Sybiracy są świadkami, w których głos należy się wsłuchiwać


       „Pamięć ocalała, bywa  jednak i tak,  
           że i Ona  potrzebuje ocalenia”. 
 
                 Barbara Janczura.
 
 
         10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
     
        13 kwietnia 1940 roku wywożono kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.

Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków zauważyć można odmienność w opisach z dwóch powodów:

Najtragiczniejszy był los polskich sierot, które kierowano do sowieckich sierocińców tzw. dietdomami. Oprócz obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, zmuszano je do różnych prac na rzecz tych domów, kierowano do ciężkich prac kołchozowych.

Bez rodziny, bez pomocy opiekunów czy tez znajomych ich życie, walka o przetrwanie, była z góry przegrana.
 
 

wtorek, 8 marca 2016

Wspomnienia Stanisławy Antosz-- Aleksandra Łakomy


  Wspomnienia Stanisławy Antosz,

siostry mojego dziadka, Bolesława Wałczyka, która wraz     z rodzicami i rodzeństwem przeżyła zesłanie na Sybir 


- Aleksandra Łakomy

„ Tragedia naszej rodziny rozpoczęła się 10 lutego 1940 roku, około godziny 3:00 nad ranem. Tamtej nocy obudziło nas bardzo głośne stukanie do drzwi i okien. Przestraszeni zerwaliśmy się ze swoich łóżek, nie rozumiejąc, co się dzieje i czekaliśmy na rozwój wypadków. Mój mały brat Tadeusz , wówczas dwuletni, tulił się mocno do mamy, cicho popłakując. Ojciec otworzył drzwi i do środka wdarło się kilku uzbrojonych rosyjskich żołnierzy. Jeden z nich lodowatym tonem wydal rozkaz ”sabieratsja”!. Rodzice zaczęli pytać, dokąd i w jakim celu nas zabierają, ale oni nie chcieli im nic powiedzieć, kazali tylko przygotować się do dłuższej podróży. Któryś z żołnierzy poinformował ojca, że będziemy musieli uprzednio udać się pieszo do Lubaczowa i zabronił nam od tej pory odzywać się do siebie. Mieszkaliśmy wtedy w Łówczy i była to dość duża odległość 


do pokonania, szczególnie dla nas – małych dzieci( Marysia miała 11 lat, ja 6, Leonia 4, a najmłodszy Tadeusz 2). Również dla mamy podróż ta była wielkim trudem, gdyż była w czwartym miesiącu ciąży. Pamiętam, ze był wtedy potężny mróz i wiał silny wiatr, panowała surowa zima. Nie pozwolono nam niczego ze sobą zabrać, jedynie to, co zdołaliśmy na siebie włożyć. W domu nie było chleba, mama miała upiec go rano, więc nie mogliśmy zabrać również jedzenia, czego skutki odczuliśmy już kilkanaście godzin później. Ojcu udało się ubłagać enkawudzistów, abyśmy my, dzieci mogły jechać do miasta w saniach, jednak on sam i mama musieli całą drogę iść piechotą.

Na stacji kolejowej w Lubaczowie przekonaliśmy się, że wiele rodzin znajduje się w takiej samej sytuacji, jak my. Byli tam już rodzice mamy, jej dwaj bracia i siostra. Ujrzeliśmy bydlęce wagony , które miały stać się na kilka miesięcy naszym więzieniem. Wokół roiło się od rosyjskich żołnierzy w ogromnych czapkach z czerwoną gwiazdą, którzy popędzali ludzi do tzw. ”tempików”, czyli wagonów. Towarzyszył temu płacz i prośby o litość- w ani jednym przypadku nie wysłuchane. Również i naszej rodzinie kazano wejść do jednego z nich. Nigdy nie zapomnę momentu rozstania ojca ze swoim ukochanym koniem, który tego dnia wiózł nas po raz ostatni. Widziałam łzy w oczach taty, który tulił do siebie wielki łeb zwierzęcia i nakazywał mu odjechać. Koń rżał niesamowicie, był pobudzony, myślę, że on również wiedział, ze już nigdy nie zobaczy swojego gospodarza. Wracał kilka razy do ojca, który ponownie zmuszał go do drogi, aż w końcu pobiegł przed siebie. Nigdy już nie dowiedzieliśmy się, co się z nim stało.

W wagonach panowały okropne warunki. Nie było nawet ławek, na których można byłoby usiąść, na szczęście tacie udało się zabrać z sań trochę słomy, która długo służyła nam za łóżko. Brakowało otworu na odchody, dlatego załatwialiśmy swoje potrzeby fizjologiczne w kącie wagonu, można wyobrazić sobie zatem, jaki był w nim odór. Wszędzie panował niesamowity ścisk i brud, dzieci płakały z zimna i strachu, rodzice z bezsilności. Wkrótce zaczął doskwierać nam głód, który od tej pory miał stać się nieodłączną częścią naszej egzystencji.

Ze stacji w Lubaczowie wyruszyliśmy dopiero po dwóch dniach, kiedy przybył parowóz. Pociąg na początku drogi liczył ok. sześciu ”tempików”, w jednym znajdowało się mniej więcej pięć rodzin. W trakcie podroży doczepiano kolejne wagony z ludźmi ( np. w Jarosławiu). Żołnierze rzadko otwierali drzwi i tylko po to, aby raz na jakiś czas podać nam niewielkie racje żywności i wody, które znikały błyskawicznie. Nikt nimi nie nasycił głodu, nasz ojciec często oddawał nam i ciężarnej mamie swoje porcje. W czasie rzadkich postojów nie pozwalano nam wyjść na świeże powietrze, zdarzało się, że staliśmy tak po kilka dni lub tygodni i w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Niepewność jutra, strach i głód odbierały powoli ludziom chęć do życia, rodzice musieli patrzeć na cierpienie swoich małych dzieci, które nie rozumiały, dlaczego nie ma jedzenia, płakały i traciły siły. W naszym wagonie nie było przypadku zgonu, ale w innych tak. Żołnierze NKWD zostawiali zwłoki zmarłego w pobliskich rowach, dając tym samym pożywkę dzikim zwierzętom lub ptactwu. Kiedy przekroczyliśmy Ural, zaczęły nam doskwierać jeszcze większe mrozy, dochodzące do ok. – 50 stopni C. Ludzie byli wycieńczeni głodem i chorobami. Wydawało się, że gorzej już być nie może, jednak nasze myślenie zmieniło się w ciągu kolejnych lat pobytu na Syberii.

Po drodze zaczęto odczepiać kolejne wagony i zostawiać ludzi w poszczególnych miejscowościach. Kres naszej podróży przypadł na 27 maja 1940 roku, po prawie czterech miesiącach katorżniczego transportu. Zaczynała robić się już wiosna, topniały śniegi. Naszą rodzinę, dziadków i rodzeństwo mamy wysadzono w Kuźnicowie, była to maleńka wioska w pobliżu Omska. Stanęliśmy na obcej, nieprzyjaznej ziemi i nie wiedzieliśmy , co nas tu czeka. Nie otrzymaliśmy żadnej chaty do zamieszkania, kazano nam i innym rodzinom wybudować szałasy, w których mieszkaliśmy latem i zimą. Zdarzało się czeto, że nocą podchodziły pod nasze ”osiedle” wilki, wyjąc przeraźliwie, na szczęście nie odważyły się nikogo zaatakować, gdyż było nas dużo.

Syberyjski klimat ma to do siebie, że zimą panują tam trzaskające mrozy, zdarzają się kilkutygodniowe burze śnieżne, a latem niemiłosierne upały i susze, chociaż letnie noce są bardzo chłodne. W czerwcu i lipcu bardzo dokuczały nam przeróżne insekty, do których z biegiem czasu zdążyliśmy się przyzwyczaić. Mama była już w końcowym okresie ciąży. Mój braciszek Bolesław ( dziadek Oli) przyszedł na świat 21 lipca 1940 roku. Mama nie miała do pomocy żadnej akuszerki, jedynie znajoma Rosjanka pomagała jej przy porodzie.

Niedaleko znajdowały się sowchozy – miejsca, gdzie można było znaleźć pracę m.in. w mleczarni przy wyrobie nabiału. Brygadzistką była tam wówczas młoda Rosjanka Szura Bogdanow, dzięki której udało się nam przeżyć większość naszego pobytu na Sybirze. Pracowała ona w tzw. masłozawodie. Ryzykując życiem lub ciężkim więzieniem dostarczała ona regularnie niewielkie ilości jedzenia, które udało jej się wykraść z pracy. Wynosiła je ona daleko w pole i zakopywała latem w ziemi, a zimą w śniegu. Umieszczała w tym miejscu kijek ze wstążeczką, abym bez trudu odnalazła miejsce, w którym ukryte jest jedzenie. Chodziłam po nie najczęściej nocą, z obawy przed Rosjanami.

Zanim jednak poznałam Szurę, chodziłam po okolicznych domach miejscowej ludności i błagałam o choćby skrawek chleba. Nigdy wcześniej nie miałabym odwagi żebrać o jedzenie, jednak tutaj głód był silniejszy od wstydu i skrępowania. Zmuszał mnie do tego również fakt, że miałam trójkę młodszego rodzeństwa, które było bardzo małe, aby zdobyć jakiekolwiek jedzenie dla siebie, a prowiant zdobywany przez rodziców i starszą siostrę nie wystarczał dla całej rodziny. Chodziłam więc do Rosjan, klękałam, modląc się i czyniąc znak krzyża, i prosiłam:” Podajcie miłościnki radi Chrysta”, co oznaczało mniej więcej:” Proszę, dajcie mi coś, na miłość Chrystusa”. Czasami dawano mi jakieś obierki z ziemniaków, ale niejednokrotnie bywało tak, że byłam przeganiana i z płaczem wracałam do domu, gdyż bałam się iść do następnych ludzi z prośbą o jedzenie. Wtedy musieliśmy się zadowolić korzonkami roślin.

(…)

Przy wyjeździe z Polski mama włożyła na siebie kilka spódnic, z których uszyła nam ubrania. Z czasem zaczęliśmy wyrabiać buty (tzw. łapcie) z łyka drzewnego, były one miękkie i trwale. Kiedy mama zaczęła pracować w kołchozie, udało jej się zdobyć jakimś cudem walonki-buty z owczej wełny. Był to w tamtym czasie komfort dostępny nielicznym.

Wkrótce przesiedlono nas bliżej Omska, w dorzecze Irtysza, jednak nie pamiętam nazwy miejscowości. Tam zamieszkaliśmy w walącej się lepiance, wkopanej w ziemię, ale przynajmniej mieliśmy już dach nad głową. Chata nie miała podłogi, stołu, krzeseł, łóżek, ale najgorsze było to, że nie posiadała pieca. Nie mieliśmy więc możliwości wypić ciepłej wody lub ugotować zupy, mogliśmy jedynie rozpalić na środku chaty ognisko. Nie robiło się od niego wcale cieplej, gdyż ściany były pełne dziur i wiatr wiał z każdego kata. Paliliśmy korą, patyczkami lub suchym zwierzęcym łajnem. Wracając z pracy , już z daleka widziałam małego braciszka Bolesława(dziadka Oli), siedzącego na oknie i czekającego na mój powrót albo na powrót mamy oraz na jedzenie przez nas przyniesione. Marzł przy tym niemiłosiernie, zastawałam go z sinymi rączkami, skostniałymi od zimna. Otulałam go wtedy, czym tylko mogłam, aby się choć trochę rozgrzał. Spaliśmy wszyscy na słomie, przytuleni do siebie, w tych samych ubraniach, które nosiliśmy na sobie w ciągu dnia. Często w nocy słyszeliśmy, jak pod nasze okna podchodzą wygłodniałe wilki i szukają jedzenia.

Po jakimś czasie przeniesiono nas bardziej w głąb Syberii. Ojciec zajął się stolarką, wyrabiał beczki, za które dostawał żywność. Za jego usługi tzw. predsiedatel( wydaje mi się, ze był to odpowiednik dzisiejszego wójta) przydzielił nam izbę, tym razem już z piecem. Mały Bolesław często przesiadywał później na tym piecu podczas mrozów. Tato wyrabiał również sanie, a latem wózki i uciekaliśmy często nimi " bliżej Polski". Tato liczył na to, że wkrótce uda nam sie wrócić do kraju.

W 1943 roku mama urodzila jeszcze jedno dziecko, dziewczynkę o imieniu Jadwiga, która zmarła wskutek niedożywienia w wieku 7 miesięcy. Pochowaliśmy ją razem ze zrozpaczoną mamą w pobliżu domu, zawiniętą w jakieś gałganki. (...)

Przez pewien okres mieszkaliśmy w miejscowości Oback, gdzie tato zatrudnił się do pracy przy wyrębie lasu. Pewnego razu , podczas rozmowy z kolegą Ukraińcem zwierzył mu się ze swoich myśli i poglądów politycznych. Powiedział wówczas do niego, że " Polska jeszcze nie zginęła i wkrótce się odrodzi". Ten nie zastanawiając się wiele, powtórzył te słowa NKWD, licząc tym samym na uwolnienie i skazując naszego ojca na śmierć. Ukraińca nigdy nie uwolniono, a ojca uznano za groźnego szpiega i osadzono w ciężkim więzieniu w Omsku. Zmuszano go tam do ciężkiej pracy w kopalni węgla, gdzie zmarł jeszcze tego samego roku na gruźlicę oraz wskutek skrajnego wyczerpania organizmu. Ojciec byl wielkim patriotą , bardzo pragnął wrócić do Polski ucałować swoja rodzinną ziemię, ale nigdy tego nie doczekał. Wielkim bólem serca przepełnia nas do dziś niepewność, gdzie znajdują się jego szczątki i czy w ogóle zostały pogrzebane. Babcia musiała do końca wojny radzić sobie sama. Do kraju wróciliśmy dopiero w 1946 roku, po sześciu latach syberyjskiej tułaczki, mój brat Bolesław miał wtedy już sześć lat, ale nie potrafił jeszcze chodzić o własnych siłach. Dopiero w Polsce, gdzie wciąż dokuczała nam bieda, ale nie było już tak wielkiego głodu, zaczął powoli nabierać sił i stawiać pierwsze kroki. Po powrocie z Syberii nie wróciliśmy do Łówczy, gdzie nie było już naszego domu, lecz do wsi Tymce. Zaczynaliśmy wszystko od początku. Na tym kończy się moja opowieść o "Golgocie Wschodu".

Na zakończenie chciałabym tylko dodać , że należy mieć nadzieję, iż podobna historia nigdy nie powtórzy się w dziejach ludzkości. Nie wolno nam zapomnieć również o tragedii naszych pradziadków, dziadków i rodziców, gdyż "naród, który traci pamięć, traci sumienie" ( Z. Herbert).




/ wspomnienia opublikowane zostały za zgodą autorki tekstu- p. Aleksandry Łakomy/