcia odznaczenia, oświadczając na głos: „Nie będę nosił odznaczenia generała, który doprowadził do rzezi polskich dzieci na Pradze w czasie Powstania Kościuszkowskiego w 1794 roku”. W tym samym dniu kapitana Dudę-Dudzińskiego wywieziono z pułku i ślad po nim zaginął. O tym wydarzeniu opowiadał mój wujek Wojciech Zielonka, który służył w tym samym pułku.

Nadeszło wreszcie stepowe lato. Dni były słoneczne, upały dawały się wszystkim we znaki. Po dniach upalnych następowały chwile ulgi i odprężenia. Ni stąd ni zowąd na niebie pojawiały się czarne chmury, zrywał się piekielny wiatr i lało jak z cebra. Po kilkunastu minutach deszcz nagle ustawał, na niebo wychodziło znowu słońce. Rowami, drogami płynęły strugi ciepłej wody. Dzieci miały niesamowitą zabawę. Ulewie towarzyszyły nieustanne gromy i błyska-wice, które rozlegały się coraz dalej, a na niebie pojawiała się przepiękna tęcza. W upalne dni podstawową rozrywką dzieci, a także dorosłych była kąpiel w rzece Moskowce przebiegającej około 1,5 kilometra od chutoru Hasanowka. Rzeczka była wąska – miała około 15 metrów szerokości, lecz w niektórych miejscach głębokość dochodziła do 4 metrów. W rzece łowiono wiele ryb, nie dużych – do 40 cm i ogromne ilości raków. Raki były bardzo duże, dochodzące do 35 cm długości. Łowiono je ręcznie, szukając dziur w brzegu poniżej zwierciadła wody. W tych otworach można było się natknąć na żmije wodne. Były jadowite i agresywne, owijały się dookoła ręki. Trzeba było zdjąć żmiję nie wyjmując ręki z wody, inaczej żmija gryzła a ukąszenia były często śmiertelne. Łowienie ryb i raków było dozwolone z wyjątkiem połowu siecią. Inną rozrywką dla dzieci i młodzieży były wyprawy do kina na lotnisku, tym bardziej, że wpuszczano je za darmo. Filmy wyświetlano 3 razy w tygodniu. Dzieci dobrowolnie zatrudniano przy zwalczaniu szkodników polnych, a w szczególności susłów stepowych.9 Są to gryzonie wielkości średniego kota domowego, koloru kości słoniowej. Susły żyją pod ziemią; drążą komorę lęgową oraz kilka otworów prowadzących na zewnątrz. Żywią się roślinami, na przykład pszenicą, bu-rakami cukrowymi czy pastewnymi, kawonami itp. Tu też zakładają gniazda. W kołchozie szczególne szkody wyrządzały w burakach cukrowych. Małe rośliny zjadały w całości, gdy buraki wyrosły, nadgryzały bardzo dużą ich ilość. Walka z susłami polegała na tym, że do jednego otworu wlewało się dużo wody, tak żeby gniazdo i korytarze wypełniły się wodą. Chłopcy z porządnymi kijami obstawiali przyległe otwory, przy każdym po dwóch. Suseł, by się nie utopić, wyskakiwał z otworu, wtedy ogłuszaliśmy go kijami. Wodę dowożono w beczko-wozach ciągnionych przez krowy. Przy tej pracy można było zarobić parę rubli na drobne wydatki na bazarze, na przykład bułki.

Wczesnym latem rozpoczynały się wyprawy do „Siczy”. Tysiąc hektarów sadu dawało możliwość zdobycia (nielegalnie) wszelkiego rodzaju owoców. Pod koniec czerwca nadchodził „sezon” na czereśnie, potem na wiśnie, wczesne jabłka, śliwki, gruszki, winogrona itp. Sad był pilnowany przez strażników na koniach, uzbrojonych w szable i karabiny. Patrole poruszały się drogami otaczającymi sad. Ogrodzenie sadu stanowił żywopłot akacjowy tak gęsty, że można go było pokonać tylko pełzając na brzuchu. We wnętrzu sadu byli również strażnicy poruszający się pieszo. Nasze wyprawy po owoce organizował 15-letni Ukrainiec Pawło Pałenko, który uczył się w gimnazjum we wsi Natalewka, położonej w odległości 4 km od Hasanowki. Do swojego „oddziału” zaangażował samych Polaków. Należeli do zespołu: Pawło Pałenko, Bimko Fijałkowski, Władek Zielonka i Romek Wojtyło. Na wyprawy chodziliśmy mniej więcej dwa razy w tygodniu. Zawsze nam się udawało zmylić strażników i przynieść niemało owoców. Bez jakichkolwiek ograniczeń mogli wynosić z sadu (dla własnych potrzeb) piloci rosyjscy, amerykańscy i francuscy, przebywający na wojskowym lotnisku. W czasie lata i jesieni moja mama zgromadziła pełny worek suszonych jabłek, gruszek i śliwek, które przywieźliśmy do Polski. W połowie lata nadchodził czas wypraw na „basztan” – kilka hektarów pola, na którym zasadzono kawony, dynie jadalne na surowo, pomidory bezpalikowe i inne warzywa. Na te wyprawy chodziliśmy późnym wieczorem, gdyż w dzień w niskich warzywach każdy był widoczny. Były jednak i dłuższe wyprawy.

W okresie żniw wymłócone zboże sypano na ziemi w ogromne pryzmy bez żadnego przykrycia. Zboże narażone było na opady deszczu, ale nie było innego wyjścia, gdyż zbudowane przed wojną „ambary” – magazyny były zbyt małe. Pryzmy zboża były strzeżone przez uzbrojonych wartowników, przeważ-nie ludzi starszych lub kalekich, którzy wrócili z frontu. Nieznane były jednak przypadki, aby wartownicy kogoś aresztowali lub zranili. A były ku temu po-wody. Jeszcze gdy trwała wojna, ale front doszedł za Wisłę, w Zaporożu i innych miastach powstawały bazary – targowiska, na których handlowano żywnością, odzieżą i czym się dało. Przeważał handel wymienny. Za wiadro pszenicy, słonecznika czy kukurydzy można było dostać spodnie, koszulę, marynarkę, czy inną część garderoby. Ci, którzy mogli unieść wiadro ww. produktów, nieśli
je na bazar ze swego sowchozu, ale byli i tacy, co podbierali zboże z pryzm po-łożonych bliżej Zaporoża, by tak daleko nie dźwigać. Gdy kradziono ziarno, dozorcy przechodzili na drugą stronę pryzmy, by nie widzieć, co tam się dzieje. Z Sybiru wróciliśmy wszyscy ubrani w odzież szytą z płótna zgrzebnego ufarbowanego na brązowo korą modrzewiową. „Handlując” zbożem zaopatrzyłem matkę, siostrę i siebie w jakie takie odzienie i obuwie. Ojciec jako urzędnik Związku Patriotów Polskich tam otrzymał porządne ubranie z UNRY.
Czas zbioru słonecznika był momentem, kiedy zaopatrywaliśmy się w olej słonecznikowy. Wyruszaliśmy w nocy na pola obsiane słonecznikiem, a było tego kilkadziesiąt hektarów, rozścielaliśmy płachty, znosili głowy słonecznika i młóciliśmy. Wydawało się nam, że naszej stukaniny nikt nie słyszy. Było jednak inaczej. Pewnej nocy wybraliśmy się z kuzynem Edkiem po słonecznik. Weszliśmy w pole położone blisko Siczy. Już mieliśmy co najmniej dwa wiadra ziarna, gdy rozległ się blisko nas trzask łamanych badyli i tętent konia. Przywarliśmy do ziemi myśląc, że strażnik nas nie znajdzie, ale się omyliliśmy. Strażnik pilnował sadu, lecz usłyszał nasze stukanie, podjechał i stanął za nami. „No, tym razem nas aresztują i poślą do poprawczaka... ” Nic takiego jednak się nie stało. Strażnik zsiadł z konia, sprawdził, ile mamy ziarna, wyciągnął spod bluzy pusty worek. Kazał ziarno wsypać do worka, worek przytroczył do siodła, siadł na konia i odjechał życząc nam „powodzenia w pracy”. Ziarno słonecznikowe wymienialiśmy na olej we wsi Natalewka, gdzie działała tłocznia oleju. Nikt nikogo nie pytał, skąd ma ziarno.

Oprócz zajść, które przynosiły korzyść całej rodzinie, zajmowaliśmy się często szkodliwymi rzeczami. Na przykład rzucaniem granatami do kamieniołomu... Za odcinkiem 112-tym znajdował się zespół nieczynnych kamieniołomów wypełnionych wodą. Od krawędzi do zwierciadła wody było około 20m metrów, a głębokość wody sięgała 15 metrów. Jak wcześniej napisałem, był to teren nieuprawianej ziemi ze względu na pozostałości amunicji, granatów, min przeciwpiechotnych i innego uzbrojenia. Na tym polu znajdowaliśmy granaty obronne, zaczepne i przeciwpancerne. Chłopcy wrzucali je do kamieniołomów, gdzie wybuchały i głuszyły ryby – sumiki kanadyjskie z ośmioma wąsami. Ryby te były karłowate i nie dłuższe niż 40 cm. Po ogłuszeniu wypływały na powierzchnię i można było je wyławiać. Sztuka rzucania granatem polega na tym, że po wyjęciu zawleczki należy granat niezwłocznie rzucić. W innym przypadku wybuch nastąpi w ręku, co jest równoznaczne z natychmiastową śmiercią. Tak zginął nasz kolega Ukrainiec Wiktor Garnowski, wychowanek domu dziecka z Zaporoża, pracujący w lesie w naszym sowchozie. Innym nie-szczęśliwym wypadkiem była śmierć sześciu chłopców, w tym dwóch Polaków, przy rozbrajaniu pocisków artyleryjskich. Chłopcy w wieku od 9 do 13 lat nie-daleko naszego osiedla rozbroili sześć pocisków 76 mm. Przy przecinaniu ko-lejnego nastąpił wybuch. Był tak mocny, że szczątki rozerwanych doleciały aż do chutoru. Bawienie się amunicją było rzeczą powszechną i nikt nie zwracał na to uwagi. Wiadomość o rozerwaniu sześciu malców dotarła do zaporoskiego NKWD. Pewnego wieczoru, tuż po zmierzchu zebraliśmy się na pobliskim placu, rozpaliliśmy ognisko i strzelaliśmy amunicją karabinową. Nagle ze wszystkich stron otoczyli nas żołnierze i oficerowie z długimi wierzbowymi kijami i bili wszystkich zgromadzonych. Części z nas udało się uciec, ale większość tak oberwała, że musieliśmy przez kilka dni leżeć w łóżku. Od tej pory zaprzestano strzelaniny w sposób zbiorowy. Zdarzały się jednak pojedyncze wypadki. Takim był pożar baraku biurowego. W tym baraku mieściło się biuro sowchozu, hotelik dla traktorzystów, stołówka, kuchnia i inne pomieszczenia gospodarcze. W pomieszczeniu obok kuchni zgromadzono dużą ilość słomy i burzanu do pa-lenia. Dwóch chłopców strzelało z procy pociskami zapalającymi od przeciw-lotniczych karabinów maszynowych. W procy jedna z gum się urwała i pocisk wpadł niespodziewanie przez okno do pomieszczenia z opałem. Nastąpił natychmiast ogromny pożar. Gaszenie przy pomocy wiader nic nie dało i barak spalił się doszczętnie. Przeprowadzone przez NKWD dochodzenie nie ustaliło sprawców pożaru, ale blady strach ogarnął wszystkich i strzelaniny ustały.

Nadchodziła jesień. Ludzie zbierali gdzie się dało opał na zimę, słomę, badyle kukurydzy, słonecznika i burzanu. Należy podkreślić niesłychaną uczciwość mieszkańców, którzy pod żadnym pozorem nie brali cudzego opału. Do chutoru wracali ciągle ludzie z wojska, którzy zajmowali się pracą w sowchozie, ale nie stronili od polowań na zające, co pozbawiło nas możliwości połowu zajęcy w sidła. Łowy zresztą były możliwe dopiero po opadach śniegu, a te jeszcze nie nastąpiły mimo wystąpienia przymrozków nawet w dzień.

Z Zaporoża coraz częściej dochodziły wieści o organizowaniu przez Związek Patriotów Polskich powrotu zesłańców do Polski. Wtedy dowiedzieliśmy się, że dawne Kresy Wschodnie zajęte przez Związek radziecki po 17 września 1939 roku nie będą należały do Polski, lecz zostaną wcielone do Związku Radzieckie-go. Zesłańców z Sybiru miano osiedlić na Ziemiach Odzyskanych sięgających od Nysy Łużyckiej, Odry na zachodzie, a do Morza Bałtyckiego na północy. Wywołało to wśród Polaków rozczarowanie i gorycz zmieszaną z radością, że mimo wszystko będziemy żyć we własnym kraju. Nadszedł wreszcie ten dzień 17 lute-go 1946 roku, oczekiwany od sześciu lat, kiedy to zawieziono nas na stację kolejową w Zaporożu, załadowano do bydlęcych wagonów wyposażonych tak jak po-przednio. Rosyjskie władze bardzo dokładnie sprawdzały, czy z zesłańcami nie zabierali się do Polski obywatele rosyjscy. Chętnych nie brakowało, lecz było to praktycznie niemożliwe. Po przekroczeniu nowej granicy Polski byliśmy już pewni, że znajdujemy się na terytorium polskiego kraju. Był to pierwszy transport z zesłańcami wracającymi z Syberii.

Podróż naszej rodziny i rodziny Zielonków zakończyła się w Tarnowie. To z terenów województwa krakowskiego pochodzili moi rodzice. To stamtąd wyjechali na wschód do województwa tarnopolskiego za tańszą ziemią, co do-prowadziło do zesłania na Syberię. W okolicach Tarnowa – Zalipiu i Samocicach przebywaliśmy u krewnych ojca do pierwszych dni marca 1946 roku, a następnie osiedliliśmy się na tzw. Ziemiach Zachodnich, ale to już całkiem inna opowieść.

...................................
1 Taczanka – rosyjski lekki, 2. albo 4-kołowy wózek z karabinem maszynowym, używany dawniej w kawalerii (w Rosji w czasie wojny domowej 1918-20, w Polsce w okresie międzywojennym).

2 Sztapel – stos desek, worków, skrzyń itp. ułożonych na przekładkach warstwa-mi jedne na drugich.

3 Bania – rosyjska odmiana sauny. Najważniejszą częścią bani jest pariłka (łaźnia parowa), w której bywa o wiele goręcej niż w fińskiej saunie. Rozgrzewa się tu kamie-nie w palenisku i chochlą z długą rączką wylewa na nie wodę. Często do wody dodaje się kilka kropli olejku eukaliptusowego lub sosnowego (czasem nawet piwa), a wrząca para roznosi zapach po całym pomieszczeniu. Do rytuału bani należy chłostanie się brzozowymi gałązkami. Może wydawać się to dziwne i z pewnością jest bolesne, ale w skutkach przyjemne i oczyszczające. Po „chłoście” brzozowymi witkami następuje kąpiel w basenie z lodowatą wodą, przed powtórnym seansem. Stali bywalcy bani odbywają od 5 do dziesięciu takich cykli w czasie 2 godzin.

4 Bajan – ros., muz. udoskonalona harmonia ręczna (odmiana akordeonu) z klawiaturami guzikowymi dla obu rąk.

5 Stępa – prymitywne urządzenie służące dawniej do obłuskiwania i kruszenia ziarna na kaszę, składające się z drewnianej lub kamiennej misy oraz drewnianego ubijaka.

6 Burunduk (Eutamias sibiricus) – ssak z rodziny wiewiórkowatych zamieszku-jący lasy północno-wschodniej Europy, wschodniej Azji, Syberii, Mongolii, północnych Chin i Japonii. Długość ciała do 27 cm, ogona do 18 cm. Ubarwienie brunatnoszare, na grzbiecie i bokach podłużne, ciemne pasy z jasnymi obwódkami. Ogon długi, puszysty. Dobrze wspina się na drzewa, jednak przebywa głównie na ziemi, gniazdo buduje w wykopanej przez siebie norze i gromadzi w nim znaczne zapasy pokarmu na okres zimowy. Bywa przedmiotem polowań dla pozyskania futra

7 Limba syberyjska, sosna syberyjska (Pinus cembra subsp. sibirica, Pinus sibi-rica) – blisko spokrewniona z naszą limbą, sosna występująca na ogromnych połaciach tajgi syberyjskiej. Nazywana niekiedy błędnie cedrem syberyjskim, co wynika z bezpośredniego tłumaczenia nazwy rosyjskiej. Drewno miękkie, cenione w stolarstwie i budownictwie. Nasiona, tzw. orzeszki cedrowe, są masowo zbierane i spożywane na Syberii, produkuje się z nich również olej

8 Podwoda: a) obowiązek dostarczenia przez ludność środka transportu do dyspozycji organu administracji państwowej, także wojska; b) także taki środek transportu wraz z obsługą.

9 Suseł moręgowany – ssak zaliczany do rodziny wiewiórkowatych. Jest to gry-zoń wielkości szczura. Ciało jego ma długość 20-23 cm, a ogon – 5,5- 8 cm. Zamieszkuje tereny bezleśne, głównie pastwiska, nieużytki i pola. Jest aktywny w ciągu dnia. Za-mieszkuje głębokie nory, które różnią się od króliczych tym, że przed norami susłów ni - gdy nie ma wykopanej ziemi, zwierzęta wynoszą ją bowiem w torbach policzkowych i wyrzucają w oddalonych miejscach. Nory mają bardzo skomplikowaną budowę: jest to system długich chodników kończących się komorą mieszkalną, w której znajduje się dobrze wymoszczone gniazdo. W miejscu tym susły zarówno przesypiają noc w okresie aktywności wiosenno-letniej, jak i zapadają w głęboki sen zimowy, który zwykle trwa aż 7 miesięcy (stąd popularne powiedzenie: „śpi jak suseł”. Zdarza się również, że w czasie długotrwałej suszy i podczas upalnego lata susły zapadają w krótki sen letni i pojawiają się ponownie dopiero jesienią, by po kilku tygodniach ponownie zasnąć, tym razem już na zimę. Pożywienie susła stanowią głównie zielone rośliny, bulwy, nasiona, jagody oraz owady, myszy i ptasie jaja.

/Źródło: Zesłaniec,

♦W tajgach Sybiru i na stepach Ukrainy - Roman Wojtyło cz.2.♦

W warunkach wojny zapotrzebowanie na różne surowce było ogromne. Zalecono, by kto może (starcy, dzieci) zbierał to, co do zbierania się nadawało, między innymi korę z młodych wierzb, kminek, skórki z drobnych zwierząt futerkowych żyjących dziko w lesie. Dotyczyło to w szczególności burunduków – zwierzątek o wielkości świnki morskiej. Były to gryzonie o popielatym ubarwieniu. Na grzbiecie każdego (samca i samiczki) przebiegało podłużnie pięć czarnych pasków. Futerka tych zwierząt były sprzedawane do Ameryki i innych krajów. Były bardzo drogie i futro z tych skórek stanowiło majątek. Gryzonie te nie liniały na wiosnę, można więc było na nie „polować” przez cały rok. Zajmowały się tym przeważnie dzieci. Kilkoro z kijami w ręku obstawiało leżące w lesie drzewo, jedno czekało, aż po pniu zaczną biegać burunduki. A zaczynały biegać, gdy ktoś zaczynał świstać tak jak czynią to zwierzęta, szczególnie w okresie rui. Myśliwi z kijami rzucali się do ataku i jak dobrze szło, kilka sztuk zostawało zabitych. Działanie to powtarzano wielokrotnie. W ciągu dnia zdarzało się zdobyć kilkanaście i więcej sztuk. Ściąganie skórek mogło być wykonywane tylko przez specjalistów. Natomiast pozyskiwanie kory z młodych wierzb wynikało stąd, że kora niezbędna była przy wyprawianiu wszelkiego rodzaju skór zwierzęcych. Korę ściągało się z drzew rosnących czyli żywych. Drzewo po takiej operacji usychało, lecz cel uświęca środki... Dzieci zbierały także kminek. Duża ilość tych roślin rosła przy polnych drogach. Za wszystkie tego rodzaju zdobycze w punkcie skupu można było otrzymać pieniądze, proch strzelniczy lub garnki żeliwne do gotowania czy kamienne na wodę lub mleko.

W połowie czerwca rozpoczęła się bardzo ważna akcja – sianokosy. Wy-żywienie koni wymagało zgromadzenia na zimę ogromnej ilości siana. Koszono je na leśnych polanach, na których nie uprawiano zbóż. Siano kosili wszyscy, którzy umieli kosić kosą – mężczyźni, kobiety i dorastająca młodzież. Skoszone trawy należało przewracać, 



aby szybko schły i układać w stogi na polanie. Najpierw siano grabiono grabiami, układano w kopki, aby je dokładnie wysuszyć. Później gromadzono w stogach. Do stogów siano dowożono za pomocą „wołokuszy”. Wołokusza jak z samej nazwy wynika jest to coś, co włóczone jest po ziemi. Są to dwa drzewka brzozy o średnicy w dłuższym końcu 10 do 12 centy-metrów. Układa się je równolegle do siebie w odstępie 1,3 m. Do tych brzózek przywiązuje się w odległości 2,8 do 3 m poprzeczkę grubości około 10 cm. Do tej poprzeczki mocuje się cieńsze i krótsze brzózki. Konia (albo woła) zaprzęga się między dwa dyszle utworzone przez grubsze brzozy. Takim zaprzęgiem kierował „jeździec” (posadzony na koniu 10-letni chłopiec). Podjeżdżał on pod kopkę siana, pracownicy przewracali kopkę na ciągnące się gałęzie brzozy, przywiązywali siano sznurem i można było wlec kopkę pod stóg. Przy stogu odwiązywano sznur, siano przytrzymywano widłami, koń ruszał i siano pozostawało przy stogu. Robotnicy widłami podawali na stóg przywleczone siano. Do budowy stogu potrzeba było od 50 do 80 transportów wołokuszy. Zgromadzone w stogach siano dowożono do obór i koniuszni – w zimie robiono to saniami. Taki sposób magazynowania siana był dobry, gdy kołchoz posiadał dwa spychacze o mocy 100 koni mechanicznych „Staliniec”. Te spychacze torowały w śniegu drogę do stogów. Konne zaprzęgi mogły wtedy swobodnie dojechać po siano. Tragedia kołchozu polegała na tym, że gdy trwała wojna, części zamiennych do spychaczy nie można było otrzymać. Siano w stogach leżało, spycha-cze stały, a gruba warstwa śniegu 1,5-2 m nie pozwalała dojechać do stogów. Próbowano przebić się do stogów końmi zarodowymi. Do sań zaprzęgnięto klacz i ogiera i pojechano do stogów. Do kilku udało się dojechać, lecz tam, gdzie śnieg zalegał w zaspach, nie było mowy o przebiciu się. W połowie zimy siana zabrakło. Połowa koni z 80 sztuk padła i została zjedzona przez kołchoźników. Inaczej wyglądała sprawa wyżywienia krów, które należały do osób prywatnych. Każdy z posiadaczy kosił siano na małych polankach, układał w kop-ki, a wieczorami nosił do magazynku przydomowego. Paszy więc wystarczało na całą zimę. W połowie lata dojrzewały już w tajdze orzechy cedrowe.7 Wspólnie z innymi chłopcami wybieraliśmy się kilkakrotnie po orzechy. Cedry rosły na terenach podmokłych i mocno porośniętych mchami. Jak się po mchach chodziło, to nogi grzęzły do połowy łydki. Orzech cedrowy to szyszka o wielkości dwóch pięści. Łuski szyszki są bardzo duże. Pod każdą łuską znajduje się orzeszek wielkości małego orzeszka laskowego. Całość oblana jest żywicą, tak że wyjęcie orzeszków jest bardzo trudne. Łuski otwierają się jednak, gdy włożymy szyszki do ogniska lub przechowujemy szyszkę w cieple aż do zimy. Szyszki cedrowe rosną na drzewie tylko na samym czubku i na gałęziach ostatniego piętra gałęzi. Na jednej końcówce gałęzi wyrasta 3-5 szyszek. Przy zrywaniu szyszek łamało się gałęzie i zrzucało na dół. Jest to niszczycielski sposób pozyskiwania szyszek, bo w następnych latach na tych drzewach szyszki nie urosną. Wojna toczyła się nadal, z frontu przychodziły coraz częściej powiadomienia o śmierci powołanych do wojska. Co kilka dni na wsi rozlegały się szloch i narzekania żon, dzieci, sąsiadów poległych na froncie. Wracali także z wojny ran-ni i kalecy. Wujek Nataszy – naszej gospodyni też wrócił okaleczony. Prawą rękę miał przestrzeloną w nadgarstku, krzywo zrośniętą i nie mógł się nią swobodnie posługiwać. Przed wojną był, jak większość tubylców, wytrawnym myśliwym. Miał sztucer na kule, który podczas jego nieobecności wisiał na kilimku przybitym nad jego łóżkiem. Po powrocie z wojny „dziadzia Wania” pieścił swoją ukochaną strzelbę i dążył z całych sił, by mimo kalectwa móc jej używać.

Nadeszła wreszcie pora żniw. Posiane w jesieni żyto, pszenica, owies i jęczmień dojrzewały w oczach. Zboża, z uwagi na lichą uprawę ziemi i brak na-wozów, urosły mizernie. Przed wojną koszenie zbóż odbywało się przy użyciu prymitywnych kombajnów i kos. Teraz w kołchozie na 10 kombajnów udało się uruchomić tylko jeden. Do pozostałych brak było części. Ten jeden kombajn kosił powoli i często się psuł. Zaszła więc konieczność powrotu do starych narzędzi żniwnych – kos, a przede wszystkim sierpów. Praca żniwiarzy była bardzo ciężka, wykonywały ją kobiety i dorastająca młodzież. Należało się bardzo spieszyć, gdyż jesień zbliżała się milowymi krokami, był to przecież Sybir. Młócenie zboża wykonywano maszynami do młocki napędzanymi lokomotywami. Zboże gromadzono w magazynach („ambarach”), by w zimie, gdy bagna zamarzną , dostarczyć je saniami do Abanu. Zabieranie zboża w kieszeniach do domu było kategorycznie zakazane, a kary za taką kradzież były bardzo surowe. Przekonał się o tym mój ojciec i Szymański w czasie siewów. Inaczej postępowano przy gromadzeniu na zimę siana i słomy. Zwożono je wozami przy pierw-szych przymrozkach w pobliże kołchozu i gromadzono w stogach. Była więc szansa, że przetrwają do wiosny. Tam, gdzie zboża koszono kombajnem, na na-wrotach powstawały nieskoszone kępy. Wraz z matką chodziliśmy wieczorami na pole, zbieraliśmy kłosy, „wycierali” zboże (żyto i pszenicę), przynosiliśmy do domu i chowaliśmy naiwnie w pierzynie między wsypem a poszwą. Zgromadziliśmy w ten sposób około 15 kg ziarna licząc, że w zimie uda się je rozdrobnić w stępie na kasze. Stało się jednak inaczej, bo ktoś powiadomił władze o tym, że zbieramy kłosy. Pewnego dnia już po zmierzchu zajechała pod nasz dom bryczka z przewodniczącym kołchozu Burinem, szefem NKWD i dwoma milicjantami. Rozpoczęła się rewizja. Bardzo szybko sięgnięto po pierzynę, rozpruto poszwę nożem i wysypano zboże na podłogę. Milicjanci zebrali zboże, re-wizję zakończono. Na rodziców padł blady strach. Liczyli się z możliwością „dalszego” zesłania. Jednak Bóg czuwa nad biedakami. Matkę wezwano na posterunek i udzielono nagany z ostrzeżeniem, podobnie jak wcześniej ojcu. Okazuje się, że oprawcy też czasem myślą, gdyż wzięli pod uwagę fakt, że zebrane zboże i tak by uległo zniszczeniu. Udzielona kara miała jednak odstraszyć innych. Po żniwach przyszła pora na wykopki ziemniaków, zbiór kapusty, marchwi i cebuli. Nikt nie odważył się cokolwiek zabierać do domu. Tym, co nie mieli działek przyzagrodowych, przydzielono część zbiorów, przeznaczając je na przetrwanie zimy. Tubylcy mieli pobudowane przy każdej zagrodzie małe chlewiki, gdzie trzymali krowy, świnie i kury, oraz niewielkie stodółki na słomę, siano i drewno opałowe. Mieli też przydzielone działki przyzagrodowe (30 arów), na których uprawiali ziemniaki i warzywa. Zboża na tych działkach siać nie było wolno pod karą więzienia. Ziemniaki, jarzyny i kiszoną kapustę przechowywano w piwnicach usytuowanych pod domami mieszkalnymi. Wejście do piwnicy było od środka budynku.

Gdzieś pod koniec roku spotkała nas bardzo miła niespodzianka, podobnie jak inne polskie rodziny zamieszkałe w Turowie. Amerykańskie towarzystwo pomocy UNRA przysłało dla każdej rodziny po dwie paczki. Jedna paczka zawierała części garderoby, jak marynarki, spodnie, płaszcze i bieliznę. Druga paczka była żywnościowa. Była w niej pytlowana (biała) mąka, konserwy z za-gęszczonym słodkim mlekiem, rybami (tuńczykami), naturalną kawą z mlekiem. Były też pierniki, ciastka suche i kiełbasa salami. Fakt nadejścia paczek rozszedł się lotem błyskawicy. Przychodzili do nas mieszkańcy całej wsi, by zobaczyć, jak wyglądają ubrania robione w fabrykach, ale najbardziej interesował ich smak i wygląd przysłanych darów żywnościowych. Nie można było nikomu
odmówić i niewiele nam z tych darów zostało.
W połowie września 1942 roku zaszedł w Turowie nadzwyczajny wypadek, który na długo utkwił w pamięci mieszkańców. Nikt się nie spodziewał, że do tajgi syberyjskiej przedostaną się zbiegowie z frontu. Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, lecz jak się okazało, było prawdziwe. Pewnego dnia dwaj oficerowie NKWD przyprowadzili na nocleg do naszego domu rannego w nogę zbiega, czyli dezertera. Był to człowiek w średnim wieku, wysoki, dobrze zbudowany. Czarne włosy miał przyprószone siwizną. W momencie pojmania, zraniono go w nogę. Rana nie była groźna, lecz zbieg wyraźnie kulał na lewą nogę. Oficerowie, którzy go konwojowali, obchodzili się z nim w sposób należyty, a nawet przyjazny. Niedługo przed zmrokiem zbieg poprosił konwojentów, by umożliwili mu wyjście „za potrzebą”. Jeden z oficerów wyprowadził go za stajnię, gdyż ubikacji w podwórzu nie było. Cofnął się na szczyt stajni i czekał. W pewnym momencie uznał, że potrzebny czas minął i poszedł za stajenkę. Zbiega nie było. Natychmiast wezwał swojego kolegę, starszego stopniem oficera. Uzgodnili, że jeden ruszy niezwłocznie w pościg, a drugi powiadomił miejscowy posterunek NKWD i naczelnika kołchozu dla zorganizowania obławy. Dezerter uciekł do tajgi, leżącej tuż za ogrodami. Obława składająca się z oficerów NKWDzistów, kobiet, mężczyzn i dzieci ruszyła natychmiast do lasu. Szanse zbiega były minimalne, las przeczesywało kilkadziesiąt osób, a do nocy było jeszcze co najmniej 1,5 godziny. W pewnym momencie ktoś zauważył leżącego człowieka, który rwał trawę i mech i nakrywał się nimi. Złapali uciekiniera, skuli go w kajdanki i prowadzili do wsi, przeklinając bez przerwy. Kopali go i bili kolbami karabinów. Kobiety zaczęły protestować na takie zachowanie, krzyczeć i wygrażać konwojentom. Przestali go bić, przyprowadzili do domu i położyli na pryczy. Musiał tam leżeć do rana. Z nastaniem dnia przyjechała pod dom furmanka, zabrano jeńca i wywieziono do Abanu. Bardzo nieludzkie obchodzenie się ze zbiegiem po jego ucieczce wynikało stąd, że gdyby nie udało się go pojmać, obaj oficerowie byliby bez sądu rozstrzelani. Taki obyczaj panował w całej sowieckiej armii.

Wczesną wiosną wrócił z wojny syn przewodniczącego kołchozu Burina, Aleksiej. Na froncie stracił lewą rękę, był jednak ogólnie zdrowy. Wysoki, przystojny, wzbudzał, szczególnie wśród kobiet zachwyt i podziw. Mianowano go na kołchozowego brygadzistę. Do niego należało kierowanie wszystkich pracowników rano do pracy. Dosiadał zarodowego ogiera i jeździł od zagrody do zagrody wołając, że już czas do pracy. W ciągu dnia wizytował poszczególne brygady i w razie potrzeby pędził do roboty. Wszyscy się go bali bardziej niż Burina – ojca. Jego meldunki o złej pracy powodowały kary dyscyplinarne, a nawet więzienie. Upodobał sobie jedną z nauczycielek zamieszkałych w naszym domu. Przebywał u nas wieczorami, prywatnie był miły i wesoły. Opowiadał o pobycie na froncie i w szpitalu, gdy został ranny. A z frontu w dalszym ciągu nadchodziły powiadomienia o śmierci mieszkańców naszej wsi oraz o odniesionych ranach. Za każ-dym razem wywoływało to płacz krewnych i znajomych.

Jesień to pora siania zbóż zimowych odmian, a w szczególności żyta. W normalnych czasach siewy poprzedzane są orką . Teraz jednak nie było czym orać, a traktory ChTZ na żelaznych kołach sprawne były tylko dwa. Postanowiono wzruszyć ziemię pod zasiewy tylko kultywatorami, co z góry przesądzało o bardzo marnych zbiorach w przyszłe żniwa. W siewach brał również udział mój ojciec, ale nie przyszło mu już do głowy zabieranie ziarna siewnego do domu. Kołchozy syberyjskie były wyposażone w prymitywne narzędzia i sprzęt rolniczy. Na przykład wozy miały koła wykonane z jednego kawałka brzozowe-go drewna, giętego po naparzaniu w gorącej wodzie. Koła nie miały żelaznych obręczy, osie były z drewna. Całe wozy były drewniane i prymitywne, nietrwałe i często ulegały awariom. Nasz przedwojenny sąsiad, Ignacy Skotnicki był z
zawodu kowalem, a jego brat Władysław kołodziejem. Postanowili oni wraz z miejscowym kołodziejem wykonać wóz taki, jakie były w użytku w Polsce. Ignacy wykonał żelazne osie, obręcze kół i inne okucia. Władysław zrobił wraz pomocnikiem drewniane części wozu. Przez kilka miesięcy pracowali nad swoją konstrukcją. Efekt ich pracy był nadzwyczajny. Wóz pomalowany na czarno dziegciem prezentował się znakomicie. Do wozu z jednym dyszlem (tutejsze wozy miały dwa dyszle) zaprzężono konie zarodowe i przeprowadzono próbną jazdę. Tubylcy nie mogli się nadziwić, że coś takiego potrafili zrobić kowal i kołodziej.

Zima nadeszła szybko jak zwykle. W połowie października spadł pierwszy śnieg, który nie stopniał do wiosny. Tak było każdego roku. Śniegu przez całą zimę tylko przybywało. Ojciec powrócił do swego poprzedniego zajęcia, tj. naprawy uprzęży, matka pracowała przy czyszczeniu zboża, ja wróciłem do szkoły, a siostra, mizerna i chorowita, przebywała w domu. Zmieniło się też miejsce naszego zamieszkania. Z nieznanych nam powodów musieliśmy opuścić dom Nataszy i zamieszkać u „Jegorychy”, wdowy, mieszkającej wraz z córką Lenką w domu o dwóch izbach. Dom był urządzony jak większość tutejszych, z piecem piekarskim, kominkiem i pryczami. Znajdował się na przysiółku gdzie nie było studni. Wodę w lecie i zimie dowoził woziwoda. Nasza gospodyni była kobietą w podeszłym wieku, miłą, uczynną i życzliwą. Miała krowę i parę kurek. Mleka po udoju zawsze dawała mojej chorej siostrze. Pewnego dnia dostała list od swojej starszej córki, która mieszkała w mieście Chabarowsk na dalekim wschodzie. Ta pisała w liście, że w mieście panuje niesamowity głód i że przyjedzie niedługo do domu. Przyjechała wkrótce, a matka za-miast się cieszyć, płakała nad nią, bo była spuchnięta z głodu. Sprawdziło się powiedzenie, że „nie ma jak u mamy”.

Zima mijała spokojnie, z frontu nadchodziły lepsze wieści, Armia Czerwona powstrzymała niemieckie wojska i przeszła do ofensywy. Mniej nadchodziło wieści o śmierci bliskich, więcej wracało teraz rannych i chorych. Pod koniec kwietnia 1943 roku „wybuchła” jak co roku syberyjska wiosna. Brzozy, wierzby i czeremcha okryły się wiosennymi liśćmi. Modrzewie okryły się świeżym igliwiem. Nie wspominam tu o drzewach owocowych, one na Syberii nie rosną, z uwagi na niskie temperatury. Rozpoczęły się w kołchozie wiosenne prace polowe. Niespodziewanie NKWD podało do wiadomości, że w Sielcach nad Oką generał Zygmunt Berling wraz z Wandą Wasilewską przystąpili do tworzenia Armii Polskiej. Ci, którzy byli zdolni do wojska, a nie poszli do Armii Andersa, dostali powołanie do armii. Mowa, że byli to tylko ochotnicy, jest ordynarnym kłamstwem. Prawie wszyscy posiadali rodziny, żony i dzieci. Nikt nie chciał w tych trudnych czasach opuścić najbliższych, ale każdy już wie, ja-kie kary groziły opornym. Z naszego kołchozu do wojska powołano: Ignaca Skotnickiego, Henryka Skotnickiego, Adolfa Skotnickiego, Stanisława Fijałkowskiego i jego syna Franciszka. Z kołchozu Słapce poszedł Jan Kudła,a z kołchozu Puszkino – Wojciech Zielonka i Michał Więckiewicz. Mojego ojca do wojska nie powołano, gdyż w 1920 roku w wojnie z bolszewikami został ranny pod Wapniarką (już po bitwie warszawskiej) i od tej pory miał słaby wzrok. „Sławna” bitwa pod Lenino (12-13 października 1943 r.) przyniosła i nam satysfakcję. Nasz sąsiad z Seńkowa, Adolf Skotnicki, mimo że potrójnie ranny, nie opuścił stanowiska bojowego, za co został odznaczony pośmiertnie Orderem Bohatera ZSRR ze złotą gwiazdą. O tym wyczynie pisała cała prasa radziecka. Pod Lenino zginęli też bracia Adolfa Skotnickiego – Ignacy i Henryk oraz Fijałkowscy – Stanisław (ojciec) i Franciszek. Nie wiodło się rodzinie Skotnickich, bo mniej więcej w tym samym czasie zmarła żona Ignacego Zofia. Pozostało, bez opieki dorosłych, troje dzieci – Wisia, Władzia i Zygmunt.

Zimą na przełomie 1943 i 1944 roku zaszło w kołchozie nieznane Pola-kom zdarzenie. Jak wcześniej pisałem, stogi siana i słomy stawiano blisko wsi, co ułatwiało karmienie koni. Zresztą tych, uchronionych od śmierci głodowej, było niewiele. Pewnego dnia posiadacze krów wypuścili je jak zwykle na pole. Dwanaście krów oraz jednoroczna jałówka zgromadziły się przy jednym stogu, wydzierając z niego przygarstki siana. W pewnym momencie blisko stogów ukazała się wataha 11 wilków. Próbowały zaatakować krowy, lecz te widocznie już przeżyły takie ataki. Ustawiły się w kręgu rogami na zewnątrz, jałówka schroniła się wewnątrz kręgu. Była tam względnie bezpieczna. Nie wytrzymała jednak nerwowo i przerwawszy krąg wybiegła na zewnątrz. Natychmiast jeden z wilków chwycił ją za ogon. Jałówka zaczęła się obracać w kółko, chcąc po-zbyć się wilka, lecz ten wiedział co robi. Gdy zwierzę wykonało kilka obrotów, wilk szarpnął ją w drugą stronę i jałówka upadła. Wilki błyskawicznie rzuciły się na nią . Dwa chwyciły za gardło, pozostałe za nogi i grzbiet. Szanse zwierzęcia na wyrwanie się wilkom zmalały do zera. We wsi wszyscy mężczyźni, którzy mieli broń i amunicję (tej często brakowało), pobiegli do stogu. Było już jednak za późno, zwierzę nie żyło i już nie miało wnętrzności. Jednego wilka zastrzelono. Jałówkę przywieziono do wsi. Mięso podzielono „sprawiedliwie”,
to znaczy najpierw „naczalstwo”, potem reszta.

I wreszcie przyszedł ten upragniony, wymarzony dzień 20 sierpnia 1944 roku. Wracamy z Sybiru! Front już dotarł na teren Polski. Niemcy stawiali jesz-cze opór, ale ogólna ocena była taka, że klęska ich nie minie, tym bardziej, że został utworzony drugi front. Na Niemców nacierali teraz nie tylko Rosjanie, ale Amerykanie, Anglicy, Kanadyjczycy, Francuzi, Polacy i inne pomniejsze państwa. Wojsko polskie to II Korpus generała Andersa, Dywizja Pancerna generała Maczka, Lotnictwo i Marynarka. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tereny skąd nas wywieziono na Sybir zostaną włączone do ZSSR. Byliśmy przekonani, że wracamy do domu. Wyjazd Polaków na zachód był tak zorganizowany, że miejscowe władze z tych miejscowości, gdzie przebywali zesłańcy, były zobowiązane zapewnić podwody8, by przewieźć ludzi do Abanu. Miały również dać żywność. Jazdę tak zsynchronizowano, by wszyscy, wieczorem 20.08.1944 r. byli gotowi do podróży. Ruszyliśmy rano 21 sierpnia 1944 roku. Cała kolumna samochodów ZIS-5 i MK dotarła do Kanska wieczorem. Samochody podjeżdżały pod wagony, wyładowywano tobołki, skrzynki i ludzi. Powracających było oczywiście dużo mniej od przywiezionych. Z tych, co znaliśmy, wracały z nami rodziny: Fijałkowscy, Skotniccy (tylko dzieci), rodzina Gutów, Jasińskich, Kudłów, Kucielów i Wienckowiczów. Nie wiem ile osób wróciło później, nasz bowiem transport był pierwszy, wiozący Polaków z Sybiru. Wagony były towarowe, miały prycze, otwór sanitarny i żelazny piecyk, służący tym razem tylko do gotowania. Drzwi nie były zamknięte! Zagęszczenie podróżnych było mniejsze niż przy wywózce. Władze nie interesowały się opałem do piecyków, każdy musiał się o to postarać własnym „pomyślunkiem”. Codziennie dawano chleb według ustalonej normy, w zaokrągleniu do jednego bochenka. Dano też po kilka kilogramów pęcaku na każdą rodzinę, można więc było ugotować kaszy. Na piecyku mieścił się jeden większy garnek lub trzy mniejsze, gotowano więc (gdy pociąg stał) na ogniskach. Nigdy nie było wiadomo, kiedy pociąg ruszy. Często trzeba było wsiadać z surową jeszcze strawą. Gdy pociąg stawał na stacji, a nie w polu (co często się zdarzało), można było nabrać wody lub coś kupić do jedzenia od przekupek, na przykład ziemniaków, cebuli, mleka itp. Zapas gotówki posiadanej przez zesłańców był bardzo mizerny, więc zakupy szybko się skończyły. Pewnego razu mama nie zdążyła wsiąść do pociągu i została z garnkiem na torach. Ojciec natychmiast wyskoczył i z nią został. Następnego dnia dołączyli do nas, jadąc pociągiem osobowym. Ile mieli kłpotów z NKWD, tego się nie da opisać.

Droga ciągnęła się bez końca. Pociąg miał długie postoje, bo pierwszeństwo na torach miały transporty wojskowe, zaopatrzeniowe, przewożące surowce, żywność, uzbrojenie. Obowiązywało hasło „wsio dla fronta”. Ale każda po-dróż musi się kiedyś skończyć i nasza na razie dobiegła kresu. Jakież było rozczarowanie, gdy okazało się, że Zaporoże to nasz cel, że nie pojedziemy do Polski. Zaporoże to duże miasto, w tym czasie liczyło około 300 tysięcy mieszkańców. Szczyciło się pierwszą wielką budową socjalizmu – pierwszą, dużą elektrownią wodną na Dnieprze – „Dnieproges”. O miasto, a w szczególności o elektrownię, trwały krwawe boje, było wielu rannych i zabitych, zburzone zostały domy, zakłady pracy, mosty i drogi. Nas wysadzono w Zaporożu, załadowano do ciężarówek i zawieziono do chutoru (osady) Hasanowka (Hasanovka), odległej od miasta około 18 km. Zaporoże leżało wówczas na rozległym stepie, brak tam było w ogóle lasów czy zagajnika, wszędzie rozciągały się równiny, stanowiące żyzne pola uprawne. Step pocięty był polnymi drogami. Drogi obsadzono wszędzie drzewami „abrikosów” – moreli. Owoce były wielkości dużej śliwki, żółte lub beżowe, bardzo słodkie i smaczne. Podstawowe uprawy stano-wiły kukurydza, pszenica, buraki cukrowe, słonecznik, kawony, dynie, pomidory i inne jarzyny. Uprawy te zajmowały dziesiątki hektarów. Cztery kilometry od Hasanowki leżało potężne lotnisko myśliwsko-bombowe. Tu lądowały amerykańskie superfortece bombardujące Niemcy. Załogi jeden dzień odpoczywały i leciały znowu na zachód. Bardziej na południowy zachód leżał ogromny sad drzew owocowych – jabłoni, wiśni, moreli, winogron, grusz, morwy, czereśni itp. – razem około 1000 hektarów. Tam gdzie sad, znajdowała się tzw. „Sicz Zaporoska”. Było to miejsce pobytu i zgromadzeń wojsk kozackich, co opisał w „Ogniem i mieczem” Henryk Sienkiewicz.

Nas Polaków, razem było siedemnaście większych i mniejszych rodzin. Z samochodów pozrzucano nasze tobołki prosto na plac i auta odjechały. Na „maj-danie” było wybudowanych, już po przejściu frontu, kilka drewnianych baraków mieszkalnych, socjalnych i jeden biurowy z kuchnią dla traktorzystów i innych pracowników. Wzdłuż wiejskiej drogi stały domy mieszkalne i gospodarcze tubylców – Ukraińców mieniących się jeszcze „kozakami dnieprzańskimi”. Przynależność do kozactwa podkreślali na każdym kroku. Obok chutoru w odległości około 1,5 km płynęła niewielka rzeczka, w niektórych miejscach głęboka na 4 metry i szeroka 10-15 metrów. W rzece leżały wielkie kamienie o średnicy kilku metrów wystające nad wodę. Stanowiły one „trampoliny” dla kąpiących się.

Rozglądaliśmy się po majdanie zastanawiając się, co mamy robić. Oprócz Polaków na placu znalazło się kilku tubylców – mężczyźni w cywilu, jeden oficer w mundurze w stopniu majora, oraz jedna Ukrainka, śliczna tęga kobieta w młodym wieku. Okazało się, że kobieta to brygadzistka „sowchozu” (po naszemu PGR-u), a oficer to naczelnik sowchozu. Kobieta rozmawiała z naczelnikiem trzymając w ręku dużą kolbę kukurydzy. Nam przez ostatnie dwa dni w pociągu nie dali do jedzenia nic, więc byłem piekielnie głodny. Miałem nawet zamiar podbiec do kobiety i wyrwać kolbę, ale się bałem. Jednak nie wy-trzymałem, podszedłem do kobiety i poprosiłem, żeby mi dała tę kolbę – „Jestem strasznie głodny, nie jadłem już dwie doby” – powiedziałem po rosyjsku. Komendant i kobieta patrzyli na mnie jak na wariata, a kobieta też po rosyjsku

– „Chłopcze, przecież za twoimi plecami jest 100-hektarowe pole kukurydzy, idź i bierz, ile ci potrzeba”. Ja na to: „On może mnie przecież zastrzelić” – wskazałem na oficera. Oboje z kobietą serdecznie się roześmiali i powtórzyli, że można zbierać, ile się chce. Pobiegłem do naszych i krzyknąłem, że można łamać kolby kukurydzy do woli. Polacy rzucili się w pole i za jakiś czas na ogniskach gotowała się kolacja. Zakwaterowano nas w barakach, każdej rodzi-nie przydzielono jedno pomieszczenie z czterema pryczami, na których ułożono sienniki ze słomą Był też stół, cztery prymitywne taborety i żelazny piecyk z fajerkami. W naszej części baraku zamieszkało sześć rodzin: Kudłów 3 osoby, Zielonków 3 osoby, Gutów 4 osoby, Jasińskich 3 osoby, Wojtyłów 4 osoby, oraz w maleńkiej izdebce pani Duda-Dudzińska, przedwojenna nauczycielka.

Matka została zatrudniona w magazynie zbożowym, gdzie oczyszczano zboże, workowano i wysyłano do Zaporoża wozami, do których zaprzęgano krowy. W kieszeniach kobiety wynosiły pszenicę, na co brygadzista i naczelnik nie zwracali większej uwagi. Coś z tym ziarnem trzeba było zrobić Po długich staraniach ojciec zdobył nieduże żarna, co umożliwiło przemiał pszenicy i kukurydzy na mąkę lub kaszę. Razem z otrzymywanym chlebem jedzenia było pod dostatkiem, nie tak jak na Sybirze. Ojciec wraz z innymi sprawnymi mężczyznami tubylcami i Polakami wykonywał końmi zimową orkę dla wiosennych zasiewów. Na jednym kawałku pola orali – ojciec, 17-letni Janek Fijałkowski i Ukrainiec Pawło Haraszczuk, który ranny wrócił z frontu. Jak wcześniej napisałem, na tych terenach toczyły się krwawe walki z Niemcami. Były nawet pola, gdzie z uwagi na miny, niewypały, pozostawioną amunicję nie pro-wadzono uprawy, np. „odcinek 112”, gdzie kilkaset hektarów leżało odłogiem. W czasie orki Janek wyorał niemiecki granat w ebonitowej obudowie. Zatrzymał konie i stukając granatem w pługi chciał go rozebrać. Zauważył to Pawło, podszedł do niego, odebrał granat, odkręcił zapalnik i wyrzucił w krzaki tarniny rosnące przy drodze. Na drugi dzień orkę kontynuowali tylko ojciec i Janek. Z samego rana chłopak zostawił konie z pługiem i poszedł w krzaki szukać zapalnika. Ojciec w tym czasie był na drugim końcu pola. Zauważył jednak, co się dzieje, zostawił konie i biegł do niego. Dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy Janek znalazł zapalnik i wkręcił go do granatu. Rozległ się straszliwy huk i Janek upadł. Wybuch było słychać w chutorze i ci, co go słyszeli, pobiegli do oraczy. Janek leżał na ziemi, strasznie krwawił, miał rozszarpaną twarz i piersi, miał wybite oczy i urwaną prawą rękę, lecz jeszcze żył. Naczelnik sowchozu wezwał natychmiast furmankę zaprzężoną w najszybsze konie i kazał zawieźć rannego do Zaporoża. Po przejechaniu około 3 kilometrów Janek zmarł. Przywieziono go do Hasanowki, gdzie został pochowany. Była to pierwsza krwawa ofiara wojny wśród zesłańców.

Nadchodziła nieuchronnie zima. W tych okolicach do palenia nie było ani drzewa ani węgla. Palono wszędzie, nawet w piekarni, słomą, badylami kukurydzy i słonecznika. Każdy musiał sam, na własnych plecach przynieść opał. Powszechnie też do palenia używano burzanów rosnących na nieuprawianych polach. Jest to roślinność stepowa, gdzie indziej nierosnąca przez całą zimę. Troska o zdobycie opału była głównym zajęciem dorosłych i dzieci. Zimy tu były i są ostre, temperatura spada do –20oC. Szaleją też na stepie silne zawieje i zamiecie śnieżne. Na początku lutego 1945 roku ojciec udał się, za zgodą naczelnika sowchozu do Zaporoża, gdzie został utworzony wojewódzki oddział Związku Patriotów Polskich. Zajmował się on pomocą zesłańcom przebywają-cym w ZSSR, między innymi pomocą przesyłaną przez „UNRĘ”. Ojciec załatwił przysłanie paczek pomocowych, a dla siebie pracę w ZPP w charakterze skarbnika. Musiał na to uzyskać zgodę „obłastnego” – wojewódzkiego NKWD. Taką zgodę otrzymał i pracował tam aż do 1946 roku. W tym czasie do naszego chutoru dostarczono kilka razy paczki z zawartością taką jak na Sybirze.

Kolejnym nieszczęściem, jakie spotkało zesłańców, była śmierć Władzi Skotnickiej. Z rodziny Skotnickich pozostały jak wiemy jedynie dzieci – Wisia 13 lat, Władzia 9 lat i Zygmuś 7 lat. Mieszkały same w przydzielonym po-mieszczeniu, jedynie od czasu do czasu pomagała im Irena Jasińska, kobieta jeszcze młoda i silna. Do oświetlenia pomieszczeń używano tu powszechnie kaganków wykonanych z łusek pocisków przeciwlotniczych, długości 35 cm i średnicy 4 cm. Łuska na końcu była sklepana w taki sposób, żeby przez otwór przechodził knot. Z boku łuski, bliżej wylotu knota był wywiercony otwór, przez który wlewano naftę, a w razie gdy nafty brakowało, benzynę. Otwór po-winien być zatkany korkiem. Taki kaganek kopcił straszliwie, ale było to jakieś oświetlenie. W pechowym dniu Wisia nalała do kaganka benzynę i nieszczęśliwie zapomniała zatkać otwór. Kaganek postawiła na półce, gdzie zwykle stał. Wieczorem, gdy Wisia jeszcze nie wróciła z wyprawy po wodę do studni położonej na końcu wsi, Władzia zapaliła kaganek i chciała go postawić na półce. Kaganek wypadł jej z ręki, a benzyna oblała jej sukienkę i zapaliła się. Obecny przy tym Zygmuś wybiegł z izby i prosił o ratunek sąsiadów. Przybiegły natychmiast trzy osoby z kocami, ugasiły pożar, ale Władzia była strasznie poparzona. Zawieziona do szpitala w Zaporożu po dwóch dniach zmarła. Pochowa-no ją na cmentarzu w Zaporożu.

Konieczność zbierania opału zmuszała do wejścia na teren pól nieuprawianych, zaminowanych, porytych okopami i schronami. Było to tzw. „wzgórze 112”. Rosły tam burzany wyższe od dorosłego mężczyzny. Ścinało się je motykami, wiązało w wiązki i zanosiło do domu. W tych „zaroślach” znajdowało się kopce ziemne o średnicy u dołu około 1,5 metra i wysokości około 1 metra. Pod 15 centymetrową warstwą ziemi były ułożone kłosy pszenicy. Przed bitwą rosła tu pszenica i myszy zgromadziły zapasy na zimę. Z kłosów jednego „myszaka” uzyskiwało się wiadro czystego dorodnego ziarna. Na tym wzgórzu ciągnęły się na dziesiątki metrów okopy zasypane niedbale cienką warstwą ziemi. Okazało się, że pod spodem leżały luźno rzucone zwłoki niemieckich żołnierzy. Czaszki, resztki mundurów i kości walały się wzdłuż okopów.

W zaroślach burzanów zawianych śniegiem na około 30 cm, widać było tropy zajęcze. Trop zajęczy jest to ścieżka wydeptana przez zająca, biegającego w zimie tam i z powrotem dla utrzymania ciepłoty ciała. Z kuzynem Edkiem Zielonką postanowiliśmy zapolować na zające. Ze znalezionego gładkiego drutu zrobiliśmy wnyki (pętle) i ustawiliśmy na kilku tropach. Następnego dnia z rana poszliśmy po burzan i by sprawdzić zastawione sidła. Jedna pętla została zerwana, druga też, ale w odległości 2- 3 metrów miotał się żywy zając. Na szyi miał pętlę, której drugi koniec zaplątał się na tylnej nodze, nie mógł więc uciekać. Dobiliśmy zająca, umieścili w wiązce burzanu i przynieśliśmy do baraku. Zając był ogromny, tak że połówka przypadająca na każdego z nas był to kawał mięsa. Tym sposobem po zastawieniu sideł z mocniejszego drutu złowiliśmy kilka sztuk. Zdobyczą jednak nie mieliśmy zamiaru się chwalić. Skórki i kości spalaliśmy w piecyku.

Nareszcie przyszła upragniona wiosna, nie trzeba było tyle opału, łatwiej było przynieść wody ze studni z końca wsi. W sowchozie ruszyły prace polowe. Orano, siano, sadzono pomidory, kapustę, kawony itp. Matka codziennie, tak jak i inne kobiety, chodziła do pracy i pracowała do zmroku. Ojciec pracował nadal w Zaporożu. Co dwa tygodnie przychodził pieszo do chutoru. Czasem przynosił parę konserw rybnych i skondensowanego, słodkiego mleka. Dzieliliśmy się tym z najbliższymi sąsiadami. Pewnego dnia w godzinach przedpołu-dniowych nad chutorem rozległ się straszny ryk samolotu – superfortecy, który wystartował z lotniska. Przeloty samolotu nad wsią nie były czymś nadzwyczajnym, lecz tak nisko, tuż nad dachami żaden samolot nie leciał, a tym bardziej tak potężna maszyna. Dym ciągnący się za samolotem świadczył o tym, że coś się musiało stać. I stało się, samolot przeleciał jeszcze około 1,5 kilometra i runął na ziemię. Nastąpił wybuch, buchnęły płomienie, a części z bombowca do-leciały nawet do wsi. Chłopcy z całej osady bez namysłu rzucili się do miejsca upadku samolotu. Przybiegliśmy tym razem z dwoma gazikami wojskowymi, które zdążały z lotniska. Z załogi fortecy znaleźliśmy tylko przedramię człowieka i kawałek skóry z głowy o rudych włosach. Przybyli z lotniska oficerowie – dwóch rosyjskich i dwóch amerykańskich przepędzili nas z miejsca zdarzenia. Przybyły również dwa samochody z wojskiem rosyjskim, otoczono teren i nikogo nie wpuszczano.

I wreszcie nadeszły z frontu dawno oczekiwane wiadomości – wojna się skończyła. 9 maja 1945 roku Niemcy podpisały kapitulację zarówno na froncie wschodnim jak i zachodnim. Co znaczył koniec wojny dla Polaków i Rosjan trudno odpowiedzieć. Ale sam dzień 9 maja był dniem radości, szczęścia i samoistnym świętem. Z lotniska do chutoru spieszyły grupy lotników, oficerów i podoficerów rosyjskich i amerykańskich, którzy dwa dni wcześniej przylecieli po bomby. Byli wśród nich muzycy, śpiewacy, tancerze. Rozpoczęły się tańce z kobietami z okolicznych wiosek. Tańce, gościna i śpiewy trwały do rana. Litry szampana, bimbru i wódki lały się w czasie całej biesiady. Po dwóch dniach świętowanie zakończyło się i nadeszły szare dni. Z lotniska odleciały wszystkie samoloty zagraniczne. A szum przy tym nad wsią był niesamowity!

Polacy – zesłańcy nabrali pewności, że powrót do Polski nastąpi bardzo szybko. Jednak w Związku Patriotów Polskich nikt nie ukrywał, że powrót do kraju jest zależny tylko od władz radzieckich, a te na razie mają inne problemy do załatwienia. Trzeba było cierpliwie czekać. Jeszcze w zimie 1944/1945 oj ciec uzgodnił z panią Duda -Dudzińską, która była przed wojną nauczycielką w gimnazjum, że będzie ona w tajemnicy przed władzami radzieckimi nauczać polskie dzieci języka polskiego. Zbieraliśmy się wieczorami za każdym razem u innej rodziny i uczyli czytać i pisać po polsku. Ci, którzy przed wojną chodzili już do szkoły, mieli zadanie ułatwione, a tacy jak ja zaczynali wszystko od początku. Pani Dudzińska opowiadała nam dużo o dziejach Polski, o czasach chwały polskiego oręża. Sama interesowała się wojskowością chociażby z tego względu, że mężem jej był przedwojenny kapitan kawalerii Zygmunt Duda-Dudziński. Został on powołany do I Dywizji Wojska Polskiego i brał udział w bitwie pod Lenino, gdzie wyróżnił się w boju, zasługując na odznaczenie. Docenili to nawet dowódcy rosyjscy, przedstawiając go do odznaczenia „Orderem Suworowa”. Publiczne nadanie odznaczeń odbywało się przed frontem pułku. Wywołany do odznaczenia Duda-Dudziński odmówił przyjęcia odznaczenia, oświadczając na głos: „Nie będę nosił odznaczenia generała, który doprowadził do rzezi polskich dzieci na Pradze w czasie Powstania Kościuszkowskiego w 1794 roku”. W tym samym dniu kapitana Dudę-Dudzińskiego wywieziono z pułku i ślad po nim zaginął. O tym wydarzeniu opowiadał mój wujek Wojciech Zielonka, który służył w tym samym pułku.

Nadeszło wreszcie stepowe lato. Dni były słoneczne, upały dawały się wszystkim we znaki. Po dniach upalnych następowały chwile ulgi i odprężenia. Ni stąd ni zowąd na niebie pojawiały się czarne chmury, zrywał się piekielny wiatr i lało jak z cebra. Po kilkunastu minutach deszcz nagle ustawał, na niebo wychodziło znowu słońce. Rowami, drogami płynęły strugi ciepłej wody. Dzieci miały niesamowitą zabawę. Ulewie towarzyszyły nieustanne gromy i błyska-wice, które rozlegały się coraz dalej, a na niebie pojawiała się przepiękna tęcza. W upalne dni podstawową rozrywką dzieci, a także dorosłych była kąpiel w rzece Moskowce przebiegającej około 1,5 kilometra od chutoru Hasanowka. Rzeczka była wąska – miała około 15 metrów szerokości, lecz w niektórych miejscach głębokość dochodziła do 4 metrów. W rzece łowiono wiele ryb, nie dużych – do 40 cm i ogromne ilości raków. Raki były bardzo duże, dochodzące do 35 cm długości. Łowiono je ręcznie, szukając dziur w brzegu poniżej zwierciadła wody. W tych otworach można było się natknąć na żmije wodne. Były jadowite i agresywne, owijały się dookoła ręki. Trzeba było zdjąć żmiję nie wyjmując ręki z wody, inaczej żmija gryzła a ukąszenia były często śmiertelne. Łowienie ryb i raków było dozwolone z wyjątkiem połowu siecią. Inną rozrywką dla dzieci i młodzieży były wyprawy do kina na lotnisku, tym bardziej, że wpuszczano je za darmo. Filmy wyświetlano 3 razy w tygodniu. Dzieci dobrowolnie zatrudniano przy zwalczaniu szkodników polnych, a w szczególności susłów stepowych.9 Są to gryzonie wielkości średniego kota domowego, koloru kości słoniowej. Susły żyją pod ziemią; drążą komorę lęgową oraz kilka otworów prowadzących na zewnątrz. Żywią się roślinami, na przykład pszenicą, bu-rakami cukrowymi czy pastewnymi, kawonami itp. Tu też zakładają gniazda. W kołchozie szczególne szkody wyrządzały w burakach cukrowych. Małe rośliny zjadały w całości, gdy buraki wyrosły, nadgryzały bardzo dużą ich ilość. Walka z susłami polegała na tym, że do jednego otworu wlewało się dużo wody, tak żeby gniazdo i korytarze wypełniły się wodą. Chłopcy z porządnymi kijami obstawiali przyległe otwory, przy każdym po dwóch. Suseł, by się nie utopić, wyskakiwał z otworu, wtedy ogłuszaliśmy go kijami. Wodę dowożono w beczko-wozach ciągnionych przez krowy. Przy tej pracy można było zarobić parę rubli na drobne wydatki na bazarze, na przykład bułki.

Wczesnym latem rozpoczynały się wyprawy do „Siczy”. Tysiąc hektarów sadu dawało możliwość zdobycia (nielegalnie) wszelkiego rodzaju owoców. Pod koniec czerwca nadchodził „sezon” na czereśnie, potem na wiśnie, wczesne jabłka, śliwki, gruszki, winogrona itp. Sad był pilnowany przez strażników na koniach, uzbrojonych w szable i karabiny. Patrole poruszały się drogami otaczającymi sad. Ogrodzenie sadu stanowił żywopłot akacjowy tak gęsty, że można go było pokonać tylko pełzając na brzuchu. We wnętrzu sadu byli również strażnicy poruszający się pieszo. Nasze wyprawy po owoce organizował 15-letni Ukrainiec Pawło Pałenko, który uczył się w gimnazjum we wsi Natalewka, położonej w odległości 4 km od Hasanowki. Do swojego „oddziału” zaangażował samych Polaków. Należeli do zespołu: Pawło Pałenko, Bimko Fijałkowski, Władek Zielonka i Romek Wojtyło. Na wyprawy chodziliśmy mniej więcej dwa razy w tygodniu. Zawsze nam się udawało zmylić strażników i przynieść niemało owoców. Bez jakichkolwiek ograniczeń mogli wynosić z sadu (dla własnych potrzeb) piloci rosyjscy, amerykańscy i francuscy, przebywający na wojskowym lotnisku. W czasie lata i jesieni moja mama zgromadziła pełny worek suszonych jabłek, gruszek i śliwek, które przywieźliśmy do Polski. W połowie lata nadchodził czas wypraw na „basztan” – kilka hektarów pola, na którym zasadzono kawony, dynie jadalne na surowo, pomidory bezpalikowe i inne warzywa. Na te wyprawy chodziliśmy późnym wieczorem, gdyż w dzień w niskich warzywach każdy był widoczny. Były jednak i dłuższe wyprawy.

W okresie żniw wymłócone zboże sypano na ziemi w ogromne pryzmy bez żadnego przykrycia. Zboże narażone było na opady deszczu, ale nie było innego wyjścia, gdyż zbudowane przed wojną „ambary” – magazyny były zbyt małe. Pryzmy zboża były strzeżone przez uzbrojonych wartowników, przeważ-nie ludzi starszych lub kalekich, którzy wrócili z frontu. Nieznane były jednak przypadki, aby wartownicy kogoś aresztowali lub zranili. A były ku temu po-wody. Jeszcze gdy trwała wojna, ale front doszedł za Wisłę, w Zaporożu i innych miastach powstawały bazary – targowiska, na których handlowano żywnością, odzieżą i czym się dało. Przeważał handel wymienny. Za wiadro pszenicy, słonecznika czy kukurydzy można było dostać spodnie, koszulę, marynarkę, czy inną część garderoby. Ci, którzy mogli unieść wiadro ww. produktów, nieśli
je na bazar ze swego sowchozu, ale byli i tacy, co podbierali zboże z pryzm po-łożonych bliżej Zaporoża, by tak daleko nie dźwigać. Gdy kradziono ziarno, dozorcy przechodzili na drugą stronę pryzmy, by nie widzieć, co tam się dzieje. Z Sybiru wróciliśmy wszyscy ubrani w odzież szytą z płótna zgrzebnego ufarbowanego na brązowo korą modrzewiową. „Handlując” zbożem zaopatrzyłem matkę, siostrę i siebie w jakie takie odzienie i obuwie. Ojciec jako urzędnik Związku Patriotów Polskich tam otrzymał porządne ubranie z UNRY.
Czas zbioru słonecznika był momentem, kiedy zaopatrywaliśmy się w olej słonecznikowy. Wyruszaliśmy w nocy na pola obsiane słonecznikiem, a było tego kilkadziesiąt hektarów, rozścielaliśmy płachty, znosili głowy słonecznika i młóciliśmy. Wydawało się nam, że naszej stukaniny nikt nie słyszy. Było jednak inaczej. Pewnej nocy wybraliśmy się z kuzynem Edkiem po słonecznik. Weszliśmy w pole położone blisko Siczy. Już mieliśmy co najmniej dwa wiadra ziarna, gdy rozległ się blisko nas trzask łamanych badyli i tętent konia. Przywarliśmy do ziemi myśląc, że strażnik nas nie znajdzie, ale się omyliliśmy. Strażnik pilnował sadu, lecz usłyszał nasze stukanie, podjechał i stanął za nami. „No, tym razem nas aresztują i poślą do poprawczaka... ” Nic takiego jednak się nie stało. Strażnik zsiadł z konia, sprawdził, ile mamy ziarna, wyciągnął spod bluzy pusty worek. Kazał ziarno wsypać do worka, worek przytroczył do siodła, siadł na konia i odjechał życząc nam „powodzenia w pracy”. Ziarno słonecznikowe wymienialiśmy na olej we wsi Natalewka, gdzie działała tłocznia oleju. Nikt nikogo nie pytał, skąd ma ziarno.

Oprócz zajść, które przynosiły korzyść całej rodzinie, zajmowaliśmy się często szkodliwymi rzeczami. Na przykład rzucaniem granatami do kamieniołomu... Za odcinkiem 112-tym znajdował się zespół nieczynnych kamieniołomów wypełnionych wodą. Od krawędzi do zwierciadła wody było około 20m metrów, a głębokość wody sięgała 15 metrów. Jak wcześniej napisałem, był to teren nieuprawianej ziemi ze względu na pozostałości amunicji, granatów, min przeciwpiechotnych i innego uzbrojenia. Na tym polu znajdowaliśmy granaty obronne, zaczepne i przeciwpancerne. Chłopcy wrzucali je do kamieniołomów, gdzie wybuchały i głuszyły ryby – sumiki kanadyjskie z ośmioma wąsami. Ryby te były karłowate i nie dłuższe niż 40 cm. Po ogłuszeniu wypływały na powierzchnię i można było je wyławiać. Sztuka rzucania granatem polega na tym, że po wyjęciu zawleczki należy granat niezwłocznie rzucić. W innym przypadku wybuch nastąpi w ręku, co jest równoznaczne z natychmiastową śmiercią. Tak zginął nasz kolega Ukrainiec Wiktor Garnowski, wychowanek domu dziecka z Zaporoża, pracujący w lesie w naszym sowchozie. Innym nie-szczęśliwym wypadkiem była śmierć sześciu chłopców, w tym dwóch Polaków, przy rozbrajaniu pocisków artyleryjskich. Chłopcy w wieku od 9 do 13 lat nie-daleko naszego osiedla rozbroili sześć pocisków 76 mm. Przy przecinaniu ko-lejnego nastąpił wybuch. Był tak mocny, że szczątki rozerwanych doleciały aż do chutoru. Bawienie się amunicją było rzeczą powszechną i nikt nie zwracał na to uwagi. Wiadomość o rozerwaniu sześciu malców dotarła do zaporoskiego NKWD. Pewnego wieczoru, tuż po zmierzchu zebraliśmy się na pobliskim placu, rozpaliliśmy ognisko i strzelaliśmy amunicją karabinową. Nagle ze wszystkich stron otoczyli nas żołnierze i oficerowie z długimi wierzbowymi kijami i bili wszystkich zgromadzonych. Części z nas udało się uciec, ale większość tak oberwała, że musieliśmy przez kilka dni leżeć w łóżku. Od tej pory zaprzestano strzelaniny w sposób zbiorowy. Zdarzały się jednak pojedyncze wypadki. Takim był pożar baraku biurowego. W tym baraku mieściło się biuro sowchozu, hotelik dla traktorzystów, stołówka, kuchnia i inne pomieszczenia gospodarcze. W pomieszczeniu obok kuchni zgromadzono dużą ilość słomy i burzanu do pa-lenia. Dwóch chłopców strzelało z procy pociskami zapalającymi od przeciw-lotniczych karabinów maszynowych. W procy jedna z gum się urwała i pocisk wpadł niespodziewanie przez okno do pomieszczenia z opałem. Nastąpił natychmiast ogromny pożar. Gaszenie przy pomocy wiader nic nie dało i barak spalił się doszczętnie. Przeprowadzone przez NKWD dochodzenie nie ustaliło sprawców pożaru, ale blady strach ogarnął wszystkich i strzelaniny ustały.

Nadchodziła jesień. Ludzie zbierali gdzie się dało opał na zimę, słomę, badyle kukurydzy, słonecznika i burzanu. Należy podkreślić niesłychaną uczciwość mieszkańców, którzy pod żadnym pozorem nie brali cudzego opału. Do chutoru wracali ciągle ludzie z wojska, którzy zajmowali się pracą w sowchozie, ale nie stronili od polowań na zające, co pozbawiło nas możliwości połowu zajęcy w sidła. Łowy zresztą były możliwe dopiero po opadach śniegu, a te jeszcze nie nastąpiły mimo wystąpienia przymrozków nawet w dzień.

Z Zaporoża coraz częściej dochodziły wieści o organizowaniu przez Związek Patriotów Polskich powrotu zesłańców do Polski. Wtedy dowiedzieliśmy się, że dawne Kresy Wschodnie zajęte przez Związek radziecki po 17 września 1939 roku nie będą należały do Polski, lecz zostaną wcielone do Związku Radzieckie-go. Zesłańców z Sybiru miano osiedlić na Ziemiach Odzyskanych sięgających od Nysy Łużyckiej, Odry na zachodzie, a do Morza Bałtyckiego na północy. Wywołało to wśród Polaków rozczarowanie i gorycz zmieszaną z radością, że mimo wszystko będziemy żyć we własnym kraju. Nadszedł wreszcie ten dzień 17 lute-go 1946 roku, oczekiwany od sześciu lat, kiedy to zawieziono nas na stację kolejową w Zaporożu, załadowano do bydlęcych wagonów wyposażonych tak jak po-przednio. Rosyjskie władze bardzo dokładnie sprawdzały, czy z zesłańcami nie zabierali się do Polski obywatele rosyjscy. Chętnych nie brakowało, lecz było to praktycznie niemożliwe. Po przekroczeniu nowej granicy Polski byliśmy już pewni, że znajdujemy się na terytorium polskiego kraju. Był to pierwszy transport z zesłańcami wracającymi z Syberii.

Podróż naszej rodziny i rodziny Zielonków zakończyła się w Tarnowie. To z terenów województwa krakowskiego pochodzili moi rodzice. To stamtąd wyjechali na wschód do województwa tarnopolskiego za tańszą ziemią, co do-prowadziło do zesłania na Syberię. W okolicach Tarnowa – Zalipiu i Samocicach przebywaliśmy u krewnych ojca do pierwszych dni marca 1946 roku, a następnie osiedliliśmy się na tzw. Ziemiach Zachodnich, ale to już całkiem inna opowieść.

...................................
1 Taczanka – rosyjski lekki, 2. albo 4-kołowy wózek z karabinem maszynowym, używany dawniej w kawalerii (w Rosji w czasie wojny domowej 1918-20, w Polsce w okresie międzywojennym).

2 Sztapel – stos desek, worków, skrzyń itp. ułożonych na przekładkach warstwa-mi jedne na drugich.

3 Bania – rosyjska odmiana sauny. Najważniejszą częścią bani jest pariłka (łaźnia parowa), w której bywa o wiele goręcej niż w fińskiej saunie. Rozgrzewa się tu kamie-nie w palenisku i chochlą z długą rączką wylewa na nie wodę. Często do wody dodaje się kilka kropli olejku eukaliptusowego lub sosnowego (czasem nawet piwa), a wrząca para roznosi zapach po całym pomieszczeniu. Do rytuału bani należy chłostanie się brzozowymi gałązkami. Może wydawać się to dziwne i z pewnością jest bolesne, ale w skutkach przyjemne i oczyszczające. Po „chłoście” brzozowymi witkami następuje kąpiel w basenie z lodowatą wodą, przed powtórnym seansem. Stali bywalcy bani odbywają od 5 do dziesięciu takich cykli w czasie 2 godzin.

4 Bajan – ros., muz. udoskonalona harmonia ręczna (odmiana akordeonu) z klawiaturami guzikowymi dla obu rąk.

5 Stępa – prymitywne urządzenie służące dawniej do obłuskiwania i kruszenia ziarna na kaszę, składające się z drewnianej lub kamiennej misy oraz drewnianego ubijaka.

6 Burunduk (Eutamias sibiricus) – ssak z rodziny wiewiórkowatych zamieszku-jący lasy północno-wschodniej Europy, wschodniej Azji, Syberii, Mongolii, północnych Chin i Japonii. Długość ciała do 27 cm, ogona do 18 cm. Ubarwienie brunatnoszare, na grzbiecie i bokach podłużne, ciemne pasy z jasnymi obwódkami. Ogon długi, puszysty. Dobrze wspina się na drzewa, jednak przebywa głównie na ziemi, gniazdo buduje w wykopanej przez siebie norze i gromadzi w nim znaczne zapasy pokarmu na okres zimowy. Bywa przedmiotem polowań dla pozyskania futra

7 Limba syberyjska, sosna syberyjska (Pinus cembra subsp. sibirica, Pinus sibi-rica) – blisko spokrewniona z naszą limbą, sosna występująca na ogromnych połaciach tajgi syberyjskiej. Nazywana niekiedy błędnie cedrem syberyjskim, co wynika z bezpośredniego tłumaczenia nazwy rosyjskiej. Drewno miękkie, cenione w stolarstwie i budownictwie. Nasiona, tzw. orzeszki cedrowe, są masowo zbierane i spożywane na Syberii, produkuje się z nich również olej

8 Podwoda: a) obowiązek dostarczenia przez ludność środka transportu do dyspozycji organu administracji państwowej, także wojska; b) także taki środek transportu wraz z obsługą.

9 Suseł moręgowany – ssak zaliczany do rodziny wiewiórkowatych. Jest to gryzoń wielkości szczura. Ciało jego ma długość 20-23 cm, a ogon – 5,5- 8 cm. Zamieszkuje tereny bezleśne, głównie pastwiska, nieużytki i pola. Jest aktywny w ciągu dnia. Zamieszkuje głębokie nory, które różnią się od króliczych tym, że przed norami susłów ni - gdy nie ma wykopanej ziemi, zwierzęta wynoszą ją bowiem w torbach policzkowych i wyrzucają w oddalonych miejscach. Nory mają bardzo skomplikowaną budowę: jest to system długich chodników kończących się komorą mieszkalną, w której znajduje się dobrze wymoszczone gniazdo. W miejscu tym susły zarówno przesypiają noc w okresie aktywności wiosenno-letniej, jak i zapadają w głęboki sen zimowy, który zwykle trwa aż 7 miesięcy (stąd popularne powiedzenie: „śpi jak suseł”. Zdarza się również, że w czasie długotrwałej suszy i podczas upalnego lata susły zapadają w krótki sen letni i pojawiają się ponownie dopiero jesienią, by po kilku tygodniach ponownie zasnąć, tym razem już na zimę. Pożywienie susła stanowią głównie zielone rośliny, bulwy, nasiona, jagody oraz owady, myszy i ptasie jaja.

/Źródło: Zesłaniec , nr 41 (2009)


RELACJE Z ZESŁANIA


By czas nie zatarł śladów naszych doświadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzyć nowy dział po-święcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” poświęcony Matkom-Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

W przyszłości podobny monograficzny numer naszego pisma chcemy przeznaczyć na opisanie losów polskich dzieci na zesłaniu. Wiemy też z napływającej do redakcji korespondencji, że z artykułów publikowanych na łamach „Zesłańca” korzystają uczniowie oraz nauczyciele historii, uważając publikowane w nim teksty za ważny materiał uzupełniający podręczniki szkolne.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje w pewnym sensie do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz do serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane są także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth, przewodniczącej tamtejszej Komisji Historycznej. Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacimy polską historiografię o cenne źródła dotyczące zesłań Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne rejony byłego Związku Radzieckiego. (red.)