Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

sobota, 4 grudnia 2021

Wspomnienia z deportacji do Rosji 10 luty1940- marzec 1942-Ks. Władysław Gurgul mic marianin



Wspomnienia z deportacji do Rosji 
10 luty1940- marzec 1942-

                                        Ks. Władysław Gurgul mic marianin
  
(N.B.Ponieważ bardzo kochałem moich rodziców, stad słowa Mamusia, Tato piszę z dużej litery, by oddać im mój hołd i należny szacunek)

Wszystkich gospodarzy kolonii Waniów (kolonia Waniów, poczta Bełz, powiat Sokal, woj. lwowskie ) i ich rodziny władowano do wagonów na stacji w Parchaczu odległym prawie 14 km od naszej małej wioski Waniowa. Zaplombowano wagony i tak po pewnym czasie dotarliśmy do granicy rosyjskiej bodajże już za Równym na Wołyniu. Ponieważ tory kolejowe rosyjskie są nieco innego rozmiaru niż w Polsce, dlatego nastąpiło przeładowanie z wagonów polskich na rosyjskie. Tak nas wieziono cztery tygodnie poprzez różne części, regiony Rosji ciągle kierunek na wschód.

W trakcie jazdy koleją, od czasu do czasu pociąg stawał na bardzo krótko na jakiejś nieznanej stacji, gdzie można było, jeśli ktoś miał szczęście, mógł coś zakupić jakiejś żywności czy zupy, czy coś do zjedzenia. Przez większe miasta przejeżdżaliśmy nocą; taka była taktyka, by nas zmylić , byśmy nie mogli się połapać , dokąd nas wiozą. Pamiętam, jak starsi ludzie w wagonie poprzez maleńkie okienka śledzili układ gwiazd i w ten sposób mogli się orientować
dokąd nas wiozą. Kiedyś usłyszałem, jak ktoś w wagonie powiedział: „teraz jedziemy przez Kijów.” Innym znów razem, że to jakieś inne duże miasto i duże centrum kolejowe...to „Czelabinsk”. Starsi znali język rosyjski i odczytywali poszczególne miejsca, przez które nas wieziono. Był moment kiedy rozłączono nasz duży pociąg i skierowano w dwa odrębne kierunki. Dowiedzieliśmy się dopiero po pewnym czasie, że te wagony odczepione zostały skierowane na północ do Archanielska, kierunek na Morze Białe. Tak rozdzielono mieszkańców Waniowa i ich rodziny, jednych na północ, a drugich na wschód. Nas, natomiast, skierowano dalej na wschód za Góry Uralu w niekończące się lasy, już po stronie Azji. Po czterotygodniowej podróży dotarliśmy do końcowej stacji Sośwy. Wyładowano nas z wagonów na bruk, na śnieg. Ze stacji Sośwa przewieziono nas poprzez ogromne lasy ostatecznie na „posiołek Czary”.

Pobyt na posiołku - Czary

Jak nas dowieziono ze Sośwy stacji na posiołek tego sobie nie mogę teraz uzmysłowić. Czy to były sanie czy jakiś inny środek lokomocji? Samochodu tam na Czarach nigdy nie dostrzegłem. Wyładowano nas i zgromadzono w dużym budynku, który nazywano: „Klub”. Pierwsze wrażenie utkwiło mi w pamięci, że wchodząc do tego budynku po prawej stronie znajdował się olbrzymi piec z kotłem gorącej wody „kipiatok”, do którego mieliśmy dostęp. Można było czerpać wrzątek z niego i tak pić bez niczego, by się można było rozgrzać , bo na zewnątrz był okropny mróz ponad 35 stopni poniżej zera.

Z Klubu przydzielano domy w których mieliśmy zamieszkać. Nam, całej rodzinie, przypadł dom na samym rogu przy skrzyżowaniu dróg. Do niego prowadziły jedynie jedne tylko drzwi. Oto takie rozmieszczenie znajdowało się wewnątrz niego. Do niego przydzielono również i miała zamieszkać panna Pola Drobna w osobnym małym pokoiku tuż przy wejściu po lewej stronie oraz inna rodzina z tych samych stron, ale od Sokala nad Bugiem, a nie z Waniowa, w osobnym pokoju, przechodząc przez nasz pokój, który był pośrodku. Pamiętam nazwisko tej rodziny: Dębkowie. Po latach, gdy byłem przełożonym (Superior) domu zakonnego w Hereford (1970-1981) spotkałem tą panią Debko w Anglii w szpitalu w Penley, prawie całkowicie sparaliżowaną. Jak wydostała się z Czarów z mężem i dwoma dziewczynkami, córeczkami, pozostaje dla mnie tajemnicą.

W naszej środkowej izbie był duży chlebowy piec i jedno łóżko, na którym spali rodzice. My dzieci - sześcioro - całe rodzeństwo spaliśmy na chlebowym piecu jedno obok drugiego. Jak myśmy się tam wszyscy pomieścili pozostanie dla mnie zagadką, ale tuliliśmy się jedno do drugiego. A może były jakieś meble w naszej izbie, ktoś zapyta? Nic! Goła izba! Żadnego krzesła, czy jakiegoś stołka, nie było. W piecu nieustannie się paliło szczególnie w zimie, bo były siarczyste mrozy; temperatura na zewnątrz dochodziła do minus – poniżej 53 stopni Celsjusza A czy była jakaś kuchenka czy piec? Do chlebowego pieca przylegała żelazna płyta, na której Mamusia gotowała dla nas sześciorga dzieci, co tylko można było zdobyć i do garnka wsadzić, by wyżywić nas, jak powyżej wspomniałem i utrzymać przy życiu sześcioro wychudniałych, wygłodniałych drobnych dzieci.

Praca na posiołku.

Zdrowi ludzie zarówno mężczyźni jak i kobiety pracowali głównie w lesie przy zbieraniu żywicy. Wyglądało to tak. Na drzewie, były to głównie sosny, na pewnej wysokości nadcinano, żłobiono rowek w kształcie litery V. Przymocowywano gliniany lejek, do którego jak krew z nosa, sączyła się żywica. Następnie wypróżniano ją, żywicę do olbrzymich beczek. Te przeogromne olbrzymie beczki z tą twardą cieczą, żywicą, odwożono z posiołka do Sośwy, do najbliższej stacji kolejowej.

Nasz kochany Tatuś przez pewien czas pracował przy sianokosach. Nabawił się tam reumatyzmu i okropnie cierpiał na przeziębienie; ciągle nie domagał. Nie mógł pracować. Kilka razy zaistniała taka sytuacja, że nie mieliśmy nic do jedzenia. Głodowaliśmy przez trzy dni. Nie było pieniędzy, by móc wykupić na kartki porcje przyznanego nam chleba. Pewnego razu przy takiej sytuacji schorowany Ojciec, ledwie wleczący się na nogach chodząc od sąsiadów do sąsiadów całego posiołka i prosząc o jakąś pożyczkę na zakup odrobiny chleba, z wielkim przygnębieniem i smutkiem w oczach oznajmił nam: „drogie moje kochane dzieci, będziemy musieli umrzeć z głodu”. Ile to było wtedy płaczu, jęku i zawodzenia w tej jedynej skromnej izbie; jedynie sam Bóg to wie.

Cały ciężar utrzymania spoczął teraz na barkach naszej zatroskanej i zmordowanej Mamusi. Najpierw pracowała w przedszkolu „dziedsadzie” przynosząc wodę z jednej jedynej studni, która była na posiołku. Na koromysłach znosiła wodę z odległej studni o jakieś 400 metrów do przedszkola. Lekarz – „wracz” jak go nazywano, okazał dużo serca dla schorowanego Tatusia. Wprost zmuszony sytuacją skierował nam Ojca do szpitalika – „bolnicy” obok swej izby przyjęć, gdzie skromnie urzędował. Nie było, żadnej poprawy i postępu w leczeniu i nie mając żadnych leków, był ostatecznie zmuszony, okazując dużo zrozumienia i serca wysłać naszego Tatusia do szpitala do odległej Sośwy.

Po jakimś czasie wezwano Mamusię do „kantory” i oznajmiono Jej tę smutną i wprost druzgocącą wiadomość, że Tatuś nam zmarł. Sama, zbolała nie mogła nas opuścić i my też płaczące sieroty nie mogliśmy w żaden sposób myśleć o udaniu się do Sośwy na pogrzeb naszego drogiego Tatusia. Ale na jaki pogrzeb? Z pewnością wrzucono zwłoki Ojca do jakiejś wykopanej jamy i przykryto ziemią. Tak to było praktykowane; sam tego doświadczyłem na własne oczy, bo widziałem w kilka miesięcy na Uzbekach przebywając w szpitalu w Szacherziab, patrząc się przez okno pokoju, gdzie pięciorga rodzeństwa nas schorowanych leżało na tyfus, jak to wyglądał cały przebieg grzebania ciała zmarłych - pogrzeb. Taka była przyjęta forma grzebania. Wrzucano zwłoki ludzkie, trupów do rowu, albo wyciągano ich z rowu i wkładano na wóz; by ostatecznie gdzieś tam zawieźć, zdeponować owe szkielety, ludzkie ciała, trupy, a może wyrzucić na pole dla ptactwa czy dzikich hien. Utkwił mi ten moment w pamięci, kiedy będąc w przedszkolu „dziedsadzie”, podeszła do mnie zapłakana Mamusia i szepnęła mi „Władziu, Tato nam zmarł”.

A jakie było moje zajęcie na Czarach?

Dziwne pytanie odnośnie dzieciaka w wieku dziesięciu lat.Codziennie chodziłem do szkoły do południa, bo tylko w tym czasie odbywały się lekcje. Popołudnie było wolne. Sam budynek szkolny znajdował się naprzeciw naszego domu, a więc do szkoły miałem bardzo wygodnie i blisko. Moja nauczycielka Katarina w pierwszej i drugiej klasie szkoły powszechnej wypisywała moje nazwisko na specjalnej kartce na ścianie obok tablicy, jako wzorowego ucznia nazywając mnie „atlicznik” - prymus. Ponadto lubiłem bardzo śpiew i tańce. Kiedykolwiek były występy uczniowskie w „Klubie” zawsze wybierano mnie do tańców, śpiewów i deklamacji przeróżnych wierszyków, bym je odrecytrował. Może te występy, głodnego i wychudzonego dzieciaka już stopniowo przygotowywały mnie do tej roli, przyszłego powołania, kaznodziejstwa w kapłaństwie. Te dziecięce występy na tej zbolałej dla nas i nieludzkiej ziemi torowały mi drogę i chęć, że później w moim życiu nigdy nie odczuwałem lęku czy tremy przy różnych występach artystycznych; to już od dzieciaka było, jak gdyby zakotwiczone we mnie i czułem się wtedy w swoim żywiole.

Współczuwałem bardzo mej Mamusi po śmierci Tatusia. Teraz będąc sama, my sieroty pozostawione Opatrzności Bożej, bez Ojca, cały ciężar spadł na Jej barki, ramiona, by nas jakoś wykarmić i utrzymać przy życiu. Zdecydowałem w swej dziecięcej głowinie, by przyjść jakoś z pomocą w tej niedoli naszej kochanej Mamusi. Stąd po lekcjach dzień w dzień wybierałem się do pobliskich lasów na zbieranie grzybów czy jagód. Zaistniała kiedyś bardzo przykra scena na posiołku, wypadek. Pewna osoba, starsza kobieta, pani (Węgrzyn - jak sobie przypominam jej nazwisko) nie wróciła na posiołek); gdzieś się zagubiła. Szukano ją po całym otaczającym nas lesie przez kilka dni, ale nie odnaleziono. Może niedźwiedzie ją zaatakowały i rozszarpały na śmierć .

Pewnego razu, podobnie zbierając grzyby, też zdarzył się nam dzieciom przykry wypadek. Byliśmy w lesie na zbieraniu grzybów i jagód. Mój starszy brat Bolek był wraz z nami. Jakoś zagubiliśmy powrotną drogę i błądziliśmy chodząc bezradni. Myśleliśmy, że to już koniec z nami i że nigdy żywi nie wrócimy na posiołek. Strasznie to przeżywałem, bo to już było dość późno pod wieczór. Jedynie jak pamiętam, zacząłem gorąco się modlić i nagle odnaleźliśmy ścieżkę, która nas wyprowadziła na teren posiołka. Zwykle, co uzbierałem, to starałem się sprzedać przy sklepie jedynym na posiołku, gdzie skupowano grzyby i jagody. Stały tam olbrzymie beczki, jak do zbierania smoły, żywicy do których składano grzyby i jagody. Wiem też, że te beczki były odsyłane z posiołka do Sośwy.

Moje nadzwyczajne duże postępy w nauce i osierocenie nas przez Ojca stało się powodem wielu zmartwień dla Mamusi. Wciągnięto mnie na listę zdolnych i zapowiadających się chłopców, którzy wkrótce mieli być wysłani do specjalnej szkoły, gdzie kształcono na „konsomolców” - przyszłych przywódców komunistycznych. Stanowiło to dla Mamusi utratę syna, bo nie wiem, czy kiedykolwiek byłbym wrócił i jeszcze kiedyś mógł zobaczyć mą kochającą mnie Mamusię. Ta zmora, przykra sytuacja jeszcze bardziej potęgowała zmartwienia, które wtedy przeżywała moja najdroższa istota na ziemi kochająca mnie Mama.

Bodajże w lecie, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu władze posiołka zapowiedziały, by wszyscy mieszkańcy stawili się do „Klubu”. Co to miało znaczyć, ten rozkaz? Z ust tych, którzy nas przeklinali i zapewniali, że „padochniecie kak sobaki” nagle usłyszeliśmy to wszyscy zebrani w klubie deportowani, ku wielkiemu zdumieniu, że wy „polaczki” od tej chwili jesteśmy wolni – „amnestia”, że możemy opuścić posiołek i podróżować po całej Rosji. Do tego czasu nikt nie mógł opuścić kołchozu bez przepustki; bez pozwolenia władzy, policji miejscowej NKWD. Wstąpiła we wszystkich nas zesłanych chwila nieopisanej wielkiej radości i nadziei. Dochodziły nas już głośne wiadomości z południa Rosji, że gdzieś tam w Buzułuku blisko granicy perskiej formuje się polskie wojsko pod dowództwem generała Władysława Andersa. Wstąpiła w nas jakaś nadludzka siła i nadzieja, że mimo zaklęć i zapewnień komunistycznych władz, że „padochniecie kak sobaki”. Oto teraz jakaś cudowna gwiazda zabłysła dla nas, szczęśliwa nadzieja, że jednak wydostaniemy się na wolność, że nie pozdychamy tu jak psy. Pomału i systematycznie całe rodziny, i ci którzy jeszcze nie pomarli na epidemię tyfusu, opuszczali posiołek Czary, kierując się do Sośwy, by dopaść jakiś pociąg, by jak najszybciej umknąć z Uralu i przedostać się w tereny południowej Rosji - formującej się tam armii polskiej.

Ucieczka z posiołka

Mamusia i cała rodzina cioci Marii Proć zaplanowała nagłą w nocy ucieczkę z posiołka Czary na początku listopada 1941, gdy już zaczął padać śnieg. Tak więc sprzyjała nam sytuacja, że śnieg mógł całkowicie przyprószyć ślady sań i naszego zniknięcia z posiołka. Rodzina nasza była w wielkich długach. Moje młodsze rodzeństwo, a było ich czworo: Krysia, Staś, Irenka i najmłodszy Bronuś, prócz mnie i starszego brata Bolka o dwa lata, codziennie korzystali z przedszkola, i z ochronki za których dzienny pobyt należało opłacać. Stąd te ogromne długi ponad 600 rubli; jak Mamusia nam powtarzała. A skąd je zdobyć? Jedynie ucieczka mogła nas uratować, uciekając bez śladu. Tak się więc stało: nocna ucieczka saniami. Skąd zdobyto sanie? Pamiętam jak my wszyscy utuleni na saniach; a nasza kochana Mama na przemian z ciocią ciągnęły sanie przez niekończące się lasy do najbliższej wioski - kołchozu Kaszajów - odległego o prawie 30 km od posiołka. Skąd one miały tyle siły, by podołać temu zadaniu ciągnąc obładowane sanie taki szmat drogi? To napewno wstąpiła w te dwie siostry matki jakaś rodzicielska nadludzka Boża siła, matczyna moc - instynkt rodzicielski, by ratować swoje pisklęta; sam Boży Duch, nadludzka siła, tak dotąd uważam, wstąpiła w wycięczone ciała dwóch żywicielek - matek.

Władze NKWD na posiołku zawsze nam przypominały i ciągle powtarzali, że kto dostał się tutaj na Czary to już nigdy żywy z niego nie wyjdzie. „Padochiecie kak sobaki” - pozdychacie tu wszyscy jak psy.

Po tej ciężkiej przeprawie przez lasy pełne dzikich białych niedźwiedzi, nagle wioska. Tu na Kaszajach znaleźliśmy jakiś kąt w starym opuszczonym domu. Jedyny cel, by przespać jedną noc, i by już następnego dnia w te pędy dotrzeć do Sośwy - stacji kolejowej. Niestety na owym miejscu, musieliśmy się zatrzymać jakiś krótki czas. Jak wykupiono miejsca w wagonach towarowych i ulokowanie się w nich, pozostanie dla mnie wielkim cudem.

Pociąg ruszył. Wreszcie odetchnęliśmy wszyscy; jedziemy na południe. Ogarnęła nas wielka rozpacz, ale i nadzieja. My bez chleba i pieniędzy, a to przecież długa i uciążliwa podróż.
Po kilku dniach naszej jazdy w wagonie na południe, zachorowała nam Mamusia i była już wprost umierająca. Co się działo w główce małego dzieciaka kochającego swą Mamusię ponad wszystko i jak Ona przeżywała ten odjazd ze Sośwy? Oto tak teraz odtwarzam, co działo się w mym dziecięcym sercu i jakie uczucia targały wprost umierającej w półprzytomnej kochanej Mamusi? Tak przebiegało moje rozumowanie. Wyobrażałem sobie wtedy i wraz z Nią przeżywałem to co Ona, moja Mamusia, w chwili gdy ruszył pociąg ze stacji ze Sośwy. W głębi serca swego matczynego powołania moment gdy opuszczaliśmy Sośwę. Przecież to tu przed kilkoma miesiącami zmarł nam nasz Ojciec, jedyna podpora Mamusi. Gdzie go pochowano? Odjeżdżamy w nieznane. Pozostaje Ona sama i kto jej będzie towarzyszył, dzielił dolę i niedolę, rodzinne troski i trudy owdowiałej Matki? A teraz kto jej pomoże, kto zaopiekuje się sierotami, kto je wyżywi i odzieje? Takie straszne myśli i wielką trwogę na pewno przeżywała teraz Ona zbolała, zatroskana i konająca wprost nasza Mama. Nagle wstąpił w moją dziecięcą duszę wielki żal i bunt do Boga. Tak to wtedy rozumowałem i rozmyślałem - tak biegło moje dziecięce rozumowanie. Zabrałeś nam Boże Ojca, a teraz my drobne dzieciaki, półsieroty, wkrótce będziemy bez Matki, znajdziemy się na bruku. Kto nam poda ręce, kto się nami zaopiekuje, kto nam da kawałek chleba, jak my sami poradzimy sobie bez Ciebie Kochana Mamusiu? Gdy to piszę po latach te wspomnienia, ciurkiem płyną mi łzy, bo odżyły we mnie te tak bolesne uczucia i ciężkie, bolesne chwile opuszczając stację Sośwy w ów dzień siarczystego mrozu listopada 1941r. Po kilku godzinach mojej rozpaczliwej rozmowy i targania się z Najwyższym, niekończących żalów i skarg i pretensji do Boga - nagle gorączka opuściła Kochaną nade wszystko Mamę i nastąpiła wielka poprawa. W całej dziecięcej i już kapłańskiej pokorze, uważam to za cud. Moja modlitwa i bombardowanie Boga dokonało owego cudu. Mamusia na oczach nam dochodziła do siebie, do pełnego wyzdrowienia.

Po dwóch miesiącach podróżowania w bydlęcym wagonie, w tył i wprzód, przyczepiania nowych wagonów i odczepiania na niektórych stacjach, poprzez Taszkient w stronę Morza Kaspijskiego i Kazachstanu; to koszmar naszej uciążliwej podróży. Bywały wypadki w trakcie jazdy, że pociąg zatrzymywał się na chwilę. Wtedy to niektórzy odważni mężczyźni i młodzi chłopacy, ryzykując wyskakiwali z wagonów z myślą, by zdobyć jakieś żywności, by dorwać się do otwartych wagonów z ziemniakami czy burakami, by w starych gdzieś skradzionych na stacjach dziurawych workach przynieść jakiejś żywności do wagonu, by ratować się przy życiu. Zdarzyło się kiedyś, że mój starszy brat Bolek i kilku innych mężczyzn nie zdążyli wsiąść, a pociąg ruszył dalej. Ile to było wtedy płaczu, zmartwień, a ile to paciorków ulatywało do nieba, by zdążyli wrócić i jeszcze jakoś do nas, zapłakanych, by dołączyli, by nas jeszcze odnaleźli. To ręka Boża! Zawsze jakoś szczęśliwie wracali przynosząc coś ze sobą, choćby zgniłych ziemniaków i trochę skradzionej mąki. Jak oni tych bohaterskich czynów dokonywali? Dobijali się często na tych stacjach krótkiego postoju do jakichś składów z żywnością, czy nawet udawało się im gdzieś skraść trochę, jak wspomniałem, z otwartych wagonów zmarzniętych ziemniaków czy zdobyć odrobinę mąki. Tak ratowaliśmy się, w trakcie jazdy z północy na południe, by jakoś przeżyć i dotrzeć do tych upragnionych terenów formującej się armii polskiej. Po tych tarepatach i przygodach wreszcie pociąg stanął - koniec. Już dalej nie prowadziły tory. „Stacja Kitab” - nam oznajmiono. A wszyscy wysiadać, opróżniać wagony, koniec jazdy, padały głosy z zewnątrz.

UZBEKSTAN: Szacherżiab - Kitab – Krasnowodzk

Po wyładowaniu nas z pociągu w Kitabie zawieziono całą rodzinę drabiniastym wozem ciągniętym bodajże przez dwa woły na uzbecką wioskę, której nazwy sobie nie przypominam. Jak daleko to było od Szacherziabu i Kitabu? Nikt mi już w obecnej chwili nie może pomóc. Wszyscy z mojej dużej kochającej się rodziny, niestety z wyjątkiem najmłodszego brata Staszka z roku 1934, który wtedy miał zaledwie pięć lat, poumierali a ich doczesne szczątki rozsiane niemal po całym globie. Przydzielono nam lepiankę. Domy były wyłącznie z gliny. Wewnątrz domu było zaledwie kilka rozłożonych mat na których mogliśmy sypiać. Mieszkańcy tej wioski, kołchozu wyłącznie Uzbecy nie znali języka rosyjskiego; trudno się było z nimi dogadać. Był to jakiś inny język, z rodziny języków indyjskich. Tu przezywaliśmy dotkliwy i wprost straszny głód. Na północy, na Uralu ratowały nas grzyby i jagody. Tu absolutnie nic nie rosło, pustynia. Nie było żadnych drzew czy lasów. Tubylcy pracowali przy zbieraniu bawełny - jedyna praca na rozległych polach. Nawet ja, jako dzieciak musiałem tak pracować przez jakiś czas, wprost na klęczkach zrywać bawełnę. Do gotowania, palenia w piecach czy ogniskach w tychże lepiankach, domach, drzewa nie widziałem. Było to normalne, ogólnie przyjęte jak zauważyliśmy, że oni Uzbecy w tym celu posługiwali się zasuszonym krowim czy zwierzęcym kałem. Tak gotowano i przyrządzano posiłki na zewnątrz, bo wewnątrz odczuwaliśmy piekielny, śmiertelny wstrętny nie do wytrzymania duszący nas smród dymu. Nie było tu żadnego sklepu, by można było kupić choć kawałek chleba. Jedyny posiłek, który nam Mamusia gotowała składał się z rodzaju kaszy, którą nazywano „dziugara”. Brak najbardziej podstawowej żywności spowodował w wszystkich okropne osłabienie, a kurzą ślepotę u naszej kochanej Mamy. Dostrzegłem w pewnym momencie, jak po zachodzie słońca traciła równowagę i nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest i jak dalej się krzątać po domu, w którym nam przyszło mieszkać. Pamiętam, że wokół naszej lepianki kręcił się schudniały, zdechły, schorowany pies. By ratować nas od głodu, Mamusia wpadła w genialną wprost myśl. Jakoś tego zdechlaka podstępnie zwabiła, pochwyciła za nogi i wciągnęła do wewnątrz do lepianki. Tak to sprytnie dokonała że nikt tego nie dostrzegł. Dobiła go na kamieniu i podcięła gardło. Wielka była z tego powodu radość dla nas zgłodniałych; będziemy zajadać mięso, którego od deportacji do Rosji od 10 lutego 1940r. nigdy nie zakosztowaliśmy. Już cały pies znalazł się w jakimś skombinowanym garnku. Będziemy, zgłodniali mieli coś zjeść, by wypełnić i zadowolić choć częściowo palący nas głód! Ta cała operacja okazała się wprost śmiertelna i katastrofalna.

Mamusia przygotowała, jak tylko mogła w dobrej matczynej intencji i nagotowała nam tego mięsa z zabitego schorowanego psa. Oto rezultat! Po dwu dniach nasza jedyna ostoja i karmicielka, Mamusia bardzo ciężko zachorowała, umierająca. Jakaś dziwna flegma zaczęła się wyrywać z ust, cała twarz wprost sina, oczy wybałuszone, przez nos pojawiły się strumienie krwi. My wszystkie dzieciaki jak wokół kokoszy, wszyscy w krzyk, rozpacz w płacz. Po raz drugi na naszych oczach umiera nam kochana Żywicielka. Mój starszy brat Bolek wyskakuje z kibitki - lepianki i powiadamia sąsiadów o naszej tragedii. Dołapano wóz z wołem i tak zawieziono umierającą do Szacherziabu do szpitala na oddział zakaźny; na sekcję tyfusu brzusznego.

Po kilku dniach powtarza się podobna sytuacja. To my wszyscy prócz najstarszego brata Bolka okropnie pochorowaliśmy się. Wszystkich nas, całe rodzeństwo, pięcioro, odwiózł też schorowany brat Bolek do tegoż samego szpitala. Ulokowano nas w jednym małym pokoju - pięcioro razem. Sam, jedyny nasz najstarszy brat Bolek ledwie stojący na nogach powrócił i pozostał na uzbeckiej wiosce. Nigdy nie mogłem się od niego dowiedzieć, czym się żywił i gdzie pracował i jak tą naszą bolesną rozłąkę psychicznie przeżywał?

Pobyt w szpitalu

Jak długo przebywaliśmy w szpitalu? Nie wiem; ale ponad miesiąc. A jak wydostaliśmy się z niego po tyfusie? Pewnego dnia z rana wchodzi do naszego pokoju sanitariuszka i przynosi nam kilka kromek chleba i trochę gorącej wody. Taka była całodzienna porcja żywności przez cały okres pobytu w szpitalu. Nic więcej! Jak myśmy przeżyli ten okres w szpitalu - to była i pozostanie wielka dla mnie Boża tajemnica: skóra i kości z nas.

W naszym pokoju po pewnym czasie dodano nam bardzo schorowaną dziewczynkę Uzbeczkę. Nieprzytomna w gorączce plątała się całymi dniami a czasami wstawała w nocy chodząc od łóżka do łóżka po naszym pokoju. To chodzenie i mruczenie pod nosem wprowadzało mnie w straszny lęk. Myślałem, że mnie i wszystkich nas udusi. Po jakimś czasie, wygłodniały i schorowany mój najmłodszy braciszek dwulatek, Bronuś był umierający. Wtedy zaczął, jak pamiętam, okropnie głośno wołać : „Mamusiu mleka, Mamusiu mleka” i tak konał na naszych oczach wołając i krzycząc o odrobinę mleka i o pomoc Mamy. Wyleciałem z pokoju na korytarz i wniebogłosy wołałem o pomoc. Jakoś dosłyszała mój głos dyżurna i prosiłem rozpaczliwie ze łzami w oczach, by przyszła mu z pomocą. Błagałem ją wprost na klęczkach, by ratowała Bronusia i by przyniosła odrobinę mleka, bo tak przerażająco płakał i wołał o pomoc kochanej Mamusi.. Po chwili, gdy już dogorywał, zjawiła się dyżurna z kubeczkiem niosąc odrobinę w nim mleka. Ale to było już za późno. Skonał na moich oczach mając zaledwie dwa latka.

Mój młodszy o cztery lat braciszek Staś, opowiadał mi, że widywał tą Uzbeczkę jak w nocy kilka razy, w swej gorączce, chciała udusić mego najmłodszego braciszka Bronusia. Podobnie w kilka dni później, zmarła moja czteroletnia siostrzyczka Irenka, którą tuliłem do serca, bo leżeliśmy w tym samym łóżku. Pozostało nas przy życiu jedynie troje: Krysia lat osiem, Staś lat sześć i piszący te wspomnienia mając zaledwie lat jedenaście. My pięcioro w szpitalu a nasz najstarszy z rodziny brat Bolek, w między czasie również ciężko chorował i tęsknił za nami na uzbeckiej wiosce z dala od nas i Mamusi.

Po jakimś znów czasie, już po śmierci obojga najmłodszych, trudno mi powiedzieć, powiadomiono nas trojga, że wypisują nas i wychodzimy ze szpitala. Oznajmiono nam, że pewna kobieta o tym samym nazwisku co my, nasza trójka, czeka na nas przy wejściu do szpitala.. Okazało się, że to jest nasza ukochana i droga Matula, za którą myśmy tak mocno i nieustannie tęsknili. To, że Mamusia nasza przeżyła i jokoś przetrwała okropny tyfus i że została wypisana ze szpitala i czekała na nas przy bramie szpitalnej, przypisuję naszej wspólnej dziecięcej nieustannej modlitwie. Przebywała na innym oddziale tyfusu brzusznego, jak nas informowała dyżurna. Przetrwała tylko dzięki temu, że sam Bóg w swej opatrzności obdarzył Ją nadzwyczajnym zdrowiem i cieszyła się o niespotykanie silnym zdrowym sercu. Cudownie przetrwała tyfus i silną gorączkę, która Ją trapiła prawie cały miesiąc, będąc w stanie nieprzytomną. Co za spotkanie! Trudno nam było uwierzyć, jak pamiętam, że znów jesteśmy pod skrzydłami Mamy. Zawołaliśmy z wielką niebiańską radością: „Mamusia nasza jest z nami i żyje” i wykrzykiwaliśmy pełni uniesienia i radości: „przecież żyje”. Co za przeżycie i radość; sam Bóg nam uratował naszą Mamę. Znów jest wśród nas, nie opuściła nas. Jaka to była chwila uniesienia nie do opisana, brak tchu i słów. A pierwsze słowa jakie usłyszeliśmy: „a skąd wy tutaj, o moje kochane dzieci, a skąd wy tutaj?” Tuliła nas gorąco do swego zatroskanego matczynego i zbolałego serca. Takie chwile uniesienia, radości i emocje były przy bramie szpitalnej w momencie, kiedy opuszczaliśmy szpital w Szacherżiabie.

Dalsze dzieje w Szaherżiab

Gdzie po opuszczeniu szpitala przebywaliśmy razem i jak nasz najstarszy brat Bolek dołączył do nas z posiołka - tego nie kojarzę? Nie był to przypadek, głęboko wyrył się w mojej dziecięcej pamięci. Sprawiła to Opatrzność Boża, która ciągle czuwała nad nami. Otóż, gdy byliśmy bezradni i głodni bez domu nad głową Mamusia nasza, powtarzam to po raz wtóry nie był to przypadek, spotyka na ulicy w Szaherziab pewnego oficera z dowództwa z garnizonu Szóstej Dywizji Lwowskiej. On to jak gdyby wprost zesłany z nieba, który bardzo dobrze znał naszego Ojca jeszcze z Polski przed wojną, przyszedł nam z pomocą. On przyszedł nam wprost z niebiańską pomocą. Zajął się nami.
Tu właśnie w Szaherziab, jak wspomniałem, stacjonowała i formowała się jednostka wojskowa, Szósta Dywizja Lwowska. Było tam sporo wojska. Zaciekawił się ów oficer nami. Wciągnął nas dwóch na listę Bolka i mnie i dowiózł do plutonu junaków, do samego garnizonu. Tu pod skrzydłami wojskowej jednostki znaleźliśmy się już pod opieką polskiego żołnierza. Ubrali, nakarmili i przydzielili do kompanii i namiotu w którym już przebywało kilkunastu w naszym wieku zuchów, chłopaków, młodziaków. Wciągnięci na listę karmili nas, jak innych żołnierzy. Roztaczali nas serdeczną opieką. Uczyli nas śpiewu, słuchaliśmy pięknych i budujących patriotycznych pogadanek. Psychicznie, duchowo i fizycznie nabieraliśmy sił. Tak minął prawie że jeden miesiąc. Jednostka ta przylegała do uzbeckiego cmentarza. Przez pewien czas mieszkało nas kilkoro w jednym namiocie. Prawie że z każdym dniem coraz to więcej dołączało młodych chłopaków w naszym wieku 11-13 z różnych pobliskich uzbeckich kołchozów. Wkrótce z plutonu powstała jedna duża kompania. Przydzielono nam opiekunów, których nazwiska dobrze pamiętam: kapral Plichta i sierżant Józef Pędziwrski. Traktowano nas jak żołnierzy. Dano nam specjalne żołnierskie menaszki i codziennie stawaliśmy, jak inni żołnierze, w kolejce przed kuchnią, by otrzymać należną porcję zupy czy też jeszcze innej strawy.

Mamusia w tym samym czasie, kiedy przebywaliśmy dwaj bracia w garnizonie, dzięki temu Panu, oficerowi, którego jak wspomniałem nieprzypadkowo spotkaliśmy na ulicy, otrzymywała pewną zapomogę dla siebie i trojga rodzeństwa. Tylko i wyłącznie dzięki spotkaniu i interwencji owego wojskowego, znającego naszego Tatusia jeszcze gdzieś z Polski z wojska, mogliśmy się wydostać z „nieludzkiej ziemi.” Nazwisko jego było jedynie znane Mamusi.

Zapowiedziano nam, po kilku tygodniach pobytu w garnizonie, że my młodzi, cała kompania, wkrótce wyjedziemy za granicę. Ale dokąd? Ponieważ brat i ja byliśmy wciągnięci na listę junaków, wojska polskiego, to dawało również prawo rodzinie, Mamusi, by Ona wraz z trójką rodzeństwa mogła ewentualnie wydostać się z Rosji.

Odjazd z Kitabu do Krasnowodzka

Przetransportowano nas wszystkich z Szaherziabu - całą kompanię młodych chłopaków do Kitabu na stację kolejową. Ulokowano nas w wagonach osobowych. Do tego czasu przez cały czas pobytu w Rosji podróżowaliśmy jedynie w wagonach bydlęcych albo towarowych. Teraz, o dziwo, nagła zmiana, jesteśmy wszyscy oszołomieni! Po wielu miesiącach, wygodne wagony osobowe dla wojskowych i tych, którzy jechali z nami. Nastąpiła uroczysta i niezapomniana chwila pożegnania. Przed pociągiem wypełnionym po same brzegi młodzieżą, zjawiła się pięknie przystrojona wojskowa orkiestra dęta. Pociąg rusza, w tym samym momencie na peronie słyszymy Marsz Dąbrowskiego grającej orkiestry: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Na peronie tłumy zgromadzonych żołnierzy i cywilów żegnają nas. Chwila zadumy! Któżby przed dwoma laty, mógł sobie pomyśleć i wyobrazić, że tu na uzbeckiej ziemi, usłyszy hymn narodowy żegnając polską młodzież udającą się w nieznane, ale już na wolność na wolność. Ktoś w wagonie wykrzykuje dobitnym radosnym młodzieńczym głosem: „jedziemy do Persji, Iranu znanego z działalności proroka Daniela”. Czy to był jakiś sen czy nocna zmora, zapytuję po latach samego siebie? To nie sen czy mrzonka, ależ to konkretny niezatarty historyczny fakt!

Zebrani tłumnie na peronie cywile, rodziny wojskowych i rodzice niektórych z nas, długo machali rękami aż zniknęli nam z horyzontu. Pozostały jedynie głęboko w naszych młodzieńczych sercach niezatarte chwile i wspomnienia przeżytych ciężkich i bolesnych dni na nieludzkiej ziemi. Po kilku godzinach pośpiesznym pociągiem dobijamy do portu Krasnowodzka. Ku naszej nieopisanej radości dostrzegamy olbrzymi rosyjski statek czekający na nas. Chwila wielkiej radości i uniesienia. Wsiadamy na okręt, by już na zawsze pożegnać dom niezatartej komunistycznej dla nas Polaków dwuletniej okrutnej niewoli. Przed nami zarysowuje się nowy wolny świat. To marzec rok 1942.


 
/ Ksiądz Władysław pisze tak

" MOZE ZAINTERESOWAC KOGOS MOJE WSPOMNIENIA POBYTU W ROSJI? ZALACZAM MOJ TEKST.SERDECZNIE POZDRAWIAM. Ks. Władysław Gurgul mic marianin 1954-DO OBECNEJ CHWILI.
(ongiś JUNAK Z NAZARETU 1942-1945, 
KADET, Z BARBARY 1945-1947 
a KSIADZ od 3.vii. 1960- do obcnej chwili. Ks. Władysław Gurgul mic marianin 1954-DO obecnej chwili.
Pracuję w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Stockbridge USA./"

Słowo od autorki :

Wspomnienia Księdza są nieocenionym źródłem wiedzy o tych tragicznych czasach na "nieludzkiej ziemi". Pamięć jest wciąż silna, mimo iż od tego tragicznego czasu minęło już tyle lat. Ze wspomnień tchnie życzliwością, dobrocią, zaufaniem Bogu. To wspaniałe przesłanie.


Serdecznie dziękuję za okazane zaufanie i życzliwość, których wyrazem jest przesłany na moje ręce tekst wspomnień.