Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Tułaczka przez śniegi Syberii - Lucyna Wojno


                                                                     
            
              ♦Tułaczka przez śniegi Syberii - Lucyna Wojno♦



Urodziłam się 23 kwietnia 1931 r. w Łomży. Moja mama Wiktoria Śliwowska z Łuniewskich h. Ślepowron, była chora i dla podtrzymaniu ciąży leżała w szpitalu w Łomży. Zachorowała na grypę. Leczenie w tamtych czasach było niestety słabe. Wystąpiły powikłania, najbardziej ucierpiało serce. W Łomży przyszłam na świat. Mama nie odzyskała zdrowia i zmarła, kiedy miałam dwa lata i cztery miesiące. Moim wychowywaniem zajęła się młodsza siostra mamy – Kazimiera, która potem została żoną mojego taty Juliana, a dla mnie drugą matką. Z tamtych dni wczesnego dzieciństwa pamiętam tylko scenę, kiedy obok trumny z ciałem matki klęczał na jednym kolanie mój ojciec Julian, a na drugim kolanie siedziałam ja i wycierałam chusteczką łzy płynące mu po policzku.

Mieszkaliśmy we wsi Buczyno Mikosy pow. wysokomazowiecki na Podlasiu. Ojciec Julian Śliwowski h. Jasieńczyk był podoficerem Wojska Polskiego i w 1939 r. walczył z sowietami w okolicach Lwowa. Tam nie dostał się w sowieckie ręce, bo zdołał uciec. Tereny powiatu wysokomazowieckiego po 17 września 1939 r. znalazły się pod okupacją sowiecką. Wszelkie urzędy zostały obsadzone przez NKWD – bardzo często przez miejscowych polskich Żydów komunistów, którzy otrzymali w ten sposób dostęp do wszelkich informacji o miejscowej ludności.

Powiat wysokomazowiecki był w tym czasie zamieszkiwany w 70% przez drobną szlachtę. Już w styczniu 1941 r. zjawiło się w naszym domu NKWD z poleceniem aresztowania ojca. Nie zastali go jednak, bo akurat pojechał z końmi na jarmark do Sokół. Sowieci postanowili jednak czekać na niego. Za namową macochy powiedziałam sowieckiemu żołdakowi, że 



muszę udać się do wygódki obok stodoły. Poszedł za mną. Za stodołą był las. Uchyliłam ruchome deski i czmychnęłam do lasu, a potem do sąsiadów, aby powiadomili ojca, że czekają na niego „ruscy”, niech nie wraca do domu. Sąsiad wsiadł na konia i zdążył odnaleźć ojca i uprzedzić go. Kiedy wróciłam do domu dostałam srogie lanie od sołdatów. Sowieci od początku 1941 r. szukali ojca i często niespodziewanie zaglądali do naszego gospodarstwa. Ojciec ukrywał się do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej tj. do dnia 22 czerwca 1941 r. Dorośli domownicy przeczuwali, że może dojść do aresztowania naszej rodziny.

Dnia 20 czerwca 1941 r. o godzinie 4 rano obudziło nas łomotanie do drzwi. Do domu wtargnęli
żołdacy NKWD, kazali zabrać ze sobą trochę rzeczy osobistych, ciepłe ubrania i jedzenia oraz powiedzieli, że nas aresztują i zabierają ze sobą. Przyprowadził ich polski Żyd, znajomy rodziny o nazwisku Gołąbek, (prawdopodobnie urzędnik sielsovieta w Kalinowie Solkach). Był w mundurze NKWD, ale nie wszedł na podwórko tylko obserwował wszystko z drogi przed bramą. Zabrano nas pięć osób: mnie 10 lat, macochę Kazimierę Śliwowską 25 lat, siostrę Wiktorię 5 lat, drugą siostrę Reginę 3 lata i najmłodszego brata Andrzeja mającego zaledwie 5 miesięcy. Matka cały czas płakała, a nasze rzeczy pakowała babcia. I tym sposobem mieliśmy niewielkie zapasy na czas podróży. Zostaliśmy aresztowani za to, że byliśmy szlachcicami, a mój ojciec brał udział w kampanii wrześniowej w stopniu podoficerskim, za to że był sympatykiem przedwojennej endecji, za to że umiał posługiwać się bronią i za to, że był dobrym gospodarzem zwanym przez ruskich „kułakiem”. Innym transportem wywieziono na Sybir także dwóch braci mojego ojca z rodzinami i dziadka Aleksandra z Osip Wydziory.

Zawieźli nas na stację kolejową Czerwony Bór i załadowali do bydlęcych wagonów. W wagonach umieszczano od 8 do 10 rodzin (40-50) osób. My znaleźliśmy się w wagonie nr 17. Wagonów było 19. Na zesłanie wieźli nas około czterech tygodni. Na stacjach nie wolno było komunikować się z nikim. W wagonie na środku był wycięty otwór, przez który mo
żna było załatwiać się.

W takich przypadkach rodzina osłaniała ka
żdego kocem albo prześcieradłem zabranym z domu. Podróż była długa i wyczerpująca. Jechaliśmy latem więc w wagonach było duszno, gorąco i cuchnąco. Baliśmy się o najmłodszego kilkumiesięcznego Andrzejka. Nie mieliśmy żadnych pieluch tylko jakieś kawałki prześcieradeł czy innych szmat, nie wspominając o możliwości jakiejś kąpieli czy mycia. Często siadałam przy wrotach wagonu, sadzałam Andrzejka na kolanach, a wiatr wpadający przez szpary osuszał rany i krosty na jego ciele. Bywało, że dzieci i starsze osoby umierały z głodu oraz wycieńczenia. Nikt ich nie grzebał. Wyrzucano ciała z wagonów, najczęściej wtedy, kiedy pociąg zatrzymywał się na moście nad jakąś rzeką. Zdarzało się nieraz, że matka ukryła ciało zmarłego dziecka, bo chciała je pochować po chrześcijańsku. Jednak konwojenci sprawdzali dokładnie wagony, wtedy zabierali ciała dzieci a matka dostawała w najlepszym przypadku kilka kopniaków i cierpiała podwójnie z żalu i bólu.

Odgłosy wojny dotarły do naszego transportu na terenie dzisiejszej Biało-rusi w miejscowości Zelwa nad rzeką Zelwianka. Pociąg zatrzymał się na moście, a obsługa uciekła, bo nadleciały niemieckie samoloty zrzucając bomby. Mę
żczyźni zdołali wyrąbać parę desek i zaczęli wymachiwać białymi szmatami, wówczas niemieckie samoloty zniżyły lot i przelatując nad pociągiem odleciały. Byliśmy przekonani, że zginiemy na tym moście. Ju po wojnie dowiedziałam się od znajomej, która również jechała tym transportem, że o bombardowaniu naszego pociągu dowiedziały się rodziny pozostałe w kraju. Wtedy kilkunastu mężczyzn z naszych rodzin pojechało na miejsce tego wydarzenia do Zelwy. Niestety pociągu już dawno nie było, bo odjechał gdy samoloty odleciały. Rozmawiali o tym z miejscowymi ludźmi. Świadkowie z płaczem opowiadali, że w czasie bombardowania nagle nad pociągiem pojawiła się Matka Boska okrywająca go swoim niebieskim płaszczem i razem z polskimi ofiarami popłynęła na Sybir. Świadkowie twierdzą, że był to cud.

Docelowym przystankiem tego transportu Tomsk w głębi Syberii, jednak po krótkim pobycie transport cofnięto do Omska. Wyładowano nas pod namiot areny cyrkowej. Tam spędziliśmy kilka dni. Potem zawieziono nas do miejscowości Kolosovka. Czekaliśmy na następny transport. Miejscowi przyglądali się nam bacznie. Z niedowierzaniem patrzyli na nas i dyskutowali między sobą,
że niby więźniowie a mają tyle bogatych rzeczy ze sobą, bo wielu z nas zdołało zabrać ze sobą żywność, pościel, ko uchy i inne ubrania. Niektórzy mieli nawet całe bele płótna, które później wymieniali na żywność. My, jak wspominałam wcześniej mieliśmy niewiele. Pamiętam jak jedna z polskich kobiet wyłożyła na kamieniu kawałek chleba, który wiozła jeszcze z Polski. Chleb był już lekko spleśniały, więc rozsypał się na drobne kawałki – sądziła, że wydziobią go ptaki. Widział to mały rosyjski chłopiec. Podbiegł i zawołał „Babuszka nie brasaj chleba, ja jego skuszaju”. Chwycił łapczywie resztki chleba i zjadł. Wtedy zrozumieliśmy, że tutaj na Syberii jest wielka bieda i czekają nas ciężkie czasy.

Następnie załadowano nas na statki mieszając ludzi w ten sposób,
że brano ludzi z jednego wagonu z przodu pociągu i inne rodziny z tyłu pociągu. Tak płynęliśmy w dół rzeki Irtysz trzy dni i dotarliśmy do portu Tara. W Tarze załadowano nas na barki do przewozu węgla. Podróż trwała znowu cały dzień. Baliśmy się wszyscy strasznie, myśleliśmy, że się potopimy. Barka bujała się na wszystkie strony, a my wybrudziliśmy się pyłem węglowym jak górnicy. Modliliśmy się całą drogę, najbardziej trzymała nas na duchu modlitwa „Pod Two-ją obronę”. Wyładowali nas na brzeg i stamtąd ciężarówkami rozwieziono po kilka rodzin do okolicznych kołchozów. Tak dotarliśmy do kołchozu Noskowa. Rozmieszczono nas w zimnych obskurnych, zawszonych i zapluskwionych barakach. Do końca życia nie zapomnę ukąszeń pluskiew. Tak nas rozdzielili i pomieszali, że wśród Rosjan było nas tylko kilka rodzin polskich. Byliśmy tam dziewięć miesięcy, tj. do kwietnia 1942 r.

Rosjanie, których spotkaliśmy w kołchozie podczas tej zesłańczej wędrówki byli biedni, jednak wyjątkowo
życzliwi. Dzielili się z nami wszystkim, co mieli. Tym zwykłym biednym ludziom zawdzięczamy nasze życie. Mieszkaliśmy w drewnianym zimnym dziurawym baraku. Nie dość, że zimno, to jeszcze gryzły nas wszy i pluskwy. Strasznie piekło ich ukąszenie i na ciele długo utrzymywały się czerwone duże plamy. Tak mieli wszyscy i my zesłańcy i Rosjanie. Dostawaliśmy jakieś skromne racje żywnościowe, ale wszystkiego było mało. Zapamiętałam, że najlepsze były zmarznięte ziemniaki, które udało się nam zebrać na polu. Wtedy najadaliśmy się do syta. Jak mama dostawała pracę w oborze to po kryjomu udało jej się ukraść trochę mleka – to był rarytas ale najczęściej mleko trafiało do mojego małego braciszka Andrzeja. Mama karmiła go piersią przez cztery lata i dzięki temu zdołał przetrzymać to piekło i przeżył.

Kiedy został podpisany układ Sikorski-Majski dostaliśmy „bumagę”,
że jesteśmy wolni. Matka postanowiła, że nie zostaniemy tam dłużej, że jak tylko puszczą śniegi to ruszamy na zachód w stronę Polski. Tak też uczyniła. Wiosną 1942 r. w kwietniu w pięć polskich rodzin ruszyliśmy pieszo na zachód. Niby wiosna w kalendarzu ale była to w dalszym ciągu tęga zima. Była to karkołomna wyprawa. Jeden ze znajomych Polaków zrobił dla mojego młodszego rodzeństwa drewniane sanki – matka wymościła je jakąś pierzyną i ko uchem i powędrowaliśmy w nieznane. Ci, co zostali przestrzegali matkę żeby nie wyruszała, bo nie da rady i wszyscy zginiemy w nieznanej ziemi z zimna i głodu, albo zagryzą nas wilki. My jednak wyruszyliśmy w kierunku Polski.

Wędrowaliśmy od kołchozu do sowchozu. Prosiliśmy o po
żywienie i nocleg i zawsze go dostaliśmy w jakiejś szopie. Każdy dzień w innej wsi w innym kołchozie lub sowchozie, każda noc pod jakimś cudzym nieznanym dachem najczęściej w szopie czy stodole, rzadko w domu. Zawsze rano biegałam z siostrą po prośbie- żebraliśmy, aby dostać coś do jedzenia. W jednej z wsi na noclegu spotkaliśmy sowieckiego żołnierza, który z przepustki wracał na front. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy polskimi dziećmi, zesłańcami, wzruszony oddał nam swoją walizkę pełną sucharów. To dzięki takim ludziom przeżyliśmy.

Mieliśmy tylko jeden dłu
ższy postój w Pietropawłowsku w Kazachstanie, ponieważ były roztopy i niewyobrażalne błoto, które nie pozwalało nam na dalszą wędrówkę. W dalszą drogę ruszyliśmy dopiero po dwóch, może trzech tygodniach, kiedy ziemia i drogi trochę obeschły. Czasami udało się nam wyżebrać „łapcie” – buty z plecionego łyka i dzięki nim nie wędrowaliśmy boso. Sanki matka zamieniła na jakiś wózek coś w rodzaju drewnianej taczki i w niej wieźliśmy brata Andrzeja. Wędrówkę zakończyliśmy 2 października 1942 r. kiedy dotarliśmy na Ural. Robiło się ju mroźno i dalej nie dało się wędrować. Zatrzymaliśmy się w sowchozie o nazwie „Podsiobnoje Hoziajstwo Gorbalnica”, rajon Złotoust, obłast Czelabińsk. Miejscowi Rosja- nie nie dowierzali, że pieszo przewędrowaliśmy taki kawał Syberii – mówili, że było to około 1.500 km a może 2 tys. kilometrów. Mama poszła do „sielsovieta” zarejestrować siebie i dzieci na pobyt. Otrzymała wtedy dary z amerykańskiej UNRY, były to ciepłe ubrania i trochę konserw. Cieszyliśmy się bardzo. Lecz radość nie trwała długo. Kiedy matka wyszła rano do pracy do sowchozu, my dzieci jeszcze spaliśmy.

Po przebudzeniu od razu zauwa
żyłam,ż e nie mamy darów z UNRY. Znikła też polska rodzina, która razem z nami dotarła z dalekiej Syberii na Ural. Zrozumieliśmy, że zostaliśmy przez znajomych Polaków ograbieni. Mało tego później, już po powrocie do Polski, dowiedzieliśmy się, że rodzina ta wcześniej wróciła i zgłosiła się do mojego ojca z wiadomością,że żyjemy i na pewno zdrowi wrócimy. W podzięce za opiekę i dobre wieści ojciec zabił świniaka i obdarował nim „naszych opiekunów”. Kiedy ojciec poznał prawdę więcej już z tą rodziną nie spotykał się. Na Uralu mama pracowała w sowchozie, a ja opiekowałam się przez pewien czas dzieckiem Rosjanki, ojciec dziecka był Polakiem – zesłańcem, zaciągnął się do polskiego wojska i wyjechał na front. Pracowałam za jedzenie, ale byłam rozłączona od matki i rodzeństwa, bo znajdowałam się 5 km od nich. Ta rozłąka była dla mnie nie do zniesienia. Do końca życia nie zapomnę tych uczuć.

Pamiętam pod koniec naszego pobytu na Uralu bardzo smutną historię. Pewnego dnia matka została przydzielona do pracy w chlewni przy świniach. Brygadzistką była Rosjanka. Te była biedna, miała małe dziecko, mę
ża na wojnie, a pod opieką starą matkę. Jej dziecko też było głodne. Dostać do jedzenia zdrowe ziemniaki graniczyło z cudem, więc obie wymyśliły, że ukradną wiadro zboża i w innym sowchozie wymienią na ziemniaki. Mama jeździła wozem – „tieleżką” i woziła z innego sowchozu trociny na ściółkę dla świń. Ukryła, więc zboże i pojechała po trociny. Tam jednak trafiła na brygadzistkę Żydówkę, która sprawdziła wóz i znalazła zboże. Matkę natychmiast postawiono przed sądem i niechybnie skazano by na więzienie, ale do sądu przyszła brygadzistka Rosjanka i całą winę wzięła na siebie. Nie musiała tego robić, ale dzięki temu matka została uwolniona i dalej opiekowała się nami. Rosjankę skazano na 9 miesięcy więzienia. Kiedy zabierano ją do więzienia, powiedziała do mojej matki „Ty Wiera (bo tak wołano na moją matkę) masz czworo dzieci one umarłyby bez Ciebie, a ja mam jedno dziecko i babcię kto się nim zajmie”? Już nie spotkaliśmy jej nigdy więcej.

Aby zarobić parę kopiejek zakradaliśmy się grupką dzieci rosyjskich
i polskich na miejscową stację kolejową i kradliśmy z beczek
żywicę, z której robiliśmy gumę do żucia tzw. „ waczki”. Gotowaliśmy żywicę, a kiedy była miękka i ciągnąca wałkowaliśmy ją i ucinaliśmy coś w rodzaju kopytek (klusek). Taką „ waczkę” sprzedawaliśmy za parę kopiejek na dworcuż ołnierzom jadącym na front. Moje młodsze rodzeństwo bawiło się z Rosjanami i między sobą rozmawiało już tylko po rosyjsku. Uczęszczały do niby przedszkola działającego przy sowchozie. Kiedy matka wracała po pracy zaczynała z nimi rozmawiać po polsku, aby nie zapomniały ojczystego języka. Przez cały czas mat ka uczyła nas pacierza i innych modlitw. Modlitwy dodawały nam siły i wiary, że powrócimy kiedyś do domu. Do dzisiaj mam różaniec, który mi towarzyszył przez cały ten czas na Sybirze. Dostałam go od mojej babci tu przed zsyłką. Jest dla mnie relikwią. Najmłodszy brat Andrzej rozmawiał długo tylko po rosyjsku. Kiedy po powrocie do Polski zobaczył ojca na podwórku, pytał matkę? „Chto e etot mużyk z usami”?

Na Uralu wegetowaliśmy do 21 kwietnia 1946 r. Miałam wówczas 15 lat, kiedy przypadkiem, pracując u Rosjanki i bawiąc jej dziecko dowiedziałam się, że na stacji kolejowej będzie podstawiony pociąg do Polski. Pobiegłam szybko do sowchozu do matki przekazać tę dobrą wiadomość. Biegłam pięć kilometrów wieczorem przez las, w którym były wilki, ale wtedy ju ich się nie bałam. Chciałam jak najprędzej dotrzeć do matki i rodzeństwa. Kiedy dotarłam i przekazałam tę radosną nowinę, rozpłakaliśmy się wszyscy i w biegu zabieraliśmy resztkę naszych rzeczy spiesząc się żeby zdążyć na pociąg. Udało się. Okazało się,że w pociągu byli prawie sami Żydzi i wagon z „ochronką” – dziećmi polskimi, syberyjskimi sierotami. Byliśmy jedyną polską rodziną w całym transporcie.

Kiedy pociąg zbli
żał się do obecnych granic Polski, zauważyliśmy, że Żydzi wysiadali w popłochu na stacjach i uciekali. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, przecież przez całą dotychczasową podróż byli zadowoleni, głośno rozmawiali, śpiewali i cieszyli się, że jadą do Polski. Matka postanowiła porozmawiać z jednym starym Żydem i dowiedziała się wtedy, że w Polsce hitlerowcy wymordowali Żydów. W Rosji nikt o tym nic nie słyszał. Większość Żydów ze strachu wysiadła z pociągu i nie pojechała dalej.

Pociągiem dowieziono nas do Opola. Z Opola dostaliśmy bilety do naszej najbli
ższej stacji Szepietowo na Podlasiu. Był maj. Jak wysiedliśmy na stacji brudni, śmierdzący i obdarci ludzie pokazywali nas palcami mówiąc: „Sybiracy?” Wyglądaliśmy jak nędzarze. W Polsce była już w pełni wiosna, a my poubierani w grube, brudne i połatane ciuchy. Matka miała na sobie spódnicę, którą zabrała jeszcze z Polski. Spódnica cała w łatach, łata na łacie, tylko po opaśnicy można było rozpoznać materiał, z jakiego była uszyta. Pieszo dotarliśmy do pobliskiej wsi Średnica gdzie mieszkali nasi krewni. Nikt nas nie poznał. Ile było radości i płaczu, gdy wyjawiliśmy, kim jesteśmy. Pamiętam pierwszy gorący posiłek w Polsce – ciotka ugotowała prędko zacierkę na mleku. Nie mogłam się nadziwić, że jedzenie może być takie dobre. Tego uczucia nie zapomnę do końca życia.

Do domu (odległego o 10 km) do Buczyna Mikosy zawiózł nas furmanką krewny ze Średnicy. Radości było, co nie miara, gdy przywitał nas ojciec. Ale jeszcze dzisiaj mam koszmary senne!

 
Opowiadała: Lucyna Wojno z d. Śliwowska; zanotował: Zdzisław Wojno, syn Lucyny. Brzoski Gromki – lipiec 2010 r. 


Opublikowano za zgodą Zdzisława Wojno